Posty

[Recenzja] Idris Ackamoor & The Pyramids - "Shaman!" (2020)

Obraz
Od dobrych paru lat znów panuje moda na wpływy afrykańskie w muzyce. Trend zdaje się szczególnie dotyczyć jazzu, gdzie nie jest tak naprawdę niczym nowatorskim. Jednak dowodzony przez Idrisa Ackamoora kolektyw The Pyramids trudno postawić w jednym rzędzie z wszelakimi epigonami i pogrobowcami. Z jednego prostego powodu - zespół działał już w latach 70. i aktywnie współtworzył ten cały spiritual-jazzowy nurt, będąc częścią Black Music Ensemble - założonej przez Cecila Taylora organizacji, w ramach której jego studenci zakładali własne zespoły. Wtedy, w połowie tamtej dekady, ukazały się trzy studyjne albumy The Pyramids. Szczególnie środkowy "King of Kings" jest dziś cenioną pozycją wśród miłośników uduchowionego free jazzu. Ale drogi muzyków szybko się rozeszły. Idris Ackamoor, a właściwie Bruce Baker, saksofonista i lider zespołu, skupił się na innego rodzaju aktywności kulturalnej. Niespełna dekadę temu, w 2011 roku, zespół powrócił z nowym albumem "Otherworldly&q

[Recenzja] Frank Zappa and The Mothers of Invention - "One Size Fits All" (1975)

Obraz
Przy okazji "One Size Fits All" Frank Zappa postanowił odświeżyć szyld The Mothers of Invention, choć zespół o tej nazwie zakończył działalność w 1969 roku, tuż przed nagraniem "Hot Rats". Zresztą z oryginalnego składu pozostał tylko lider. Album powstawał etapami, na przestrzeni paru miesięcy, od sierpnia 1974 do kwietnia 1975 roku. W międzyczasie Zappa intensywnie koncertował, co częściowo zostało udokumentowane koncertówką "Roxy & Elsewhere". Na żywo towarzyszył mu rozbudowany skład, złożony z kilkunastu niezwykle utalentowanych muzyków. W studiu grupa została zredukowana do sekstetu, składającego się z tych najważniejszych współpracowników: Ruth Underwood, George'a Duke'a, Napoleona Murphy'ego Broke'a, Toma Fowlera oraz Chestera Thompsona. To jeden z tych albumów Zappy, na których bardzo dużą rolę odgrywają wokalne wygłupy. W przeciwieństwie jednak do "Over-Nite Sensation" i "Apostrophe (')", na któryc

[Recenzja] Zbigniew Namysłowski Quartet - "Zbigniew Namysłowski Quartet" (1966)

Obraz
Poszczególne pozycje z kultowej serii Polish Jazz - wydawanej od połowy lat 60., z przerwami, do dziś - nie zawsze trzymają tak samo wysoki poziom. Jednak to właśnie w jej ramach ukazała się zdecydowana większość najwybitniejszych polskich albumów jazzowych. Szczególnie owocne pod tym względem były pierwsze lata projektu. Szczytowy moment przypadł na przełom lat 1965/66, gdy kolejno ukazały się wydawnictwa kwintetów Andrzeja Trzaskowskiego i Krzysztofa Komedy oraz kwartetu Zbigniewa Namysłowskiego, oznaczone numerami od czwartego do szóstego. O dwóch pierwszych już pisałem, dlatego pora przyjrzeć się bliżej trzeciemu. Podobnie jak wcześniej "The Andrzej Trzaskowski Quintet" i "Astigmatic", "Zbigniew Namysłowski Quartet" był próbą przeniesienia na polski grunt ówczesnych eksperymentów w zachodnim jazzie. Zanim jednak przejdę do samego albumu, warto zatrzymać się na chwilę przy osobie lidera. Zbigniew Namysłowski zaczynał od nauki gry na pianinie, w s

[Recenzja] David Bowie - "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" (1972)

Obraz
"The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" to jeden z najsłynniejszych albumów w całej historii fonografii. To właśnie ten longplay uczynił z Davida Bowie prawdziwą gwiazdę. Od niemal pięćdziesięciu lat wydawnictwo trafia na praktycznie wszystkie listy płyt roku, dekady i wszech czasów. Przez ten czas powstały też setki recenzji, z czego zdecydowana większość - jeśli nie wszystkie - jest całkowicie zgodna w kwestii, że to dzieło wybitne. Czy tak jest jednak w rzeczywistości? Czy może jednak album obrósł takim kultem, że mało kto odważy się wyrazić odmienne zdanie, by nie wyjść na ignoranta? Warto zastanowić się, czy to rzeczywiście tak wielka muzyka, czy tylko efekt sprytnej strategii marketingowej wymyślonej przez samego artystę. W nagraniu albumu wziął udział niemal dokładnie ten sam skład, który towarzyszył Bowiemu na "Hunky Dory", tzn. gitarzysta Mick Ronson, basista Trevor Bolder i perkusista Mick Woodmansey, bez Ricka Wakemana, któr

[Recenzja] The Band - "The Band" (1969)

Obraz
Na debiutanckim "Music from Big Pink" muzycy The Band wspomagali się utworami napisanymi z Bobem Dylanem. Na swoim drugim, niezatytułowanym albumie - czasem nazywanym  brązowym ze względu na tło okładki - postawili wyłącznie na własny materiał. Po nieudanej próbie zarejestrowania go w jednym z nowojorskich studiów, gdzie ukończono tylko trzy utwory, zdecydowano się na sprawdzone wcześniej rozwiązanie. Zespół wynajął willę na Hollywood Hills w Los Angeles, którą przerobiono na prowizoryczne studio. Od tego momentu nagrania szły już znacznie sprawniej, a wyluzowana atmosfera znacznie się przysłużyła muzykom i korzystnie wpłynęła na ostateczny efekt. Podobnie jak poprzedni "Music from Big Pink", "The Brown Album" wypełnia muzyka zupełnie bezpretensjonalna, nieskomplikowana, ale wysmakowana, charakteryzująca się pogodnym, luzackim klimatem. Przy pierwszym, powierzchownym kontakcie album może wydawać się nieco jednostajny. Raz jest bardziej energetyczni

[Recenzja] The Group - "The Feed-Back" (1970)

Obraz
Skoro może być zespół o nazwie The Band, to czemu nie miałoby być grupy posługującej się szyldem The Group? Tak naprawdę włoski kolektyw zaczął swoją działalność kilka lat wcześniej, w 1964 roku, początkowo posługując się znacznie dłuższą nazwą Gruppo di Improvvisazione Nuova Consonanza. W składzie znaleźli klasycznie wykształceni muzycy, z których największą karierę zrobił później Ennio Morricone. Światową sławę niedawno zmarłemu kompozytorowi przyniosła przede wszystkim tworzona przez niego muzyka filmowa, szczególnie ta towarzysząca dziełom Sergia Leone (choć w Polsce pamięta się go głównie za ścieżkę dźwiękową "Misji" Rolanda Joffé'a). Tutaj Morricone występuje w roli trębacza, a sama muzyka ma zdecydowanie bardziej awangardowy charakter. Najwcześniejsze dokonania Gruppo di Improvvisazione Nuova Consonanza łączyły improwizację z eksperymentami brzmieniowymi, wykorzystując preparowane instrumenty, taśmy, elektroniczne generatory oraz inne techniki zaczerpnięte z

[Recenzja] Kraftwerk - "Kraftwerk 2" (1972)

Obraz
Podoba mi się pomysł z bliźniaczymi okładkami dwóch pierwszych albumów Kraftwerk. Jednak ponoć nie wszyscy właściwie zrozumieli ten koncept. "Dwójka" rzekomo sprzedawała się słabiej od swojego poprzednika, ponieważ grafika sugerowała, że to tylko wznowienie debiutu. Dziś problem ten i tak jest nieaktualny, gdyż oba wydawnictwa - podobnie jak wydany tuż po nich "Ralf & Florian" - nie były oficjalnie wznawiane od końca lat 70. Legalne wydanie na płycie kompaktowej lub chociaż dostępność w serwisach streamingowych pozostaje marzeniem fanów. Od kilku lat mówi się o planowanym boksie zbierającym te wczesne dokonania (na wzór "The Catalogue" z późniejszymi albumami), jednak plany te nie nabierają realnych kształtów. Nieco mniej podoba mi się sama muzyka. W zasadzie niewiele zmieniło się od czasu "Jedynki". Ralf Hütter i Florian Schneider wciąż eksperymentują z tradycyjnymi instrumentami, jak organy, flet, skrzypce czy gitary, poszerzając ich

[Recenzja] Archie Shepp - "The Way Ahead" (1968)

Obraz
W Impulse! Records trzymano rękę na pulsie. Choć w drugiej połowie lat 60. wytwórnia specjalizowała się w awangardowych odmianach jazzu, jej szefostwo nie pozostało obojętne na ówczesną popularność rocka psychodelicznego. Oczywiście, nie zaczęto nagle wydawać płyt w tym stylu. Jednak próbowano wzbudzić zainteresowanie jego odbiorców. W materiałach promocyjnych pośmiertnego albumu Johna Coltrane'a "Om" podkreślano, że muzycy nagrali go będąc na kwasie. Z kolei opublikowany w tym samym roku "The Way Ahead" Archie'ego Sheppa ozdobiono bardzo psychodeliczną grafiką. Bynajmniej nie sprawiło to, że hipisi zaczęli masowo kupować albumy z free jazzem. A może powinni, bo słuchanie ówczesnych wydawnictw Impulse! może wprowadzić w stan podobny ponoć do tego po zażyciu psychodelików. A poza tym znalazła się na nich naprawdę świetna muzyka. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro na takim "The Way Ahead" Sheppowi towarzyszą Ron Carter, Roy Haynes, Bea

[Recenzja] Sonic Youth - "Sonic Youth" (1982)

Obraz
Debiutanckie wydawnictwo Sonic Youth bywa różnie klasyfikowane. Według niektórych źródeł jest to album, zdaniem innych EPka. Za tym drugim przemawia czas trwania, wynoszący niespełna dwadzieścia pięć minut. Sami muzycy zawsze jednak podkreślali, że to pełnoprawny album. Bez względu na to, jak traktować tę płytę, jest to całkiem interesujące wydawnictwo, pokazujące nieco inne oblicze Sonic Youth. W przeciwieństwie do swoich późniejszych wydawnictw, Thurston Moore, Lee Ranaldo i Kim Gordon (wsparci przez perkusistę Richarda Edsona, który odszedł niedługo po nagraniu tego materiału) używają tutaj niemal wyłącznie standardowego strojenia i czystego brzmienia gitar. Uwagę zwraca także nieco funkowa praca sekcji rytmicznej. Sprawia to, że zawarta tu muzyka bliższa jest post-punku czy no wave niż późniejszych, bardziej noise'owych albumów grupy. Wśród prawdopodobnych inspiracji można wymienić The Velvet Underground, The Stooges, MC5, Can, Talking Heads, ale też awangardzistę Glenna B

[Recenzja] Dedalus - "Dedalus" (1973)

Obraz
Debiutancki album włoskiego Dedalus bywa czasem zaliczany do nurtu Canterbury. W końcu o przynależności do niego nie decyduje pochodzenie - choć większość głównych przedstawicieli wywodzi się z tego brytyjskiego miasta - ale to, jaką się wykonuje muzykę. Tak samo jak istnieją nieniemieccy przedstawiciele krautrocka czy niefrancuscy przedstawiciele zeuhlu, tak też można spotkać niebrytyjskich wykonawców nawiązujących do kanterberyjskiego brzmienia. Dość powiedzieć, że Gong, jeden z głównych przedstawicieli tej stylistyki, powstał we Francji, a przez jego skład przewinęli się muzycy o przeróżnych narodowościach. Mniej znanych reprezentantów można znaleźć też w wielu innych krajach. Szczególnie dobrze pod tym względem wypadają Włochy, gdzie oprócz Dedalus działał też Picchio dal Pozzo, mający zresztą znacznie więcej wspólnego z kanterberyjską stylistyką. W przypadku Dedalus podobieństwa dotyczą nie tyle całego nurtu Canterbury, co tylko jednego z tworzących go zespołów. Na myśli ma