Posty

Wyświetlam posty z etykietą blues

[Recenzja] Gary Moore - "Blues for Greeny" (1995)

Obraz
"Blues for Greeny" to hołd dla jednego z największych idoli Gary'ego Moore'a - Petera Greena. Na repertuar złożyły się wyłącznie utwory, które ten nieco zapomniany gitarzysta nagrał z Johnem Mayallem i jego Bluesbreakers ("The Same Way", "The Supernatural") lub z założonym przez siebie Fleetwood Mac (wszystkie pozostałe). Co ciekawe, Moore nie sięgnął po te najbardziej oczywiste tytuły - jak "Black Magic Woman", "Albatross", "Man of the World", "Oh Well" czy "The Green Manalishi" - lecz wybrał mniej znane kawałki. W zdecydowanej większości są to kompozycje jego autorstwa lub współautorstwa, choć znalazło się też miejsce na "Need Your Love So Bad" Little Willie'ego Johna, który grupa Fleetwood Mac włączyła do swojego wczesnego repertuaru. Moore postanowił zagrać nawet na dokładnie tej samej gitarze Les Paul Standard z 1959 roku, której Peter Green używał w oryginalnych nagraniach -

[Recenzja] Gary Moore - "Still Got the Blues" (1990)

Obraz
Wydane w latach 80. albumy Gary'ego Moore'a odnosiły spore sukcesy komercyjne. On sam był jednak coraz bardziej znużony graniem skomercjalizowanej odmiany ciężkiego rocka. W pewnym momencie wprost nazwał swoją ówczesną twórczość największą kupą gówna , a nawet przyznał, że przestał szanować siebie jako muzyka. Trudno nie docenić go za taką szczerość oraz trafną diagnozę. A także za podjęcie ryzyka i dokonanie drastycznego zwrotu stylistycznego u progu kolejnego dziesięciolecia. Album "Still Got the Blues" to hołd dla muzyki, na jakiej sam się wychował, czyli dla tytułowego bluesa. Co ciekawe, Moore stara się jak najbardziej zbliżyć do korzeni takiej muzyki, a przynajmniej do epoki elektrycznego bluesa, zamiast - wzorem innych białych muzyków - wplatać bluesowe schematy do rocka. Na sesję zaprosił nawet czarnoskórych bluesmanów Alberta Kinga i Alberta Collinsa. Udział wzięła też sekcja dęta, choć na liście płac nie zabrakło nazwisk muzyków kojarzonych raczej z hard

[Recenzja] The Lovin' Spoonful / The Paul Butterfield Blues Band / Eric Clapton and the Powerhouse / Al Kooper / Tom Rush - "What's Shakin'" (1966)

Obraz
W czasach sprzed internetowego piractwa oraz nieco późniejszych legalnych serwisów streamingowych, popularne było wydawanie tzw. samplerów. To nic innego, jak kompilacje utworów różnych wykonawców z katalogu danej wytwórni fonograficznej, dające możliwość zapoznania się z ich twórczością przed zakupem regularnych albumów. Jednym z ciekawszych wydawnictw tego typu jest "What's Shakin'" labelu Elektra Records z 1966 roku. Jeszcze w pierwszej połowie lat 60. oficyna była kojarzona wyłącznie z amerykańskim folkiem. Przedstawiciele oficyny dostrzegli jednak rosnące zainteresowanie powoli kształtującym się rockiem i rozpoczęli polowanie na tego typu zespoły. Wśród pierwszych zakontraktowanych grup były The Paul Butterfield Blues Band i Love, a największym odkryciem miał okazać się The Doors. Poczyniono też starania o pozyskanie The Lovin' Spoonful, jednak ostatecznie muzycy wybrali inną ofertę. Kilka utworów, jakie zarejestrowali dla Elektry, stało się podstawą &quo

[Recenzja] Groundhogs - "Scratching the Surface" (1968)

Obraz
Groundhogs to jeden z tych nielicznych w sumie przedstawicieli brytyjskiego bluesa, którym udało się dość mocno przełamać obowiązujące w tym stylu schematy. Tyle tylko, że dotyczy to późniejszych płyt, a debiutancki "Scratching the Surface" całkowicie wpisuje się w ściśle określony sposób grania. Kwartet - złożony ze śpiewającego gitarzysty Tony'ego McPhee, basisty Petera Cruickshanka, bębniarza Kena Pustelnika oraz grającego na harmonijce i czasem udzielającego się wokalnie Steve'a Rye'a - proponuje tu bardzo standardową mieszankę bluesowych patentów oraz rockowego brzmienia i energii, wykonawczo trzymając wysoki poziom, ale nie prezentując nic ponad solidne rzemiosło. Całość zarejestrowano w ciągu kilku październikowych dni, bez żadnych nakładek, więc dźwięk jest raczej surowy, co jednak w takiej muzyce nie powinno przeszkadzać. Kompozycje to albo bluesowe standardy, albo utwory silnie nimi inspirowane. Jeżeli chodzi o przeróbki, to jedynie "Still a Foo

[Recenzja] The Butterfield Blues Band - "East-West" (1966)

Obraz
Na eponimicznym debiucie The Paul Butterfield Blues Band absolutnie nic nie zapowiadało, że będzie to zespół poszukujący nowych rozwiązań. Zawarta na nim muzyka całkowicie wpisuje się w schematy chicagowskiego bluesa. a w grze muzyków nie słychać chęci wyjścia poza obowiązujące reguły. W porównaniu z tamtą płytą, wydany mniej więcej rok później "East-West" sprawia wrażenie dzieła zupełnie innej grupy. I to bynajmniej nie dlatego, że z nazwy zniknęło imię lidera, a w nagraniach wziął udział nowy perkusista Billy Davenport, który zastąpił bębniącego dotychczas Sama Laya. Drugi album chicagowskiego sekstetu otwiera się na nowe wpływy, jak rock czy jazz. To w zasadzie jeden z pierwszych albumów, które śmiało można nazwać blues rockiem. Zaledwie parę tygodni wcześniej, w lipcu 1966 roku, ukazał się "Blues Breakers" Johna Mayalla i Erika Claptona, który zdefiniował tę stylistykę oraz określił jej ramy. Natomiast opublikowany w sierpniu "East-West" poszerzył

[Recenzja] The Paul Butterfield Blues Band - "The Paul Butterfield Blues Band" (1965)

Obraz
The Paul Butterfield Blues Band zasłynął jako jeden z pierwszych zespołów łączących bluesowe kompozycje z rockowym brzmieniem oraz energią. Początkowo muzyków interesowało jednak granie czystego bluesa. Korzenie zespołu sięgają początku lat 60., kiedy na Uniwersytecie w Chicago poznało się dwóch wielbicieli bluesa - Paul Butterfield i Elvin Bishop. Pierwszy śpiewał, a także grał na harmonijce, zaś drugi na gitarze, więc szybko zaczęli wspólnie jamować. Kiedy zaoferowano im, gdzieś w 1963 roku, występy w jedynym z lokalnych klubów, duet postanowił zaprosić do współpracy sekcję rytmiczną. Ale nie pierwszą lepszą sekcję, lecz ówczesnych współpracowników samego Howlin' Wolfa - basistę Jerome'a Arnolda oraz perkusistę Sama Laya. Pierwszy występ okazał się sukcesem i kwartet zdecydował związać się na dłużej. Podczas jednego z kolejnych występów, wśród publiczności znalazł się niejaki Joe Boyd, początkujący producent. Szybko skontaktował się ze swoim znajomym kolegą po fachu, Paulem R

[Recenzja] B.B. King - "Completely Well" (1969)

Obraz
Klasycy bluesa #6: B.B. King   Wymieniając najsłynniejszych, a tym samym najbardziej inspirujących bluesmanów, pod żadnym pozorem nie należy zapominać o tzw. Trzech Królach Bluesowej Gitary. Albert King, B.B. King oraz Freddie King to muzycy, których łączy nie tylko nazwisko - w przypadku Alberta będące zresztą pseudonimem - ale też posiadanie własnego, rozpoznawalnego stylu gry na gitarze i zamiłowanie do bluesa. O ile Freddiego i Alberta dziś kojarzą chyba tylko wielbiciele takiej stylistyki, tak o B.B. Kingu, a właściwie Rileyu B. Kingu, słyszało pewnie więcej osób. Nie przypadkiem, choć może nad wyrost, często określa się go Królem Bluesa. Powoływali się na niego nie tylko niezliczeni bluesmani, ale też liczni rockowi gitarzyści, jak Jimi Hendrix, Eric Clapton, Jeff Beck, Jimmy Page, Peter Green, Duane Allman, Mike Bloomfield czy Gary Moore. "Completely Well" to dość późne wydawnictwo w karierze działającego od późnych lat 40. muzyka. Jednak nie bez powodu wybrałem wł

[Recenzja] Muddy Waters - "The London Sessions" (1972)

Obraz
Klasycy bluesa #5: Muddy Waters (część II)   Przedstawiciele Chess Records doszli do zapewne słusznego wniosku, że skoro coś się sprawdziło raz, to sprawdzi się i drugi. Po sukcesie "The London Howlin' Wolf Sessions" kwestią czasu było wysłanie do Anglii kolejnego bluesmana, aby z pomocą lokalnych, młodych muzyków rockowych nagrał nieco uwspółcześnione wersje swoich hitów. Padło na Muddy'ego Watersa, który obok Howlin' Wolfa był najbardziej zasłużonym podopiecznym wspomnianej wytwórni. Waters miał już na koncie podobne próby, by przypomnieć tylko o już recenzowanym "Electric Mud" czy nagranym m.in. z pomocą muzyków The Paul Butterfield Blues Band "Fathers and Sons". Tym razem w studiu wsparli go tacy instrumentaliści, jak Rory Gallagher, Steve Winwood, basista Ric Grech (Blind Faith / Traffic) czy bębniarz Mitch Mitchell (The Jimi Hendrix Experience). W sesji udział wzięli także stali współpracownicy bluesmana, gitarzysta Sam Lawhorn oraz

[Recenzja] The Rolling Stones - "Exile on Main St." (1972)

Obraz
Jedną z największych muzycznych zagadek jest dla mnie ogromna popularność tego albumu. "Exile on Main St." to niemalże obowiązkowy bywalec na listach wydawnictw wszechczasów. Wielu krytyków, ale też słuchaczy, uważa go nawet za największe osiągnięcie w całej karierze Stonesów. Ja tymczasem wracam do niego co parę lat i tak jak wcześniej nie rozumiałem jego fenomenu, tak dalej pozostawia mnie z bardzo mieszanymi odczuciami. Sytuacji na pewno nie ratuje to, że "Exile" jest albumem dwupłytowym. Zespół po serii naprawdę świetnych, tak komercyjnie, jak i czysto muzycznie wydawnictw, trochę chyba za bardzo uwierzył w swoje możliwości. Ilość materiału bynajmniej nie wynika tu z nagłego przypływu weny. Część kompozycji powstała już w czasie prac nad "Let It Bleed" ("Loving Cup", "Let It Loose", "Shine a Light") lub "Sticky Fingers" ("Tumbling Dice"), a repertuaru dopełniły dwa bluesowe standardy ( "Shake Y

[Recenzja] Howlin' Wolf - "The London Sessions" (1971)

Obraz
Klasycy bluesa #4: Howlin' Wolf (część II)    Na przełomie lat 60. i 70. przedstawiciele Chess Records - czołowej wytwórni wyspecjalizowanej w chicagowskim bluesie - szukali coraz to nowych sposobów, aby wypromować swoich podopiecznych wśród młodszej publiczności. Norman Dayron, producent związany z firmą, osobiście udał się na koncert w kalifornijskim Fillmore Auditorium, podczas którego wystąpiły bluesrockowe grupy Butterfield Blues Band, Electric Flag i Cream. Dayron za kulisami wdał się w rozmowę z gitarzystą ostatniego z tych zespołów, Erikiem Claptonem. Wówczas przedstawił mu propozycję nagrania albumu ze słynnym bluesmanem Howlin' Wolfem. Młody muzyk od razu na nią przystał, po czym ustalono, że sesja odbędzie się w Londynie. Do nagrań doszło na początku maja 1970 roku. Clapton od razu planował zaangażować sekcję rytmiczną The Rolling Stones, czyli Billa Wymana, Charliego Wattsa oraz Ian Stewart. Wystąpili oni w większości nagrań, a podczas jednodniowej nieobecnoś

[Recenzja] Howlin' Wolf - "The Howlin' Wolf Album" (1969)

Obraz
Klasycy bluesa #3: Howlin' Wolf (część I)   W odpowiedzi na umiarkowany sukces albumu "Electric Mud", pokazującego bardziej rockowe wcielenie Muddy'ego Watersa, decydenci Cadet Records, pododdziału Chess Records, postanowili przygotować jego kontynuację. Do nagrania zaangażowano niemal dokładnie tych samych muzyków, jednak pierwszoplanową rolę tym razem miał pełnić Howlin' Wolf, który i tak nie miał wyboru z powodu podpisanego kontraktu. Wolf, a właściwie Chester Arthur Burnett był jednym z kluczowych przedstawicieli chicagowskiego bluesa, bardzo charakterystycznym wokalistą, a także zdolnym gitarzystą i kompozytorem. To właśnie on napisał takie standardy, jak "Smokestack Lightning", "Moanin' at Modnight", "Killer Floor" czy "How Many More Years". Był też pierwszym wykonawcą wielu słynnych kompozycji Williego Dixona, by wspomnieć tylko o "Back Door Man", "Evil", "I Ain't Superstitions",

[Recenzja] Muddy Waters - "Electric Mud" (1968)

Obraz
Klasycy bluesa #2: Muddy Waters (część I)   W połowie lat 60. zaczęło wyraźnie maleć zainteresowanie bluesem wśród jego głównej grupy docelowej, młodych Afroamerykanów. Miejsce tego stylu zajęły inne gatunki, jak funk i soul. Zbiegło się to w czasie z rosnącą popularnością bluesa wśród białych słuchaczy, którzy jednak preferowali bluesa granego w bardziej rockowy sposób przez białych muzyków. Dostrzegli to przedstawiciele najważniejszej bluesowej wytwórni, Chess Records z Chicago. I zwietrzyli w tym interes. Wystarczyło nakłonić jednego ze swoich podopiecznych, by przygotował album w stylu Jimiego Hendrixa lub grupy Cream. Padło na jednego z najważniejszych chicagowskich bluesmanów, uznawanego za twórcę nowoczesnego bluesa. Muddy Waters, a w zasadzie McKinley Morganfield, był aktywny od początku lat 40., a wiele z jego utworów stało się standardami. To on był pierwszym wykonawcą wielu spośród pisanych przez Williego Dixona hitów, by wspomnieć tylko o "Hoochie Coochie Man"

[Recenzja] The Rolling Stones - "Beggars Banquet" (1968)

Obraz
Po wydaniu "Their Satanic Majesties Request", zmiażdżonego przez krytykę i nie polubionego przez fanów, Stonesi musieli dobrze zastanowić się nad swoim kolejnym posunięciem. Mogli uparcie kontynuować eksperymenty z psychodelią lub powrócić do wcześniejszego stylu. Zdecydowali się jednak na odważniejsze rozwiązanie - kolejny krok do przodu. Czas pokazał, że była to najlepsza decyzja. W przeciwnym razie staliby się pewnie zespołem wymienianym gdzieś pomiędzy The Animals czy The Kinks, a nie wśród tych największych rockowych twórców. To właśnie "Beggars Banquet" rozpoczyna najbardziej interesujący okres w twórczości The Rolling Stones. Nie obyło się jednak bez pewnych komplikacji. W czasie, gdy powstawał ten materiał, w zespole panowała nienajlepsza atmosfera. Muzycy mieli różne wizje artystyczne, co doprowadziło do odsunięcia Briana Jonesa, który jeszcze na poprzednim albumie miał decydujący głos w kwestii aranżacji. Nowy kierunek mu nie odpowiadał, a w rezultaci

[Recenzja] Willie Dixon - "I Am the Blues" (1970)

Obraz
Klasycy bluesa #1: Willie Dixon Blues to korzenie, reszta muzyki to owoce . To słynne powiedzenie Williego Dixona, z którym może trudno zgodzić się bezkrytycznie, jednak sporo w nim racji. W końcu to z bluesa wywodzi się większość współczesnej muzyki, od jazzu, przez rock, funk czy soul, po wszystkie ich pochodne. Czym jednak kierował się Dixon tytułując swój samodzielny debiut słowami "I Am the Blues"? Czy chciał jedynie podkreślić, jak bliska jest mu bluesowa stylistyka, czy może dać do zrozumienia, że bez niego nie byłaby ona taka sama? Jeśli to drugie, to jako autor niezliczonych standardów miał do tego całkowite prawo. To jego kompozycje pracowały na spopularyzowanie bluesa, a do dziś chętnie po nie sięgają nie tylko bluesowi twórcy. Willie Dixon urodził się w 1915 roku w stanie Mississippi, gdzie od początku musiał mieć do czynienia z bluesem oraz innymi formami afroamerykańskiej muzyki. Już jako nastolatek śpiewał w zespołach gospel. W latach 30., podobnie jak wiel

[Recenzja] Rory Gallagher - "Fresh Evidence" (1990)

Obraz
Rory Gallagher przeważnie nie spędzał dużo czasu w studiu. Z jednej strony było to spowodowane napiętym grafikiem koncertowym, a z drugiej - muzyk po prostu nie przepadał za graniem w studiu, w przeciwieństwie do występów na żywo. Wiele spośród jego albumów powstało w czasie krótszym niż dwa tygodnie. Ale nie "Fresh Evidence" - jego jedenaste i, jak się okazało, ostatnie studyjne wydawnictwo. Tym razem nagrania trwały pół roku. Było to spowodowane staranniejszym niż zwykle podejściem do produkcji. Gallagherowi zależało na uzyskaniu brzmienia vintage, które osiągnął używając starych mikrofonów zaworowych i innego dawnego sprzętu do nagrywania. Oswojenie się z taką techniką wymagało czasu. Ponadto, przez studio przewinęło się wielu gości, jak znani z wcześniejszych płyt Lou Martin i Mark Feltham, ale też sekcja dęta czy muzyk grający na akordeonie. Udział tylu dodatkowych muzyków odróżnia "Fresh Evidence" od wcześniejszych albumów Irlandczyka. Longplay przynosi także

[Recenzja] Rory Gallagher - "Live in Europe" (1972)

Obraz
Po wydaniu dwóch solowych albumów, Rory Gallagher intensywnie koncertował po niemal całym cywilizowanym świecie. W tamtych czasach oznaczało to w praktyce tylko Amerykę Północną i Europę Zachodnią, a także Japonię i Australię, do których jednak Irlandczyk dotarł dopiero na późniejszych trasach. Szczególnie udane były europejskie występy, odbywające się przeważnie w małych klubach, w których najłatwiej było złapać dobry kontakt z publicznością. Właśnie w takich warunkach, wiosną 1972 roku, zarejestrowany został materiał na pierwszy koncertowy album Gallaghera. Na oryginalne winylowe wydanie "Live in Europe" trafiło w sumie siedem utworów, które zarejestrowano podczas dwóch występów we Włoszech, jednego w Wielkiej Brytanii oraz jednego w Niemczech. Kompaktowe wznowienia zawierają jeszcze dwa nagrania, prawdopodobnie pochodzące z tych samych koncertów. Co ciekawe i dość nietypowe, repertuar tego albumu w niewielkim stopniu pokrywa się z wcześniejszymi wydawnictwami. Każdy

[Recenzja] John Mayall - "Moving On" (1973)

Obraz
"Jazz Blues Fusion" okazał się nie tylko jednym z najlepszych albumów Johna Mayalla, ale także jednym z jego największych sukcesów komercyjnych w Stanach. Muzyk wyciągnął właściwe wnioski i swój kolejny album, "Moving On", również zarejestrował na żywo. Ściślej mówiąc, cały materiał nagrano podczas jednego występu, 10 lipca 1972 roku w Los Angeles, a na repertuar złożyły się wyłącznie premierowe kompozycje lidera. W międzyczasie, tzn. od czasu rejestracji poprzedniego albumu, dość znacząco zmienił się skład: perkusistę Rona Selico zastąpił stary znajomy Mayalla, Keef Hartley, a ponadto doszło czterech nowych muzyków, doświadczonych jazzmanów: kontrabasista Victor Gaskin oraz saksofoniści Charles Owens, Fred Jackson i Ernie Watts. Tym samym zespół rozrósł się do dziesięciu muzyków, jako że w składzie wciąż byli obecni trębacz Blue Mitchell, saksofonista Clifford Solomon, gitarzysta Freddy Robinson oraz basista Larry Taylor. Z ich pomocą Mayall kontynuował stylis