[Recenzja] Leaf Hound - "Growers of Mushroom" (1971)



Cykl "Trzynastu pechowców" - część 4/13

Leaf Hound to jeden z tych zespołów, którym nie udało się zdobyć popularności w czasach swojej działalności, a które dziś cieszą się pewną popularnością wśród wielbicieli starego rocka. Historia zespołu sięga 1969 roku, kiedy to w Londynie uformowała się grupa Black Cat Bones. Przez jej skład przewinęło się wielu muzyków, m.in. Paul Kossoff i Simon Kirke, którzy niedługo później połączyli siły z Paulem Rodgersem i Andym Fraserem, tworząc oryginalny skład popularnego Free. Już po ich odejściu, Black Cat Bones nagrał swój debiutancki - i, jak się wkrótce okazało, jedyny - album, "Barbed Wire Sandwich". Wydawnictwo przyniosło materiał bardzo mocno osadzony w bluesie, stylistycznie zbliżony do wspomnianego Free (choć zabrakło równie rozpoznawalnego wokalisty). W 1970 roku tego typu granie zdążyło się już osłuchać publiczności, którą teraz bardziej pociągała ostrzejsza muzyka w stylu Led Zeppelin, Black Sabbath czy Deep Purple. Album kompletnie przepadł w notowaniach, a z zespołem rozstała się znaczna część jego członków.

W składzie zostali tylko bracia Brooks - gitarzysta Derek oraz basista Stuart. Wkrótce dołączyli do nich wokalista Pete French, perkusista Keith Young oraz drugi gitarzysta, Mick Halls. Odświeżony zespół zmienił nazwę na Leaf Hound i zwrócił się w stronę popularnego wówczas hard rocka. Niestety, niewiele z tego wynikło. Po części obwiniać można za to wydawce grupy, osławioną Decca Records (tę samą, która odprawiła Beatlesów, twierdząc, że czasy zespołów z gitarami już przeminęły). Pod koniec 1970 roku, w trakcie 11-godzinnej sesji, kwintet zarejestrował materiał na album zatytułowany "Growers of Mushroom". Premiera została wyznaczona na początek następnego roku i miała zbiec się w czasie z rozpoczęciem trasy koncertowej. Tylko to drugie doszło do skutku, w rezultacie czego muzycy promowali album, którego nie można było nigdzie kupić. "Growers of Mushroom" ukazał się dopiero w październiku 1971 roku. Jednak zespół już wtedy nie istniał, a rozczarowani muzycy zajęli się czym innym.

Oczywiście, można się zastanawiać, czy gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, zespół odniósłby sukces. Tego już nie dowiemy, aczkolwiek warto wspomnieć o sporym zainteresowaniem muzyką Leaf Hound w Niemczech. Tamtejsze koncerty spotkały się z tak dobrym przyjęciem, że miejscowa wytwórnia Telefunken postanowiła wydać - na kilka miesięcy przed ogólnoświatową premierą - okrojoną wersję albumu (pod eponimicznym tytułem "Leaf Hound", z inną okładką, bez utworów "Freelance Fiend" i "Growers of Mushroom"), a także nieopublikowany nigdzie indziej singiel z utworami "Drowned My Life in Fear" i niealbumowym "It's Gonna Get Better". Ten ostatni jest zresztą bardzo nietypową kompozycją dla grupy - balladą opartą głównie na akompaniamencie pianina, z czystym śpiewem Frencha oraz żeńskimi chórkami. Nic dziwnego, że nie uwzględniono go w programie longplaya, gdzie kompletnie by nie pasował.

Dominuje tutaj znacznie cięższe granie, z surowym, przybrudzonym brzmieniem gitar - niektórzy doszukują się tutaj zalążków stoner rocka - oraz szorstkimi, krzykliwymi partiami wokalnymi. Obok w całości czadowych nagrań, jak "Freelance Fiend", "Drowned My Life in Fear", "Stray" czy "Stagnant Pool", brzmiących jak bardziej nieokrzesany Led Zeppelin (dwa ostatnie wywołują dość oczywiste skojarzenia z, odpowiednio, "Heartbreaker" i "Communication Breakdown"), znalazło się też parę łagodniejszych momentów. Do tych ostatnich zaliczają się wzbogacone gitarą akustyczną "Sad Road to the Sea" i "With a Minute to Go", najbardziej melodyjny "Growers of Mushroom" czy lekko psychodeliczny blues "Work My Body" - we wszystkich zdecydowanie bliżej stylistyki Cream, choć tylko nagranie tytułowe (melodycznie podobne do "Tales from Brave Ulysses") przez całą długość konsekwentnie się nie zaostrza. To całkiem solidny materiał, z potężną dawką czadu i energii, która z pewnością przypadnie do gustu wielbicielom hard rocka. W żadnym razie nie jest to jednak album odkrywczy ani wybitny. Kompozycje na ogół są niezbyt zapamiętywalne, a najbardziej charakterystyczne riffy i melodie to te, które wywołują bardzo konkretne skojarzenia z innymi wykonawcami. Mimo wszystko, słyszę tutaj potencjał, który na kolejnych wydawnictwach mógł zostać rozwinięty.

Po rozpadzie Leaf Hound jedynym członkiem kwintetu, któremu udało się zaistnieć był Pete French. Jeszcze w 1971 roku dołączył do Atomic Rooster, z którym zarejestrował album "In Hearing of Atomic Rooster". Niedługo później zasilił skład amerykańskiego Cactus, z którym również nagrał jeden album, "'Ot 'N' Sweaty". Później i on zniknął ze sceny, by na początku XXI wieku niespodziewanie powrócić pod szyldem Leaf Hound (bez udziału innych muzyków oryginalnego składu), wraz z nowym, niezbyt udanym albumem "Unleashed". Powrót zespołu - a w każdym razie odkopanie jego nazwy przez Frencha - był wynikiem zainteresowania, jakim zaczęła cieszyć się jego twórczość, w czym pomogły liczne wznowienia "Growers of Mushroom" (nierzadko wzbogacone o dodatkowy materiał: wspomniany "It's Gonna Get Better" oraz bardziej typowy dla grupy "Hip Shaker").

Ocena: 7/10



Leaf Hound - "Growers of Mushroom" (1971)

1. Freelance Fiend; 2. Sad Road to the Sea; 3. Drowned My Life in Fear; 4. Work My Body; 5. Stray; 6. With a Minute to Go; 7. Growers of Mushroom; 8. Stagnant Pool; 9. Sawdust Caesar

Skład: Pete French - wokal; Mick Halls - gitara; Derek Brooks - gitara; Stuart Brooks - gitara basowa; Keith Young - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Paul Lynton


Komentarze

  1. Jeden ze świetnych, zapomnianych zespołów rockowych. Niestety, w tym okresie powstało wiele kapel i tylko nielicznym udało się zaistnieć.

    OdpowiedzUsuń
  2. 10/10- dla mnie arcydzieło, album od początku do końca wpisuje się w mój gust jeśli chodzi o rock rozrywkowy, każdy kawałek 10/10.Mieli niesamowitego nosa do melodii.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pete French w tych cięższych momentach brzmi jak taki krzykliwy Paul Rodgers, a w tych łagodniejszych/melodyjnieszych (szczególnie w utworze tytułowym) jego barwa brzmi jak taki lepszy Jack Bruce :).

    Ogólnie fajna muzyka. Pod względem kompozytorskim i wykonawczym, mieli większy potencjał niż takie Uriah Heep, które nawet w tych lepszych momentach (co lepsze utwory z pierwszych dwóch albumów, prawie całe Look at Yoursel i Demons and Wizards) zajeżdzają taką zbyt dużą ilością naiwności, kiczu i patosu - szczególnie partie wokalne Byrona pogłębiają takie wrażenie - co odbiera mi w wielu momentach przyjemność ze słuchania ich muzyki. Ja właśnie szanuję Deep Purple za to, że nawet w takich bardziej podniosłych momentach (Child in Time i te solówki Blackmore z klasycznymi wtrętami) nie popadają w kicz i pretensjonalność. Wokal Gillana i partie klawiszowe Lorda, mimo że na pierwszy rzut oka wydają się podniosłe, to i tak zachowują sporo luzu w przeciwieństwie do takiego UH. W ogóle mam takie wrażenie jakby Rainbow Blackmore'a było inspirowane takim UH (naiwny i nieco banalny charakter wielu utworów, no i oczywiście pretensjonalny wokal Ronniego), przemawiają za tym też ogólnie słabsze wykonanie i mniejsze poczucie dobrego smaku - ten żenujący, kiczowaty i pretensjonalny Stargazer!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co by nie mówić o dzisiejszym Deep Purple, to jednak do "Come Taste the Band" włącznie była to ekstraklasa hard rocka. Uriah Heep nawet w najlepszym okresie brakowało tej naturalności, luzu, jakie były wtedy u Purpli. No i brakowało im też własnego stylu. Leaf Hound spoko, ale też za mało w tym indywidualności.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)