[Recenzja] Sonic Youth - "Sonic Youth" (1982)



Debiutanckie wydawnictwo Sonic Youth bywa różnie klasyfikowane. Według niektórych źródeł jest to album, zdaniem innych EPka. Za tym drugim przemawia czas trwania, wynoszący niespełna dwadzieścia pięć minut. Sami muzycy zawsze jednak podkreślali, że to pełnoprawny album. Bez względu na to, jak traktować tę płytę, jest to całkiem interesujące wydawnictwo, pokazujące nieco inne oblicze Sonic Youth. W przeciwieństwie do swoich późniejszych wydawnictw, Thurston Moore, Lee Ranaldo i Kim Gordon (wsparci przez perkusistę Richarda Edsona, który odszedł niedługo po nagraniu tego materiału) używają tutaj niemal wyłącznie standardowego strojenia i czystego brzmienia gitar. Uwagę zwraca także nieco funkowa praca sekcji rytmicznej. Sprawia to, że zawarta tu muzyka bliższa jest post-punku czy no wave niż późniejszych, bardziej noise'owych albumów grupy. Wśród prawdopodobnych inspiracji można wymienić The Velvet Underground, The Stooges, MC5, Can, Talking Heads, ale też awangardzistę Glenna Brankę. Zresztą z tym ostatnim Ranaldo i Moore współpracowali i to właśnie od niego przejęli niekonwencjonalne sposoby wykorzystania gitar.

Na eponimiczne wydawnictwo Sonic Youth składa się tylko pięć utworów. To bardzo spójny materiał. Poszczególne nagrania opierają się na uporczywych repetycjach, mających w sobie coś pierwotnego, dzikiego. Jednocześnie utrzymane są w dość ponurym nastroju, który interesująco kontrastuje z momentami niemalże taneczną rytmiką. Choć w czterech pierwszych kawałkach pojawiają się partie wokalne (głównie Moore'a, z wyjątkiem "I Dream I Dreamed", w których słychać głosy Gordon i Ranaldo), nie stwarzają one nawet pozorów normalności. Wręcz przeciwnie, są doskonale dopasowane do niekonwencjonalnego charakteru muzyki. Ciekawie wypada otwierający całość "The Burning Spear", w którym oprócz ciekawego wykorzystania gitar, słychać też pomysłowo wplecione dźwięki... wiertarki. Chyba jeszcze lepszy okazuje się wspomniany już "I Dream I Dreamed", w którym muzycy intrygująco budują napięcie. Z kolei "She Is Not Alone" zdaje się nawiązywać do muzycznych tradycji z bardziej egzotycznych rejonów świata, a konkretnie do indonezyjskiego gamelanu. To najbardziej subtelny fragment tego wydawnictwa, jego intensywność nie pozwala jednak na wytchnienie. Egzotycznie brzmi także warstwa rytmiczna "I Don't Want to Push It". Jednak ten utwór ma już bardziej hałaśliwe brzmienie, w jakimś stopniu zapowiadając późniejsze dokonania Sonic Youth. Ale najważniejszym fragmentem jest tu chyba ośmiominutowy instrumental "The Good and the Bad", w którym muzycy w najciekawszy, najbardziej totalny sposób traktują gitary.

Wydane pięć lat później wznowienie na kasecie magnetofonowej zawiera cały oryginalny materiał na stronie A, podczas gdy na stronie B zamieszczono wszystkie utwory puszczone od tyłu. Wbrew pozorom, nie jest to bezsensowny dodatek - w takiej wersji ta muzyka również brzmi interesująco, choć bardziej doskwiera monotonność. Na niektórych kompaktowych reedycjach dodano natomiast nienajlepszej jakości nagrania koncertowe z występu na nowojorskim Music for Millions Festival z września 1981 roku, a także studyjny utwór "Where the Red Fern Grows", będący w rzeczywistości instrumentalną wersją demo "I Dream I Dreamed". Najlepiej poszukać oryginalnej wersji, która może i pozostawia pewien niedosyt, ale za to trzyma równy poziom. "Sonic Youth" był całkiem obiecującym debiutem zespołu, który wkrótce miał stać się jednym z ciekawszych muzycznych zjawisk swojej dekady.

Ocena: 7/10



Sonic Youth - "Sonic Youth" (1982)

1. The Burning Spear; 2. I Dream I Dreamed; 3. She Is Not Alone; 4. I Don't Want to Push It; 5. The Good and the Bad

Skład: Thurston Moore - gitara, wokal (1,3,4), gitara basowa (5); Lee Ranaldo - gitara, wiertarka (1), wokal (2); Kim Gordon - gitara basowa, wokal (2), gitara (5); Richard Edson - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Sonic Youth


Komentarze

  1. Zespół Sonic Youth... Jakoś, do tej pory, nie miałem przyjemności - chyba czas nadrobić zaległości. Idę na przeszpiegi na RYM - on prawdę mi powie.

    PS. Sorry, bez urazy, ale słowo ''eponimiczny'' jest jakieś sztuczne/plastikowe i chyba jest nadużywane (no, dobra: to jest Twój blog i używasz słów, jakie uważasz za właściwe). ;/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale żeby nie znać tak popularnego zespołu?

      To słowo występuje w języku polskim, nie posiada żadnego synonimu i jest używane przez mnie poprawnie, więc nie rozumiem zarzutu. Tak jest dużo prościej i zgrabniej niż za każdym razem pisać: zatytułowany tak samo, jak wykonawca, co nienaturalnie wydłużałoby zdania ;)

      Usuń
    2. ja np. od zawsze znam nazwę tego zespołu ale nigdy go nie słyszałem, chyba że nieświadomie

      Usuń
  2. Mam tak, jak Pumpciuś: nazwę znam, ale twórczość zespołu do zaliczenia (wczoraj przypadkiem zajrzałem na YouTube, a tam ciekawy utwór: ''Bull In The Heather'' z fajnymi dziewczynami ;P).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zespołów znanych mi z nazwy jest multum, ten też się do nich zalicza. Jedyny utwór który teraz właśnie usłyszałem to "Bull In The Heather" całkiem fajne.

      "z fajnymi dziewczynami" Kwestia gustu.

      Usuń
    2. Pogadaliśmy sobie o słowotwórstwie, to teraz porozmawiajmy o muzyce. Przyznam, że przerażający jest taka nieznajomość zespołu, na którego twórczości opiera się znaczna część współczesnej muzyki rockowej (choć sam sporo zawdzięcza The Velvet Underground i innym). No kurde, bez znajomości dokonań Sonic Youth jest się kompletnie oderwanym od rzeczywistości. Ok, te wczesne wydawnictwa - "Sonic Youth", "Confusion Is Sex" i w znacznym stopniu "Bad Moon Rising" - to jest niszowe granie, prawdziwa alternatywa, głębokie podziemie (kolejna kalka językowa, tym razem od angielskiego underground). Ale późniejsze płyty, na których zespół połączył brzmieniowe eksperymenty z wręcz popową melodyjnością, to coś, na czym opiera się właściwie cały późniejszy rockowy główny nurt (mainstream), począwszy od Pixies i Nirvany, przez indie rocka i wszystko inne, co nie próbuje usilnie być retro. To sprawia, że muzyka Sonic Youth z drugiej połowy lat 80. cały czas brzmi autentycznie świeżo i tak samo nowocześnie (zapewne jest to też kwestia tego, że w tamtym momencie muzyka rockowa przestała się w jakikolwiek sposób rozwijać).

      Napiszę to może inaczej. Rock progresywny w klasycznym, głównonurtowym wydaniu to bardzo fajna muzyka, przynajmniej w wykonaniu tych głównych kapel, tzw. wielkiej szóstki / ósemki / dziewiątki (skreślić wedle uznania). Ale pomysły na rozwijanie takiej stylistyki skończyły się nie później niż w 1975 roku. Wszyscy naśladowcy jedynie kopiują rozwiązania z przeszłości, dlatego nawet współcześnie nagrywane płyty brzmią jak coś napisanego we wczesnych latach 70. i co najwyżej nagranego współcześnie. Tymczasem znaczna część krautrocka, post-punku czy właśnie dokonania Sonic Youth, pomimo pewnych różnic w porównaniu z tym, co gra się obecnie, ma też wiele naprawdę istotnych podobieństw. We współczesnym rockowym mainstreamie - tym nie stylizowanym na retro - wciąż są obecne rozwiązania stosowane przez tamte grupy, natomiast nie ma w nich praktycznie nic z niegdyś nowatorskich pomysłów progowego mainstreamu. Po prostu tego typu muzyka okazała się ślepą uliczką, z której potem, po ukazaniu się paru arcygenialnych albumów, nic ciekawego już nie wynikło. Rację mieli więc ci, którzy w drugiej połowie lat 70. chcieli zaproponować jakąś alternatywę. Nawet jeśli wielu z nich nie miało na siebie lepszego pomysłu, jak wykopanie z grobu rock and rolla i granie go w bardziej agresywny sposób, to nie brakowało też bardziej kreatywnych muzyków, czerpiących ze starszej muzyki tylko to, co najbardziej uniwersalne i ponadczasowe.

      Zmierzam do tego, że nie warto zamykać się na klasyczny rock progresywny i podobne rzeczy. Później też powstawała (i dalej powstaje) ciekawa muzyka, tylko zupełnie inna. Znając ją wybiórczo, nie zagłębiając się w bardziej metodyczny sposób, można wynosić na piedestał niekoniecznie tych wykonawców, którzy na to zasługują. Dobrze wiedzieć skąd wzięło się to, co słychać we współczesnej muzyce. Dlatego powinno się przynajmniej raz w życiu, ale dokładnie i w całości, posłuchać takich albumów, jak "Sister" czy "Daydream Nation". Najwyżej się nie spodobają, ale wiedzy przybędzie ;)

      Usuń
  3. No, skoro jest Nirvana, to najwyższy czas, żeby były co lepsze ich inspiracje. ;) Ciekawe, czy przekonasz się kiedyś jeszcze do Pixies. :p

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale dziwne komentarze! Zawsze wydawało mi się, że to jeden z bardziej znanych zespołów. Zresztą, jeden z moich ulubionych grup rockowych!

    OdpowiedzUsuń
  5. Będzie więcej recenzji tego zespołu...? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będą, ale nie częściej niż jedna w miesiącu, bo taką mam zasadę.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)