Posty

[Recenzja] Pharoah Sanders - "Village of the Pharoahs" (1973)

Obraz
#zostańwdomu i słuchaj dobrej muzyki Pomimo wydawania co najmniej jednego albumu rocznie, Pharoah Sanders potrafił, przynajmniej do pewnego momentu, utrzymać wysoki poziom swojej muzyki. "Village of the Pharoahs" to kolejne bardzo udane dzieło saksofonisty. Longplay zawiera nagrania dokonane na przestrzeni niemal dwóch lat. Najstarszy w zestawie "Mansion Worlds" został zarejestrowany w Van Gelder Studio w New Jersey już 8 grudnia 1971 roku - dokładnie dwa tygodnie po nagraniu albumu "Black Unity". W obu sesjach wziął udział bardzo podobny skład, nieco tylko okrojony podczas tej późniejszej: saksofoniście towarzyszyli wówczas pianista Joe Bonner, basiści Cecil McBee i Stanley Clarke, perkusista Norman Connors, a także grający na perkusjonaliach "Hannibal" Marvin Peterson (na co dzień trębacz) i Lawrence Killian. "Memories of Lee Morgan" to z kolei nagranie z 22 listopada 1972 roku w nowojorskim A & R Studios, dedykowane zmarł

[Recenzja] Bob Dylan - "Blonde on Blonde" (1966)

Obraz
#zostańwdomu i słuchaj dobrej muzyki "Blonde on Blonde" to ostatnia część nieformalnej trylogii, w skład której wchodzą także dwa poprzednie albumy Boba Dylna, "Bringing It All Back Home" i "Highway 61 Revisited" (oba wydane w 1965 roku). Artysta kontynuuje tutaj obraną wcześniej drogę, ponownie korzystając z pomocy licznego grona muzyków sesyjnych i elektrycznego instrumentarium, a także czerpiąc inspiracje zarówno z folku, bluesa, jak i rocka. Za nic mając oskarżenia i oczekiwania folkowych ortodoksów, którzy wciąż liczyli na powrót do akustycznych piosenek wykonywanych samodzielnie przy wtórze jedynie gitary akustycznej i harmonijki. "Blonde on Blonde" przynosi bardziej zróżnicowany materiał. I to w znacznie większej dawce, niż dotychczas. Był to prawdopodobnie pierwszy dwupłytowy album w historii muzyki rozrywkowej (choć ostatnia strona jest zapełniona tylko w połowie). Dziś longplay jest powszechnie uznawany za jedno z największych

[Recenzja] Tangerine Dream - "Force Majeure" (1979)

Obraz
#zostańwdomu i słuchaj dobrej muzyki Tangerine Dream zakończyli lata 70. jednym ze swoich najlepszych albumów. To, co nie do końca wyszło na poprzednim w dyskografii "Cyclone", świetnie sprawdziło się na "Force Majeure". Edgar Froese i Christopher Franke - ponownie wsparci przez perkusistę Klausa Krügera, ale już bez udziału multiinstrumentalisty i wokalisty Steve'a Jolliffe'a - kontynuują tutaj swoje wcześniejsze poszukiwania. W wielkim skrócie polegały one na połączeniu elektronicznego stylu zespołu, znanego z albumów "Phaedra" i "Rubycon", z elementami klasycznego rocka progresywnego, zaczerpniętymi przede wszystkim z ówczesnej twórczości Pink Floyd. W praktyce oznaczało to zwiększenie roli tradycyjnych instrumentów i mocniejsze zarysowanie linii melodycznych. Takie podejście już wcześniej doskonale sprawdziło się na "Stratosfear". Nieco już gorzej na wspomnianym "Cyclone", na którym zespół chyba jednak troc

[Recenzja] Thelonious Monk - "Monk's Music" (1957)

Obraz
Rok 1957 przyniósł aż cztery albumy sygnowane nazwiskiem Theoloniousa Monka. W tamtych czasach nie było w tym nic nadzwyczajnego. Normą było tak częste wydawanie płyt z premierowym materiałem. Natomiast warto zwrócić uwagę, że dwa z tych longplayów na stałe wpisały się do ścisłego kanonu hard bopu. A to już niemały wyczyn, nawet jak na złote lata jazzu. Pierwszym z tych albumów jest nagrany jeszcze w poprzednim roku "Brilliant Corners", drugim - "Monk's Music". Czy jednak uznanie, jakim cieszą się te dwa longplaye, jest w pełni uzasadnione? Nie mam co do tego wątpliwości w przypadku wcześniejszego wydawnictwa. Pochodzący z niego utwór tytułowy jest jednym z najbardziej wizjonerskich wykonań jazzowych z końcówki lat 50., a pozostałe nagrania również mają co zaoferować słuchaczowi. Do "Monk's Music" nie jestem już tak przekonany. Teoretycznie nie ma do czego się tutaj przyczepić. W nagraniu albumu - sesja odbyła się w dniach 25-26 czerwca 1957

[Recenzja] Heldon - "Interface" (1977)

Obraz
Nieczęsto się zdarza, by wykonawca z płyty na płytę stawał się coraz lepszy. Jednym z rzadkich wyjątków od tej niepisanej reguły jest francuski projekt Heldon. "Interface" to szósty album w jego dyskografii - a drugi nagrany jako trio złożone z Richarda Pinhasa, Patricka Gauthiera i François Augera (ponownie wsparte w jednym utworze przez basistę Didiera Batarda) - i jednocześnie najlepszy z wydanych do tamtej pory. Muzycy po raz kolejny podnieśli poprzeczkę, dopracowując dotychczasowy styl i prezentując go w jeszcze dojrzalszej formie. Pod względem stylistycznym jest to wciąż progresywna elektronika, jednak o mroczniejszym i bardziej surowym charakterze, niż twórczość przedstawicieli Szkoły Berlińskiej, tym razem trochę mocniej wymieszana z rockiem progresywnym z okolic koncertowych poczynań King Crimson z lat 1972-74. Kto wie, czy grupa Roberta Frippa nie rozwinęłaby się w podobnym kierunku, gdyby kontynuowała działalność w drugiej połowie lat 70. - jeśli tak by mi

[Recenzja] This Heat - "This Heat" (1979)

Obraz
This Heat był jednym z najciekawszych wykonawców przełomu lat 70. i 80., swego rodzaju ogniwem łączącym ambitną muzykę z obu tych dekad. Powstał w 1975 roku z inicjatywy Charlesa Haywarda, wcześniej udzielającego się jako perkusista w grupach Quiet Sun i Gong. Składu dopełnili Charles Bullen i Gareth Williams (obaj jeszcze bez żadnych znaczących osiągnięć na koncie). Przez ponad dwa i pół roku, od lutego 1976 do września 1978, trio pracowało nad debiutanckim albumem. Nie miało to wiele wspólnego z tradycyjnym komponowaniem. Raczej z luźnymi jamami, podczas których wykorzystywano gitary, bębny, instrumenty klawiszowe, klarnet i altówkę. Następnie zespół, wzorem twórców muzyki konkretnej, manipulował taśmami, tworząc pętle i inne efekty. Materiał został wydany w 1979 roku na eponimicznym albumie, czasem zwanym niebieskim lub żółtym od kolorów okładki (odwróconych na jej rewersie). Na longplayu znalazło się jedenaście utworów. Choć często różnią się charakterem, przenikają się w

[Recenzja] McCoy Tyner - "Enlightenment" (1973)

Obraz
A więc odszedł ostatni z członków najsłynniejszego kwartetu Johna Coltrane'a. Pianista McCoy Tyner zmarł w wieku 81 lat, pozostawiwszy po sobie kilkaset albumów, nagranych w roli lidera lub sidemana. Nie będę teraz opisywał jego blisko sześćdziesięcioletniej kariery muzycznej, bo po pierwsze - to temat na znacznie dłuższy tekst, a po drugie - można o tym przeczytać w innych miejscach. Sam już zresztą omawiałem wiele z jego dokonań i o wielu na pewno jeszcze napiszę. Jedynym z najlepszych solowych albumów Tynera, którego jeszcze nie zrecenzowałem, choć od dawna miałem w planach to zrobić, jest wydana po raz pierwszy w 1973 roku dwupłytowa (w wersji winylowej) koncertówka "Enlightement". Trafił tutaj zapis występu kwartetu McCoya Tynera z 7 lipca 1973 roku na Montreux Jazz Festival (ciekawostka: dzień wcześniej, podczas tego samego festiwalu, został nagrany opisywany przeze mnie niedawno "Streams" Sama Riversa). Pianiście towarzyszył jego stały współpracown

[Recenzja] Elvin Jones and Richard Davis - "Heavy Sounds" (1968)

Obraz
Gdyby była to strona poświęcona wyłącznie muzyce jazzowej, nie musiałbym tłumaczyć kim są Elvin Jones i Richard Davis, ani jak wielkie są ich dokonania. Niestety, nazwiska te niewiele - jeśli cokolwiek - mówią osobom, które z jazzem do czynienia mają mało lub wcale. Dlatego zacznę od kilku słów na ich temat. Elvin Jones był jednym z najwybitniejszych perkusistów. Pamiętany jest przede wszystkim za sprawą kilkuletniej obecności w kwartecie Johna Coltrane'a, m.in. na albumach "A Love Supreme" i "Ascension". Na sesje zapraszali go także tacy muzycy, jak Miles Davis, Kenny Burrell, Sonny Rollins, Freddie Hubbard, Andrew Hill, Wayne Shorter, Joe Henderson, Larry Young, McCoy Tyner czy Ornette Coleman. Wydawał też płyty pod własnym nazwiskiem. Z kolei Richard Davis (niespokrewniony z Milesem) to bardzo ceniony basista, z którego pomocy korzystali m.in. Eric Dolphy, Milt Jackson, Andrew Hill, Tony Williams, Joe Henderson, Bobby Hutcherson, Cannonball Adderley, Jak