[Recenzja] Slint - "Spiderland" (1991)

Slint - Spiderland


Nie podzielam dość powszechnych zachwytów nad rokiem 1991. A to dlatego, że kompletnie nie pociąga mnie ówczesny mainstream. Płyty, jakie wydały wówczas takie zespoły, jak Metallica, Nirvana, Pearl Jam, Red Hot Chili Peppers, U2, Queen czy, o zgrozo, Guns N' Roses, uchodzą dziś za klasykę rocka, jednak jest to zasługa kilku promowanych do porzygania kawałków, a nie jakiś głębszych walorów muzycznych. Bardzo przekonuje mnie natomiast to, co działo się wówczas poza rockowym mainstreamem, ewentualnie gdzieś na jego obrzeżach. Albumy takie, jak "Loveless" My Bloody Valentine, "Laughing Stock" Talk Talk, "Love's Secret Domain" Coil czy właśnie "Spiderland" Slint, dowodzą, że wciąż działy się wówczas ciekawe, inspirujące rzeczy, a rock mógł się jeszcze rozwijać, zamiast jedynie spoglądać sentymentalnie na lata 70.

Premiera "Spiderland" w 1991 roku przeszła bez większego echa. W masowej świadomości album nie zaistniał, a nieliczne recenzje w prasie muzycznej, przeżywającej fascynację grunge'em, były na ogół bardzo krytyczne. Entuzjastyczny tekst Steve'a Albiniego w "Melody Maker" okazał się wyjątkiem, choć trzeba pamiętać, że autor osobiście znał muzyków Slint, z którymi pracował jako producent nad debiutanckim "Tweez" z 1989 roku, więc mógł nie być do końca obiektywny. Albini trafnie jednak przewidział, że "Spiderland" stanie się pozycją kultową i punktem zwrotnym w muzyce, inspirującym kolejnych wykonawców. Oryginalna muzyka zespołu została z czasem doceniona - choć raczej przez młodszych słuchaczy i krytyków, posługujących się głównie internetem, niż przez zgrzybiałe redakcje tradycyjnych mediów - a liczba naśladowców, bezpośrednich lub pośrednich, nieustannie rośnie.

Slint jeszcze na "Tweez" był dość niepozorną grupą, składającą się z czterech wychowanych na punku i pokrewnych stylach nastolatków. Utrzymana gdzieś na pograniczu noise rocka i post-hardcore'u płyta kwartetu z Kentucky nie wyróżnia się szczególnie na tle niezliczonych wydawnictw o podobnym charakterze. Szczególnie rozczarowany albumem okazał się oryginalny basista grupy, Ethan Buckler, który zdecydował się opuścić skład. Gitarzyści David Pajo i Brian McMahan oraz perkusista Britt Walford przyjęli na jego miejsce Todda Brasheara, by już z nim pracować nad nowym materiałem. W tym składzie, jeszcze pod okiem Albiniego, przygotowali dwa instrumentalne nagrania, które ukazały się jednak dopiero na wydanej w 1994 roku eponimicznej EPce, domykającej dyskografię grupy. Tutaj właśnie został wyznaczony nowy muzyczny kierunek, w stronę bardziej atmosferycznego grania.

Czterodniowa sesja nagraniowa "Spiderland" obrosła legendą. Przez lata krążyły plotki, że prace nad płytą doprowadziły do załamania muzyków, a przynajmniej jeden z nich wylądował w psychiatryku. Walford później to zdementował, przyznając jednak, że sesja była stresująca. Producent płyty Brian Paulson - oficjalnie podpisany jako inżynier dźwięku - był zwolennikiem rejestrowania muzyki na żywca, w jak najmniejszej ilości podejść, więc narzucił bardzo intensywne tempo. Muzycy mieli na szczęście materiał dobrze ograny na koncertach i próbach, włącznie z liniami melodycznymi wokali, choć same teksty powstawały dopiero w studiu. Właśnie słowa tych sześciu utworów stały się źródłem plotek o złym stanie zdrowia psychicznego instrumentalistów. Dominuje w nich tematyka dorastania i strachu przed dorosłością, a ich wydźwięk jest zdecydowanie pesymistyczny. Podobno dziewczyna McMahana po przypadkowym trafieniu na kartkę z jednym z tekstów była przekonana, że właśnie znalazła list samobójczy.

Dlaczego "Spiderland" jest tak wyjątkowym albumem? Kwartet bardzo dojrzałe rozwinął swój dotychczasowy styl, stawiając na bardziej złożone granie, z nietypowymi podziałami rytmicznymi, nieoczywistą strukturą utworów oraz nagłymi przejściami z melodyjnych, melancholijnych fragmentów w ostrzejsze, dysonansowe sekcje. Więcej dzieje się też w warstwie wokalnej, obejmującej melodeklamacje, dziki wrzask, a czasem też bardziej melodyjny śpiew. Właściwie trudno było w chwili wydania tę muzykę do czegoś porównać. Zagubieni krytycy wskazywali na takie nazwy, jak King Crimson, Television czy nawet Crazy Horse i Led Zeppelin. Było to po prostu coś nowego, przynajmniej w stosunku do mainstreamu. Kwartet używał instrumentarium typowego dla rocka, jednocześnie zrywając z rock'n'rollowym dziedzictwem. To właśnie Slint, obok Talk Talk, jest najczęściej wymieniany jako prekursor post-rocka. I z całym szacunkiem dla Talk Talk, to raczej wpływ "Spiderland" bardziej słychać u rzeszy naśladowców, na czele z Tortoise (powiązanym osobą Davida Pajo), Godspeed You! Black Emperor czy Mogwai. To jednak nie wszystko, gdyż Slint, za sprawą swoich eksperymentów z metrum, jest uznawany także za jednego z twórców math rocka.

Sześć zawartych tu utworów - nietrwających razem nawet czterdziestu minut - wypada bardzo konsekwentnie pod względem klimatu czy użytych środków wyrazu. We wszystkich udaje się doskonale zbudować nastrój niepokoju, rezygnacji, może nawet depresji czy popadania w obłęd. O co w tym wszystkim chodzi, najłatwiej chyba przekonać się słuchając otwierającego album "Breadcrumb Trail" albo finałowego "Good Morning, Captain", idealnie definiujących styl "Spiderland". Przy czym w pierwszym z nich pojawia się więcej zadumy, dopiero w dalszej części skontrastowanej noise'owo-hardcore'owym zgiełkiem, natomiast drugi już od początku stara się wyważyć oba te podejścia. Jest to muzyka z jednej strony podparta całkiem solidnym warsztatem instrumentalnym, z imponującą precyzją i panowaniem nad zgiełkiem, a z drugiej - wciąż niezwykle emocjonalna i chyba szczera w tej swojej emocjonalności. 

Pomiędzy tymi dwoma utworami szczególnie wyróżniają się "Nosferatu Man" - utrzymany w bardzo żwawym, jak na ten album, tempie - a także najbardziej subtelny "Washer", z akustycznymi brzmieniami i wyjątkowo melodyjnym wokalem, stylistycznie bliski slowcore'u, a nawet trochę uzasadniający te nieporadne porównania z Crazy Horse czy Led Zeppelin. Trochę mniejsze wrażenie robi na mnie pozbawiony sekcji rytmicznej "Don, Aman", a zwłaszcza trochę przydługi w stosunku do swojej treści instrumental "For Dinner…", aczkolwiek oba wciąż świetnie wpisują się w klimat albumu i jednocześnie nadają mu pewnej różnorodności. Z pewnością nie jest to monotonna płyta - każdy z utworów ma nieco inny charakter, pomimo że wszystkie korzystają z tej samej, dość przecież ograniczonej palety emocji oraz zbliżonych patentów.

Recenzja "Spiderland" Slint powinna już dawno pojawic się na tej stronie, bo to jedna z najważniejszych płyt lat 90. - jedyne co mnie usprawiedliwia, to fakt, że dopiero od tego roku regularnie opisuję wydawnictwa z tamtej dekady. Dzieło kwartetu jest z pewnością bardziej znaczące od tego, co w chwili jego wydania cieszyło się nieporównywalnie większą popularnością. Taki grunge okazal się przecież tylko chwilową modą, niewnoszącą nic nowego do muzyki rockowej i niezmieniającą jej biegu. Tymczasem proponowana na "Spiderland" mieszanka noise rocka, post-hardcore'u, math rocka oraz post-rocka stanowi znakomite résumé w zasadzie całego nie-retro rocka ostatnich trzydziestu paru lat. Kolejne pokolenia muzyków świadomie lub pośrednio grają muzykę mniej czy bardziej zbieżną z tym albumem. W ostatnich latach echa Slint słychać chociażby u czołowych reprezentantów dzisiejszego rocka, jakimi są zespoły black midi, Squid i Black Country, New Road.

Ocena: 9/10



Slint - "Spiderland" (1991)

1. Breadcrumb Trail; 2. Nosferatu Man; 3. Don, Aman; 4. Washer: 5. For Dinner...; 6. Good Morning, Captain

Skład: Brian McMahan - gitara (1,2,4-6), wokal (1-4,6); David Pajo - gitara; Todd Brashear - gitara basowa (1,2,4-6); Britt Walford - perkusja (1,2,4-6), gitara (3), wokal (2,3,6)
Producent: Brian Paulson


Komentarze

  1. W 1991 wyszło jeszcze coś poza mainstreamem, do tego niegitarowego a do tego było to debiut. Dzisiaj również jest to uznawane za kultową pozycję.
    Dla mnie bardziej rewolucyjny był 1994. A grunge wniósł coś do muzyki rockowej - regres.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Grunge nie byl pierwszym regresywnym z założenia nurtem w rocku. Rock neoprogresywny był wcześniej, a jeszcze starszy jest punk rock.

      Rok 1991 to także sporo dobrej niegitarowej muzyki, złej pewnie też, ale nie wiem jaki debiut masz na myśli.

      Usuń
    2. Czy z moim komentarzem było coś nie tak że go zbojkotowałeś? Jeszcze raz dla informacji: płyta którą miałem na myśli to debiut Massive Attack

      Usuń
    3. Żaden inny komentarz nie dotarł, nawet nie do spamu.

      Ten album MA chyba nie był tak popularny, jak kolejne?

      Usuń
    4. Popularniejszy (RYM) był tylko album Mezzanine, ale to Blue Lines podłożył kamień węgielny pod trip-hop, stąd jest on istotnym wydarzeniem w '91

      Usuń
    5. Nie no nie wrzucajmy grunge do jednej szufladki z neoprogiem ;).

      Usuń
  2. Kiedy myślę o albumie z elementami niepokoju to przypomina mi się filmik na Youtubie gdzie tematem były oczywiście "13 Niepokojących albumów", z którego co prawda Slint nie był na tej liście, ale część z tych wykonawców którzy tam byli min.: Swans (Soundtracks for the Blind), Borders of Canada (Geoggadi), The Residents (Not Available) czy największy przykład *posłucham tego i będę żałować tego* w formie The Caretaker (Everywhere at the end of Time 1-6) i parę innych. Wobec czego zastanawia mnie czy będą jakie kolwiek recenzje tych grup lub chociażby jakie opinie autor wobec nich ma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A był tam "Heresie"?

      Nie mam w planach tych zespołów, ale nie wykluczam kiedyś.

      Usuń
    2. Zastanawiam się drogi Gospodarzu, skąd taka maniera pisania recenzji, że zanim zaczniemy omawiać recenzowany album, najpierw dowalamy kilku innym, bardziej popularnym albumom/wykonawcom. Czy nie fajniejsza byłaby recenzja płyty grupy Slint, gdyby nie była poprzedzona wynurzeniami jakie to słabe płyty nagrały wtedy U2 czy RHCP?

      Usuń
    3. Dla każdego co innego będzie fajniejsze, a ja nie próbuje nikomu dogodzić, tylko piszę tak, jak mam akurat ochotę. W tym konkretnym wstępie nie chodzi o to, by komuś dowalić, tylko zarysować kontekst czasów, w jakich album został wydany. Mój stosunek do ówczesnego mainstreamu to jedno i nie musisz go podzielać, ale nie sposób chyba polemizować ze stwierdzeniem, że zdominowała go muzyka odtwórcza? To z kolei łączy się z dalszą częścią recenzji, niejako tłumacząc dlaczego Slint nie zyskał wówczas popularności - po prostu media wolały muzykę łatwą do zaszufladkowania, niż coś mniej konwencjonalnego.

      Usuń
    4. Co do tego to oprócz tych albumów wymienionych to były jeszcze (z numerami w kolejności od pojawienia się na liście i stylami):
      1. Maenad Veyl - Bodycount* (industrial/EBM)
      3. Steve Roden - Forms of Paper (kolarz dźwiękowy)
      4. Nurse with Wounds - A Sucked Orange (kolarz dźwiękowy/ambient/industrial)
      5. Halmark '87 - Atrium* (Vaporwave/Dark ambient)
      6. Current 93 - I Have a special plan for this world (singiel) (Spoken Word/Muzyka Experymentalna)
      7. Steam - Drowning* (electronika/Dark ambient)
      8. Daughters - You Won't Get What You Want (Noise Rock/No Wave/Industrial Rock)
      9. Stalker - Stalker (EP)* (Electronica/Dark ambient)
      11. William Basinski - The Disintegration Loops (1-4) (Ambient/Minimalizm/Muzyka Experymentalna)
      "Heresie" nie znam podajże, *a część z wymienionych było wrzucone na inne strony z odtwarzaniem. Z resztą mogę dać link do filmu, przy czym jest wysoce prawdopodobne że Youtuber który to wrzucił, nie omawja ich w kolejności od najmniej strasznego do najstraszniejszego (choć z ostatnim może być inne wrażenie):
      https://www.youtube.com/watch?v=NrSz6Wksg8M

      Usuń
    5. Lista najstraszniejszych płyt bez "Heresie" Univers Zero to jak, powiedzmy, ranking najpopularniejszych wykonawców pomijający Beatlesów. Polecam sprawdzić ten album.

      Usuń
    6. W skrócie można być strasznym, jak podobnie być popularnym bez uwzględniania Beatlesów, można. Swoją drogą gdy przypomniałeś zespół Univers Zero to teraz cofam to co skomentowałem, tak sprawdzałem z parę lat temu album i w sumie to nie wiem czy to jest aż tak bardzo straszne, na pewno jest straszne i ma ten klimat, ale jak bardzo żeby to można było stwierdzić czy album można by uplausować na rankingu najstraszniejszych/niepokojących albumów, bo jednak parę lat temu to parę lat temu, a Everywhere at the edn of time (podajże też resztę albumów tego projektów, choć tego nie mogę potwierdzić) chyba nic nie przebije (nie wspominając o co poniektórych memach podających że są albumy straszniejsze od wspomnianego The Caretaker lub gier Rpg horrory). Z resztą jak będeę miał czas to posłucham może Heresie w całości by się przekonać jak bardzo będzie dla mnie niepokojące czy nie.

      Usuń
    7. Słuchałem tej płyty po raz pierwszy jakieś 16 czy 17 lat temu przy okazji fascynacji post rockiem. Bardzo mi nie siadła, o czym przypomniała mi ocena 1/5 na RYMie ;). Zupełnie przypadkowo dzień przed opublikowaniem tej recenzji (a może i w tym samym dniu) postanowiłem przesłuchać jej jeszcze raz no i muszę przyznać, że dzisiaj jestem pod wrażeniem - oceniam ją zupełnie inaczej niż wtedy.

      Usuń
    8. BTW, trochę się zaśmiałem z tego fragmentu:

      " Taki grunge okazal się przecież tylko chwilową modą, niewnoszącą nic nowego do muzyki rockowej i niezmieniającą jej biegu. Tymczasem proponowana na "Spiderland" mieszanka noise rocka, post-hardcore'u, math rocka oraz post-rocka stanowi znakomite résumé w zasadzie całego nie-retro rocka ostatnich trzydziestu paru lat. Kolejne pokolenia muzyków świadomie lub pośrednio grają muzykę mniej czy bardziej zbieżną z tym albumem."

      To chyba opis jakiejś alternatywnej rzeczywistości :). Nie grunge w ogóle nic nie zmienił w muzyce rockowej, wcale! Wszyscy inspirowali się raczej Slint niż takimi nic nie znaczącymi zespołami jak Nirvana, Soundgarden czy Alice in Chains ;).

      Naprawdę zabawne, ale dopisz, że to żart, bo ktoś jeszcze uwierzy!

      Usuń
    9. Nie, to nie jest żart. Tylko że ja tu nie poruszam kwestii tego, kto miał więcej naśladowców, a kto w latach 90. rozwijał rocka w jakimś nowym kierunku.

      Usuń
    10. Btw, wysoko oceniam taki "Badmotorfinger" Soundgarden, a jeszcze wyżej "Dirt" Alice in Chains, ale obie te płyty to wariacja na temat Black Sabbath i innych kapel klasycznego rocka. Taki Pearl Jam to w sumie Neil Young cierpiący na depresję. Jedna Nirvana z tych głównych kapel grunge'owych miała też nowsze, bardziej aktualne inspiracje, bo i punk rock, i noise rock, ale akurat to punkowo-noise'owe oblicze Nirvany w ogóle nie miało wpływu na post-grunge'owych epigonów.

      Natomiast Slint niemal w ogóle nie przypomina klasycznego rocka. Dlatego twierdzę, że takie nurty, jak noise rock, post-hardcore, math rock czy post-rock wyraźnie jednak zmieniły muzykę rockową, a grunge nie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)