[Recenzja] The Cure - "Three Imaginary Boys" (1979) / "Boys Don't Cry" (1980)

The Cure - Three Imaginary Boys The Cure - Boys Don't Cry


Debiutancki album The Cure początkowo ukazał się jedynie w Europie, pod tytułem "Three Imaginary Boys". Kiedy niemal rok później trafił do sprzedaży w Stanach, Kanadzie i Australii, przemianowano go na "Boys Don't Cry", a także zmieniono okładkę i tracklistę. Obie wersje składają się z trzynastu utworów, jednak tylko osiem się powtarza. Niby większość, jednak zmiany w repertuarze przekładają się na nieco inny charakter tych wydawnictw. Edycja europejska - z takimi kawałkami, jak "So What", "It's Not You" czy surowa, zarejestrowana w trakcie próby przeróbka hendrixowego "Foxy Lady" - wypada bardziej punkowo, podczas gdy obecne w drugiej wersji hity singlowe - "Boys Don't Cry", "Killing an Arab" i "Jumping Someone Else's Train" - zwiększają przebojowy potencjał albumu. Dodać trzeba jednak, że ani na "Three Imaginery Boys" nie brakuje chwytliwych melodii, ani na "Boys Don't Cry" bardziej surowego grania. Zresztą nierzadko obie te rzeczy występują razem.

Te wczesne nagrania The Cure - wówczas tria złożonego ze śpiewającego gitarzysty Roberta Smitha, basisty Michaela Dempseya oraz bębniarza Lola Tolhursta - nie są tak naprawdę reprezentatywne dla ogółu dyskografii. Dopiero na kolejnych płytach zespół stworzył bardziej zindywidualizowany styl. Na tym etapie jeszcze brakowało mu oryginalności. Był jednym z wielu podobnych zespołów, wyrastających z punk rocka, choć już bez tego brudnego brzmienia i z większym naciskiem na melodie. Nie można jednak odmówić muzykom tego, że już wtedy potrafili tworzyć całkiem zgrabne piosenki. Trudno co prawda doszukać się w nich większych ambicji - nie ma tu żadnych eksperymentów z formą czy brzmieniem - ale są przy tym tak bezpretensjonalne, wyraziste melodycznie i energetyczne, że niełatwo zlekceważyć ich urok. Na plus muszę też zaliczyć sposób, w jaki całość wyprodukowano, niefaworyzujący żadnego z instrumentów. Dzięki temu sekcja rytmiczna bardzo mocno zaznacza swoją obecność, co cieszy tym bardziej, że wykraczające poza trzymanie rytmu partie basowe Dempseya nierzadko przyćmiewają raczej konwencjonalną grę Smitha. 

Chociaż "Three Imaginary Boys" i "Boys Don't Cry" to teoretycznie ten sam album, warto chyba posłuchać obu wersji, ponieważ nieco inaczej rozłożone akcenty mają duży wpływ na ostateczny kształt. Trochę dziwi brak wydania zbierającego wszystkie osiemnaście nagrań. To razem niespełna pięćdziesiąt minut muzyki, więc spokojnie weszłoby nawet na pojedynczy winyl. Istnieją co prawda rozszerzone wydania kompaktowe "Three Imaginary Boys", jednak wśród licznych bonusów konsekwentnie pomija się "Killing an Arab" - jeden z fajniejszych momentów wczesnego The Cure, który przez niewłaściwie odczytanie tytułu zawsze wywoływał spore kontrowersje. Jeśli miałbym polecić tylko jedno wydawnictwo z tej pary, to byłoby to jednak  "Boys Don't Cry", który ze względu na brak kiepskiej przeróbki Hendrixa (na pierwszej wersji albumu zamieszczonej wbrew woli muzyków) oraz instrumentalnego wygłupu zalatującego stylistyką country, "The Weedy Burton", prezentuje równiejszy poziom.

Ocena: 6/10
+1 dla "Boys Don't Cry"



The Cure - "Three Imaginary Boys" (1979) 

1. 10:15 Saturday Night; 2. Accuracy; 3. Grinding Halt; 4. Another Day; 5. Object; 6. Subway Song; 7. Foxy Lady; 8. Meathook; 9. So What; 10. Fire in Cairo; 11. It's Not You; 12. Three Imaginary Boys; 13. The Weedy Burton

The Cure - "Boys Don't Cry" (1980)

1. Boys Don't Cry; 2. Plastic Passion; 3. 10:15 Saturday Night; 4. Accuracy; 5. Object; 6. Jumping Someone Else's Train; 7. Subway Song; 8. Killing an Arab; 9. Fire in Cairo; 10. Another Day; 11. Grinding Halt; 12. World War; 13. Three Imaginary Boys

Skład: Robert Smith - wokal, gitara, harmonijka ("Subway Song"); Michael Dempsey - gitara basowa, wokal ("Foxy Lady"), dodatkowy wokal; Lol Tolhurst - perkusja
Producent: Chris Parry


Komentarze

  1. O fajnie, że pomyślałeś o Robercie i chłopakach :) Nie mogę doczekać się recenzji Pornography i Disintegration

    OdpowiedzUsuń
  2. No w końcu coś z The Cure, ciekawe ile płyt będzie omawianych?.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie do "Disintegration" lub "Wish" będą recenzje i po drodze Paweł zapewne pominie parę płyt, takich jak "The Top" czy "Kiss Me Kiss Me Kiss Me" na przykład.

      I swoją drogą, czekam na kolejne recenzje Dead Can Dance :P

      Usuń
  3. Bardzo fajnie, że wreszcie jest The Cure. To dość niepozorny (lecz udany) debiut, ale od czegoś musieli zacząć zanim nagrali "Pornography" czy "Disintegration".

    OdpowiedzUsuń
  4. Fajnie że się za nich zabrałeś, choć optymistyczna treść recenzji wskazywałaby na 7 i 8 ;)

    Co Pornography? Przegięli z "chceniem" bycia mrocznymi, plus ohydnie brzmi tam perkusja. Tak plastikowo. A tak fajnie brzmiała na dwóch wcześniejszych. Mam nadzieję że nie skrytykujesz na 17 tych dwóch miniatur ze scieżek 5 i 6

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robert Smith miał potężną depresję i myśli samobójcze w trakcie nagrywania "Pornography", więc wydaje mi się, że ten album jest zapisem tego, co mniej więcej czuł w tamtym czasie. Też z początku myślałem, że to taka mroczność na siłę i nie podobało mi się to, jak bardzo ta płyta jest jednorodna, ale z czasem ją doceniłem i teraz uważam, że nie dość, że klimat na niej jest wybitny, to do tego ma naprawdę świetne utwory i zupełnie nie przeszkadza mi to, że jest nieco na jedno kopyto, bo taka miała chyba być.
      Uważam, że "Pornography" to opus magnum The Cure i jeden z najbardziej kreatywnych albumów lat 80'.

      Usuń
    2. Jeśli "Pornography" jest na jedno kopyto, to co powiedzieć o poprzedzającej "Faith", czy drugiej najsłynniejszej "Disintegration"? To dopiero jednostajne płyty, no i tak samo "mroczne na siłę" (zupełnie nie rozumiem tego drugiego zarzutu w kontekście całości dorobku The Cure).
      Brzmienie perkusji trochę zbytnio tam podkręcili, ale z drugiej strony partie jej oraz basu doskonale budują zawarte tam piosenki, są dość wyróżniające się, charakterystyczne i same piosenki też takie są, na czele z "100 Years", które wg mnie bez problemu kwalifikuje się do ścisłego topu ich piosenek. Długość czasu trwania płyty też działa na jej korzyść - całość jest zwarta i przemyślana, bez wypełniaczy. Późniejsze kilka płyt to mieszanka opadnięcia natchnienia po wielkim sukcesie artystycznym i kompromisów zbliżających ich do radiowej średniej, w dodatku strasznie długaśne.

      Usuń
    3. Wydaje mi się, że "Disintegration" jest jednak odrobinę bardziej różnorodne od "Pornography" i nie ma tak jednostajnych utworów. Na tym drugim niemalże każdy utwór ma taki sam klimat, przez co mogą one jak najbardziej wydawać się homogenne. Nie napisałem, że są one całkiem nieodróżnialne od siebie, ale że podobne, jak najbardziej. Z tego co pamiętam, to chyba ostatni kawałek ma inną strukturę, reszta to raczej zwrotkowo-refrenowy schemat. I oczywiście, że każdy utwór wyróżnia się jakimś niuansem, nie każdy ma takie same melodie czy coś, "One Hundred Years" ma bardzo charakterystyczny riff, "The Hanging Garden" też jest naprawdę chwytliwe na swój sposób, ale jednak trzeba się lepiej wsłuchać, by nie pomylić większości tych piosenek ze sobą xD
      Potem poziom tych albumów u The Cure po "Pornography" rzeczywiście był bardzo różny. Sam nawet do "Disintegration" nie jestem do końca przekonany; mam wrażenie, że jest tam parę naprawdę świetnych kawałków i parę zupełnie nieangażujących wypełniaczy.

      Usuń
    4. Naprawdę? Może jakoś źle pamiętam, ale to właśnie na "Disintegration" w prawie każdej piosence jest to samo, czyt. snujące się, minimalistyczne, smutne gotycko-dreamowe pop-rockowe pieśni, tylko "Lullaby" się wyróżnia tymi smyczkami. A na "Pornography" jest i czadowe "100 Years", i dudniące "The Hanging Garden", i jest parę takich bardzo wolnych piosenek itd., nie wiem, gdzie na "Dezintegracji" słyszysz większą różnorodność.

      Usuń
    5. Jeszcze "Fascination Street" jest też na pewno wyraźnie inne od paru kawałków. Sam dobrze nie pamiętam "Disintegration", ze trzy razy w życiu słyszałem ten album, w tym ostatni raz z pół roku temu i pamiętam, że dwa czy trzy pierwsze kawałki były jakieś takie ambientowe czy dream popowe właśnie, a po nich było parę bardziej wyrazistych utworów. Nie będę za bardzo dyskutował, skoro ta płyta mnie jakoś nie zaangażowała bardziej i, jak przyznaję, słabo ją pamiętam, ale jednak zawsze mi się wydawało, że na "Disintegration" jest więcej tej różnorodności. A na "Pornography" jest właśnie tylko taki cholernie dołujący post-punk czy gothic rock; wszystkie utwory klimat mają identyczny, a na "Disintegration" kojarzę, że nie każdy utwór miał tak jednorodny klimat. Ale z chęcią za jakiś czas wsłucham się uważniej w obie płyty, by zweryfikować, która jest bardziej różnorodna od której - na razie będę obstawał przy "Disintegration" jako tej bardziej różnorodnej; co nadal nie zmienia faktu, że "Pornography" całościowo wypada lepiej, bo jest równiejsze i wydaje mi się, że lepiej przemyślane.
      Poza tym, nie tylko ja na szczęście jestem zdania, że utwory na "Pornography" są bardzo podobne do siebie. Nawet jedna fanka The Cure, z którą nieraz piszę, nie zaprzecza temu, a sama widzi w tym albumie arcydzieło. Autor tego bloga też, z tego co kojarzę i pamiętam, swego czasu uważał, że "Pornography" jest dosyć jednorodne. Zresztą, zdziwiłbym się, gdybym był jedyną osobą na świecie, która ma takie zdanie o tym albumie.

      Usuń
    6. "Pornography" i "Disintegration" to płyty może nie szczególnie różnorodne, ale za to konsekwentne stylistyczne i dzięki temu bardzo spójne (wyobraźcie sobie, że np. nagle wchodzi tam utwór typu "Close to Me" czy "The Lovecats", który zwyczajnie by tam nie pasował). Przy czym obie, szczególnie druga z nich, wyglądają jak dokładnie zaplanowana, monolityczna całość, gdzie nie ma miejsca na przypadek. To podrasowane brzmienie perkusji czy oszczędne partie basu z "Pornography" bardzo pasuje do dusznego klimatu całości. A niemalże awangardowy utwór tytułowy to najbardziej śmiały kawałek jaki kiedykolwiek nagrali. Przy czym obie płyty to kopalnia znakomitych melodii, żeby wymienić tylko "A Strange Day", "Plainsong", "The Figurehead" czy "The Same Deep Water as You".

      Płyty The Cure były tak różnorodne, ponieważ często oddawały stan w jakim w danym czasie znajdował się Smith, główny twórca materiału kapeli. Gdy jego stan po nagraniu "Pornography" uległ poprawie, zespół nagrał "Japanese Whispers" - wydawnictwo dużo bardziej przystępne, lżej brzmiące, będące przeciwieństwem dzieła z 1982 roku (choć z pewnymi powiązaniami - taki "Just One Kiss" mógłby w sumie się tam znaleźć) i próbą odnalezienia się w różnych stylistykach ("The Walk" to taki ich odpowiednik "Blue Monday" New Order). Chyba nikt nie powie, że najbardziej punkowy z twórczości debiut, niemalże popowy "Kiss Me Kiss Me Kiss Me" czy posępny "Pornography" to w sumie podobne granie, z trochę poprzestawianymi akcentami ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Carme López - "Quintela" (2024)