Posty

[Recenzja] The Group - "The Feed-Back" (1970)

Obraz
Skoro może być zespół o nazwie The Band, to czemu nie miałoby być grupy posługującej się szyldem The Group? Tak naprawdę włoski kolektyw zaczął swoją działalność kilka lat wcześniej, w 1964 roku, początkowo posługując się znacznie dłuższą nazwą Gruppo di Improvvisazione Nuova Consonanza. W składzie znaleźli klasycznie wykształceni muzycy, z których największą karierę zrobił później Ennio Morricone. Światową sławę niedawno zmarłemu kompozytorowi przyniosła przede wszystkim tworzona przez niego muzyka filmowa, szczególnie ta towarzysząca dziełom Sergia Leone (choć w Polsce pamięta się go głównie za ścieżkę dźwiękową "Misji" Rolanda Joffé'a). Tutaj Morricone występuje w roli trębacza, a sama muzyka ma zdecydowanie bardziej awangardowy charakter. Najwcześniejsze dokonania Gruppo di Improvvisazione Nuova Consonanza łączyły improwizację z eksperymentami brzmieniowymi, wykorzystując preparowane instrumenty, taśmy, elektroniczne generatory oraz inne techniki zaczerpnięte z

[Recenzja] Kraftwerk - "Kraftwerk 2" (1972)

Obraz
Podoba mi się pomysł z bliźniaczymi okładkami dwóch pierwszych albumów Kraftwerk. Jednak ponoć nie wszyscy właściwie zrozumieli ten koncept. "Dwójka" rzekomo sprzedawała się słabiej od swojego poprzednika, ponieważ grafika sugerowała, że to tylko wznowienie debiutu. Dziś problem ten i tak jest nieaktualny, gdyż oba wydawnictwa - podobnie jak wydany tuż po nich "Ralf & Florian" - nie były oficjalnie wznawiane od końca lat 70. Legalne wydanie na płycie kompaktowej lub chociaż dostępność w serwisach streamingowych pozostaje marzeniem fanów. Od kilku lat mówi się o planowanym boksie zbierającym te wczesne dokonania (na wzór "The Catalogue" z późniejszymi albumami), jednak plany te nie nabierają realnych kształtów. Nieco mniej podoba mi się sama muzyka. W zasadzie niewiele zmieniło się od czasu "Jedynki". Ralf Hütter i Florian Schneider wciąż eksperymentują z tradycyjnymi instrumentami, jak organy, flet, skrzypce czy gitary, poszerzając ich

[Recenzja] Archie Shepp - "The Way Ahead" (1968)

Obraz
W Impulse! Records trzymano rękę na pulsie. Choć w drugiej połowie lat 60. wytwórnia specjalizowała się w awangardowych odmianach jazzu, jej szefostwo nie pozostało obojętne na ówczesną popularność rocka psychodelicznego. Oczywiście, nie zaczęto nagle wydawać płyt w tym stylu. Jednak próbowano wzbudzić zainteresowanie jego odbiorców. W materiałach promocyjnych pośmiertnego albumu Johna Coltrane'a "Om" podkreślano, że muzycy nagrali go będąc na kwasie. Z kolei opublikowany w tym samym roku "The Way Ahead" Archie'ego Sheppa ozdobiono bardzo psychodeliczną grafiką. Bynajmniej nie sprawiło to, że hipisi zaczęli masowo kupować albumy z free jazzem. A może powinni, bo słuchanie ówczesnych wydawnictw Impulse! może wprowadzić w stan podobny ponoć do tego po zażyciu psychodelików. A poza tym znalazła się na nich naprawdę świetna muzyka. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro na takim "The Way Ahead" Sheppowi towarzyszą Ron Carter, Roy Haynes, Bea

[Recenzja] Sonic Youth - "Sonic Youth" (1982)

Obraz
Debiutanckie wydawnictwo Sonic Youth bywa różnie klasyfikowane. Według niektórych źródeł jest to album, zdaniem innych EPka. Za tym drugim przemawia czas trwania, wynoszący niespełna dwadzieścia pięć minut. Sami muzycy zawsze jednak podkreślali, że to pełnoprawny album. Bez względu na to, jak traktować tę płytę, jest to całkiem interesujące wydawnictwo, pokazujące nieco inne oblicze Sonic Youth. W przeciwieństwie do swoich późniejszych wydawnictw, Thurston Moore, Lee Ranaldo i Kim Gordon (wsparci przez perkusistę Richarda Edsona, który odszedł niedługo po nagraniu tego materiału) używają tutaj niemal wyłącznie standardowego strojenia i czystego brzmienia gitar. Uwagę zwraca także nieco funkowa praca sekcji rytmicznej. Sprawia to, że zawarta tu muzyka bliższa jest post-punku czy no wave niż późniejszych, bardziej noise'owych albumów grupy. Wśród prawdopodobnych inspiracji można wymienić The Velvet Underground, The Stooges, MC5, Can, Talking Heads, ale też awangardzistę Glenna B

[Recenzja] Dedalus - "Dedalus" (1973)

Obraz
Debiutancki album włoskiego Dedalus bywa czasem zaliczany do nurtu Canterbury. W końcu o przynależności do niego nie decyduje pochodzenie - choć większość głównych przedstawicieli wywodzi się z tego brytyjskiego miasta - ale to, jaką się wykonuje muzykę. Tak samo jak istnieją nieniemieccy przedstawiciele krautrocka czy niefrancuscy przedstawiciele zeuhlu, tak też można spotkać niebrytyjskich wykonawców nawiązujących do kanterberyjskiego brzmienia. Dość powiedzieć, że Gong, jeden z głównych przedstawicieli tej stylistyki, powstał we Francji, a przez jego skład przewinęli się muzycy o przeróżnych narodowościach. Mniej znanych reprezentantów można znaleźć też w wielu innych krajach. Szczególnie dobrze pod tym względem wypadają Włochy, gdzie oprócz Dedalus działał też Picchio dal Pozzo, mający zresztą znacznie więcej wspólnego z kanterberyjską stylistyką. W przypadku Dedalus podobieństwa dotyczą nie tyle całego nurtu Canterbury, co tylko jednego z tworzących go zespołów. Na myśli ma

[Recenzja] The Andrzej Trzaskowski Quintet - "The Andrzej Trzaskowski Quintet" (1965)

Obraz
W ostatnim czasie na pewnej facebookowej grupie dotyczącej jazzowych winyli sporo pisano o albumie "Seant" sekstetu Andrzeja Trzaskowskiego. Mniejsza o powody. Każdy jest dobry, by przypominać o takiej muzyce. Na pewno nie mniej, a może nawet bardziej interesujące jest wcześniejsze wydawnictwo pianisty, eponimiczny longplay The Andrzej Trzaskowski Quintet, wydany jako czwarta pozycja w kultowej serii Polish Jazz. A był to nie byle jaki kwintet, gdyż liderowi towarzyszyli Tomasz Stańko, Janusz Muniak, Jacek Ostaszewski oraz nieco mniej znany Adam Jędrzejowski. Nagrywając ten longplay Trzaskowski miał już spore doświadczenie, zdobyte nie tylko graniem w różnych krajowych grupach, ale także jako członek lokalnego zespołu akompaniującego amerykańskiemu jazzmanowi, Stanowi Getzowi, podczas jego polskich występów. Niedługo po tym wydarzeniu sam udał się na występu do USA, będąc pierwszym polskim jazzmanem koncertującym i docenionym po tamtej stronie Atlantyku. Mógł zatem spodz

[Recenzja] Magma - "K.A" (2004)

Obraz
Powroty rockowych wykonawców po latach fonograficznego milczenia zwykle nie należą do udanych. Od każdej reguły zdarzają się jednak wyjątki. I jednym z nich jest francuska Magma. Równo dwadzieścia lat po kontrowersyjnym "Merci" zespół powrócił z materiałem, który spokojnie można zaliczyć do jego najlepszych albumów. Oczywiście, pod względem personalnym jest to już zupełnie inna grupa, choć na jej czele niezmiennie stoi Christian Vander, a w składzie nie mogło zabraknąć Stelli Vander. Pozostali muzycy w większości dołączyli jeszcze w latach 90., gdy Magma była aktywna wyłącznie koncertowo. W 1998 roku ukazał się nawet premierowy singiel "Flöë Ëssi" / "Ëktah", zarejestrowany w bardzo podobnym składzie, ale jeszcze bez klawiszowca Frédérica d'Oelsnitza oraz wokalistów Himiko i Antoine'a Paganottich (córki i syna Bernarda Paganottiego, byłego basisty Magmy). Te dwa krótkie utwory pokazały, że Vander wciąż ma coś do zaoferowania - aczkolwiek niekoni

[Recenzja] Wire - "Pink Flag" (1977)

Obraz
Wire to jeden z najciekawszych zespołów, jakie przyniosła tzw. punkowa rewolucja. Debiutancki "Pink Flag" to teoretycznie stricte punkowe granie. Niby tak, ale nie do końca. Do myślenia daje już sam fakt, że longplay ukazał się nakładem Harvest Records - poddziału EMI, który powstał, by wydawać płyty tych bardziej ambitnych wykonawców, na czele z Pink Floyd. I rzeczywiście, trudno postawić ten album w jednym szeregu z wydanym w tym samym roku "Never Mind the Bollocks" Sex Pistols, nie mówiąc już o chałturach innych punkowców. Zdecydowanie nie mamy tu do czynienia z niechlujnie, agresywnie zagranym rock and rollem, ale z muzyką znacznie bardziej pomysłową, dobrze przemyślaną, bliską już post-punkowego czy nowofalowego myślenia. Powyżej punkowych standardów jest już sama okładka, która równie dobrze mogłaby ozdobić album jakiegoś mniej pretensjonalnego przedstawiciela rocka progresywnego. Nie pojawia się na niej tytuł. Nie jest przecież potrzebny, skoro został pr