[Recenzja] The Beach Boys - "Pet Sounds" (1966)



Jeden z najsłynniejszych i najbardziej cenionych albumów w historii. Gdy "Pet Sounds" ukazał się w maju 1966 roku, był bez wątpienia najbardziej niekonwencjonalnym i nowatorskim dziełem, jakie do tamtej pory wydał zespół rockowy ("Revolver" The Beatles i "Fifth Dimension" The Byrds ukazały się dopiero latem tego roku). Jak jednak wypada po ponad pięćdziesięciu latach od swojej premiery?

The Beach Boys zaczynali od grania prostych, naiwnych i banalnych piosenek o surfowaniu, plażach i dziewczynach. Gdy jednak Brian Wilson - główny kompozytor zespołu - usłyszał beatlesowski "Rubber Soul", postanowił stworzyć coś bardziej dojrzałego i ambitnego. Pozostałym muzykom, dla których liczył się jedynie komercyjny sukces, pomysł się nie spodobał. Zarówno ich niechęć do tego materiału, jak i fakt, że nie byli dobrymi instrumentalistami, spowodował, że Wilson zatrudnił do nagrań grupę kilkudziesięciu muzyków sesyjnych, znaną jako The Wrecking Crew. Udział muzyków The Beach Boys ograniczył się do partii wokalnych, ponadto Brian zagrał na pianinie w utworze tytułowym, oraz na basie i organach w "That's Not Me", w którym towarzyszą mu także jego bracia - gitarzysta Carl i perkusista Dennis. Za wszystkie pozostałe partie instrumentalne odpowiadają członkowie The Wrecking Crew. W instrumentalnym "Let's Go Away for Awhile" nie wystąpił żaden członek zespołu.

W chwili wydania "Pet Sounds" zaskakiwał swoim przebogatym brzmieniem (wykorzystano liczne instrumenty smyczkowe, klawiszowe i dęte), tzw. ścianą dźwięku, eksperymentowaniem z brzmieniem (np. "You Still Believe In Me" z nietypowym brzmieniem fortepianu, do którego strun przyczepiono spinacze) i użyciem nietypowego "instrumentarium" - odgłosów szczekających psów, dzwonków rowerowych, puszek, itp. Trudno przecenić wpływ, jaki wywarło to na późniejszą muzykę - już w następnym roku Beatlesi odpowiedzieli "Sierżantem Pieprzem", wkrótce garściami miały czerpać z tych pomysłów grupy psychodeliczne i progresywne. Album zaskakiwał także w kontekście wcześniejszej, wesołej twórczości zespołu, ze względu na swój raczej melancholijny charakter. Choć na swój subtelniejszy sposób, to wciąż bardzo chwytliwe granie, żeby wspomnieć tylko o najbardziej chyba znanych "Wouldn't It Be Nice" i "God Only Knows".

Niestety, materiał ten bardzo się zestarzał - i to już wkrótce po swojej premierze. Z dzisiejszej perspektywy wyraźnie słychać, że jest to wciąż muzyka tkwiąca w pierwszej połowie dekady lat 60., ze wszystkimi jej wadami. Bo w gruncie rzeczy same kompozycje wciąż są do bólu naiwne, czego nawet bogate aranżacje i pomysłowe eksperymenty nie są w stanie zamaskować. Zresztą te innowacyjne wówczas elementy dziś brzmią już bardzo naiwnie. Ówczesne dokonania Beatlesów czy Byrdsów nieporównywalnie lepiej zniosły próbę czasu. Może dlatego, że faktycznie wykraczały poza swój czas, a nie tylko próbowały sprawiać takie wrażenie. Na "Pet Sounds" nie znajdziemy tak wybitnych i prekursorskich utworów, jak "Tomorrow Never Knows" czy "Eight Miles High". To po prostu zbiór typowych dla tamtych czasów piosenek.

"Pet Sonds" to album bez wątpienia zasługujący na szacunek, który wypada przesłuchać choć raz w życiu, ale wszelkie współczesne zachwyty nad nim są mocno przesadzone. Album był czymś nowym w chwili premiery, ale bardzo szybko stał się reliktem minionych czasów. Porównując go z muzyką, jaka ukazała się w ciągu kilku kolejnych miesięcy, "Pet Sounds" wypada po prostu przeciętnie i do tego archaicznie.

Ocena: 6/10



The Beach Boys - "Pet Sounds" (1966)

1. Wouldn't It Be Nice; 2. You Still Believe in Me; 3. That's Not Me; 4. Don't Talk (Put Your Head on My Shoulder); 5. I'm Waiting for the Day; 6. Let's Go Away for Awhile; 7. Sloop John B; 8. God Only Knows; 9. I Know There's an Answer; 10. Here Today; 11. I Just Wasn't Made for These Times; 12. Pet Sounds; 13. Caroline, No

Skład: Brian Wilson - wokal, gitara basowa (3), organy (3), pianino (12); Carl Wilson - wokal, gitara (3); Dennis Wilson - wokal, perkusja (3); Al Jardine - wokal; Bruce Johnston - wokal; Mike Love - wokal
Gościnnie: kilkudziesięciu muzyków sesyjnych
Producent: Brian Wilson


Komentarze

  1. Baaaaaardzo trudno jest ocenić w swojej głowie taki album. Z jednej strony faktycznie okrutnie się zestarzał, a momentami ilość tych wszystkich pozamuzycznych dźwięków przekracza masę krytyczną. Z drugiej zaś trudno sobie wyobrazić (choć to dziś tylko kwestia gdybania) ile przełomowych dzieł mogłoby się nie ukazać (lub ukazać z dużym opóźnieniem) gdyby nie ten "przeciętny" "archaiczny" "Pet Sounds". Nie że chcę tu stawać w opozycji tej recenzji, ale czytając ją aż przypomniałem sobie jak ten album namieszał mi w głowie, gdy go słuchałem. Te psy, rowery i inne wymyślne wynalazki cholernie mnie irytowały, ale cały czas miałem z tyłu głowy, jak ważne jest to dzieło. To chyba jeden z najtrudniejszych w ocenie albumów, jakie kiedykolwiek powstały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko czy sam wpływ, jaki "Pet Sounds" wywarł na innych wykonawców, czyni go lepszym albumem, a słuchanie go sprawia przez to więcej przyjemności? To raz, a dwa - czy muzyka naprawdę byłaby uboższa, gdyby nikt nie wpadł na pomysł wzbogacenia jej odgłosami zwierząt? ;)

      Usuń
    2. Tu nie chodzi nawet o te zwierzaki a o samą idęę, o to BUM, jakim było bogactwo tych aranżacji. Nie bez kozery właśnie o tym albumie mówi się jako głównej inspiracji dla Sierżanta Pieprza, a to również była jedna z płyt, która wywróciła muzyczny świat do góry nogami. Jaka ta płyta jest, taka jest, ale znacznie trudniej jest ocenić dzieło, które fakt wprawdzie się zestarzało ale ma stałe miejsce na kartach historii. Może bez niego muzyka nie byłaby uboższa w warstwie czysto technicznej, ale na pewno byłaby uboższa o pewne idee. Bez tego albumu mógłby nie powstać Sierżant Pieprz, a wtedy losy muzyki z pewnością potoczyłyby się troszkę inaczej.

      Usuń
  2. Spiritus Omnipraesens6 marca 2018 12:51

    Zainteresuj się jeszcze Smiley Smile, też jest uznawany za wielkie dzieło Beach Boysów

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słuchałem tego, a właściwie próbowałem, było to okropnie banalne.

      Usuń
    2. To nie Smiley Smile, tylko to, czym ten album miał pierwotnie być jest tym "zaginionym" arcydziełem, przy czym najbliżej tego jest ponoć The Complete SMILE Sessions. Ale to jest strasznie ciężka do strawienia 'płyta', wg mnie ocena na RYM jest przesadzona... większość kawałków jest jakby 'niedopieczona'. Pozycja dla fanów.

      Prędzej poleciłbym "Sunflower" i zwłaszcza bardziej psychodeliczne "Surf's Up", które idą trochę dalej w kierunku wyznaczonym przez "Pet Sounds". Ale z tego co pamiętam i tak nie są lepsze niż recenzowana płyta wg mnie. :P

      Usuń
  3. Ciekawe przemyślenia jak zawsze :)
    Kolejna z płyt która kiedyś, gdzieś tam w okresie mojego liceum miała na mnie wpływ(poznawalem ten album na 40 lecie jego wydania, mam taką edycję z DVD, okładka jest powleczona jakby lekkim, zielonym futerkiem czy mchem).
    Rzeczywiście płyta brzmi naiwnie po latach, ale to wciąż miła muzyczka z lat 60-tych która słuchana od czasu do czasu powoduje radość:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Słucham właśnie tej płyty w wersjach mono i stereo. Wersja mono na 5. Stereo zdecydowanie poprawia odbiór tego albumu i jak dla mnie w tej wersji jest na 7 może 7.5.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ciekawe jest to, że gdyby Brian Wilson nie podupadł na tamten moment a reszta zespołu podzielałaby jego zapał (a tym samym być może i go wsparła) to historia muzyki mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej.

    Pet Sounds dzisiaj cierpi z powodu przestarzałości pod względem muzyki. Ale to pozwoliło (nie wiem jakim cudem) ostać się na pozycji nr. 2 w rankingu Rolling Stone 500 największych albumów. Kilka miesięcy temu została zaktualizowana lista i nie wiem jak można zrobić takie cos, że Pet Sounds pozostał a Sierżant Pieprz spadł o ponad 20 miejsc (z miejsca pierwszego!) A Revolver to nawet nie pamiętam jak duży zaliczył zjazd a w czołówce zostały takie smaczki jak Exile on Main street, Nevermind. Że nie wspomnę jak daleko spadł niezwykle zasłużony Robert Johnson, Michael Jackson ze swoim Thrillerem zameldował się w czołowej 20 i pojawił się Prince, również w czołówce. A jeśli Sierżanta Pieprza (którego wielkim fanem nie jestem bo Beatlesi mają lepsze albumy) spotkało takie "wyróżnienie" to tym bardziej powinno spotkać Pet Sounds.

    Ale ciekawostką jest też to, że znalazł się na liście notowany "Brian Wilson Presents Smile". Ponoć dzieło. Czy słuchałeś tej płyty? Można liczyć na jakąś recenzję niej lub jeszcze jakichś płyt The Beach Boys czy wspomnianego przeze mnie Roberta Johnsona?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętaj, że Rolling Stone to magazyn amerykański. Znając mentalność mieszkańców USA, zupełnie nie dziwi, że uwalili zespół z innego kraju, a nie swoich twórców (lub grających bardzo po amerykańsku Stonesów). Kolejna kwestią jest, że o obecności na tej zaktualizowanej liście wyraźnie decydowały kwestie pozamuzyczne, związane z obecnymi tendencjami społecznymi w USA. Stąd, w porównaniu z wcześniejszym notowaniem, znacznie wzrosła liczba płyt nagranych przez kobiety i czarnoskórych muzyków, a te już wcześniej obecne poszły w górę.

      Nie słuchałem tego albumu Wilsona i nie planuję recenzji związanych z nim czy ogólnie z Beach Boys. Nie mam też w planach Johnsona.

      Usuń
    2. Wiem pamiętam, ale jednak na liście z 2003 roku "Żuki" nie były tak bardzo pokrzywdzone, wręcz przeciwnie. Zastanawiałem się jaką wartość ma sama nazwa "The Beatles" że tak dobrze sobie radzą bo nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że tyle świetnych albumów zostało albo pominiętych, albo zaliczyło niższe miejsca bo musieli ustąpić wybrańcom, i nie mówię tylko o Fab Four. A tym co zrobili teraz trochę pokazali że nie są konsekwentni i w każdej chwili mogą zmienić swoje typy i tylko przez swoje "zachciejki". Bo trzeba przyznać że wspomniany Sgt. Pepper's i jego spadek o ponad 20 pozycji robi wrażenie.

      Choćby Cream mógłby skorzystać bo wiele zrobili, choć tutaj chyba tylko koncertówka mogłaby się przebić do czołówki ale taka pełna wyczerpująca wszystko.

      Jeżeli chodzi o Stonesów to faktycznie, od końcówki lat 60 przez długi okres czasu grali w stylu amerykańskim. Ale sam chyba przyznasz, że mogli wybrać lepsze albumy niż Exile które nie jest zły, ale jest za długi i można powiedzieć że kopiował kilka rozwiązań z poprzednika, muzyczny chaos (oczywiście nie mówię o wszystkich numerach) że o wokalach nie wspomnę. Irytujące w niektórych przypadkach. I dziwne że zajął miejsce w czołówce kosztem choćby Sticky Fingers, który muzycznie i komercyjnie daje radę.

      Jeśli chodzi o trendy które panują w Ameryce to jednak jest to przykre. Muzyka powinna łączyć wszystkich być wolna a tak pewna grupa stara się ją szufladkować pokazując co jest słuszne a co nie. Chyba najlepszym rozwiązaniem byłoby po prostu oddzielenie grubą krechą pewnych okresów i po prostu aby nowsze, poprawniejsze polityczne nagrania nie miały nic wspólnego z tymi wcześniejszymi.

      Mam za sobą przesłuchanie SMiLE Wilsona jak i późniejszego wydania jako Sesje do SMiLE przez zespół. Ciekawe doświadczenie ale chyba muszę wrócić za jakiś czas do nich obu aby spróbować lepiej zrozumieć. Nie mniej na chwilę obecną "lepsze" wydaje mi się solowe SMiLE, bo to jednak nagranie pochodzi od głównego pomysłodawcy propozycja "Boysów" jest o tyle inna że nie wiadomo jak Brian by to ułożył i kto maczał w tym palce.
      Ale także ciężko zweryfikować czy... po prostu było to wydawnictwo potrzebne. Wydane w swoim czasie, najprawdopodobniej tak. Ale w XXI wieku? Ciężko odrzucić wrażenie że może lepiej gdyby album ten pozostał legendą bo po prostu nie zmieni muzycznego świata.

      Jakbyś kiedyś zmienił zdanie nt. RJ to byłoby fajnie, bo brakuje fachowej recenzji a jego mość jest zasłużony dla muzyki.

      Pozdrawiam

      Usuń
  6. Ja przechodzę właśnie fascynację płytą "pet sounds". Moim zdaniem album rewelacyjny! Nie mogę zrozumieć jak można pisać, że album się niesamowicie zestarzał i że utwory są banalne, tylko mają urozmaiconą aranżację....nie no....zupełnie się nie dziwie, że jest w pierwszej 10 płyt wszechczasów - zasługuje na to jak mało który album!!. Po kilkunastu przesłuchaniach jestem zupełnie oczarowany jakością utworów, talentem kompozytorskim autora, brzmieniem. Płyta wcale nie jest łatwa. Przebojem możemy nazwać tylko pierwszy numer, a potem to już jest inna bajka. Płyta na początku nie sprzedawała się, bo była nie przebojowa, miała pesymistyczną wymowę, inna niż wszystkie. Po kilku jednak latach już miała status kultowy i jest najlepiej sprzedającym się albumem zespołu.
    The beach boys nagrało jeszcze przynajmniej kilka udanych albumów. Polecam się zapoznać z ich muzyką szerzej. Bez ściemy, jeśli macie otwarte głowy, nie zniechęcacie się brzmieniem które wtedy było modne to naprawdę polecam. W Polsce zespół bardzo niedoceniony...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poproszę konkrety. Jeśli album się nie zestarzał, to jakie późniejsze nurty rozwijały zaprezentowane na nim koncepcje? I co poszczególne utwory oferują poza bogatymi aranżacjami?

      Usuń
    2. Ten album to po prostu zbiór kilkunastu znakomitych piosenek, które są bogato zaaranżowane, znakomicie wykonane, poprowadzone nieszablonowo w porównaniu z wówczas panującymi "zwyczajami".

      Proponuje obejrzeć film "Love and mercy" o Brianie Wilsonie. Pokazana tam jest sesja nagraniowa do "pet sounds" jak zaproszeni muzycy sesyjni, na początku zupełnie nie rozumieją o co autorowi chodzi, że przecież to nie pasuje w tym miejscu, że tu powinno być o pół tonu wyżej, bo będzie źle brzmiało itd itd, lecz Wilson miał muzykę już w swojej głowie.
      To tylko oczywiście film fabularny, podkoloryzowany, wiadomo, ale coś musiało być na rzeczy, ja wszystko to słyszę w tej muzyce, jakie to jest zmyślne, inteligentne, nowatorskie.

      Mnie płyta spodobała się w całości m/w po 10 przesłuchaniu, bo na początku prawie nic mi nie wchodziło oprócz "otwieracza". Oczywiście musi minąć trochę czasu, muszę nabrać dystansu , ale w tej chwili cenię płytę wyżej niż najlepsze albumy The Beatles (nad Abbey road bym się zastanowił)


      Jakie nurty się potem rozwijały? Ciężko powiedzieć czy nurt psychodeliczny i lekko progresywny wyglądałby tak a nie inaczej, gdyby tej płyty nie było.
      Może tak a może nie, tego nikt nie wie - płyta powstała:).
      Mnie dziwią zawsze takie hasła, że gdyby nie np. Black Sabbath to nie byłoby metalu:), to jest niepoważne.
      Można powiedzieć ewentualnie, że bez The Beatles nie byłoby Oasis, no tak, bo oni po prostu na chama zrzynali ich styl, ale czy np, późne płyty The beatles brzmiałby identycznie, gdyby nie "pet souds"? hmm można tylko spekulować.

      Doceniam Twoją recenzję tego albumu, profesjonalne podejście do tematu, dużo informacji. Tylko ta druga część mi się nie klei jakoś.
      Piszesz o dużym wpływie na płyty the Beatles, nurt psychodeliczny, progresywny, a na końcu podsumowujesz, że w gruncie rzeczy to do bólu naiwne, przestarzałe numery, czas się z nimi obszedł okrutnie...no dla mnie nie, ja jestem zachwycony. Dla mnie 9/10.

      dziesiątek praktycznie nie daję:)


      Lubię również te proste wczesne piosenki o serfowaniu. One może rzeczywiście są banalne, ale kurcze ...trzeba mieć talent żeby te "banały" skomponować. Są cholernie chwytliwe i profesjonalnie wykonane. Mam szacunek dla tego zespołu. Ostatnie albumy zespołu to rzeczywiście niewypały, szkoda na nie czasu.

      To tylko mój punkt widzenia, napisałem tylko tutaj swoją opinię, dlaczego uważam tak a nie inaczej. Jak wiadomo nie wszystkim to samo się podoba

      Usuń
    3. Zdaje się, że "Pet Sounds" był inspirowany "Revolverem" (a może "Rubber Soul"), a później Beatlesi faktycznie odpowiedzieli "Sierżantem", więc zatoczyło to swego rodzaju koło. O samym "Sgt. Pepper" pisałem w sumie to samo - album przełomowy, który jednak ewidentnie przynależy do danej epoki, a wiele zaprezentowanych na nim idei (jak właśnie te pomysły aranżacyjno-brzmieniowe), po prostu nie przyjęło się w muzyce na dłużej. Moim zdaniem lepiej wypada pod tym względem "Revolver", gdzie zostało zaprezentowane wiele nowatorskich rozwiązań produkcyjnych (to w ogóle pierwszy album, na którym zabiegi produkcyjne odgrywają aż tak istotną rolę - bez nich kształt albumu byłby całkiem inny), które wyznaczyły pewne standardy na przynajmniej kilka kolejnych lat.

      Usuń
  7. https://youtu.be/iBFsJk6PWu0
    Co myślisz o tym?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piszesz, jakby to od początku nie było gówniane ;) Żenujące są te ich późniejsze dokonania, zwłaszcza te tropikalne kicze, jak kawałek z linku albo “Kokomo”, i może nie aż tak żenujący (poza tandetną solówką na saksofonie), ale też kiepski cover “California Dreamin’”. Wiadomo, że konkurencja w tym jest spora, ale zdecydowanie jeden z najbardziej spektakularnych upadków zespołów rockowych.

      Ja jednak byłbym bardziej ciekaw, co powiedziałbyś o bodajże najbardziej znanym (a przynajmniej najbardziej cenionym) kawałku zespołu spoza tego albumu - “Good Vibrations”. Zasługuje na bycie wymienianym wśród najlepszych piosenek ever? Osobiście nie przeczę, że jej struktura jest innowacyjna, ale refren mnie strasznie irytuje swoją naiwną melodią z tymi żenującymi chórkami.

      A co do recenzji, to nic dodać, nic ująć. Całkiem przyjemna muzyka, ale trudno mi zrozumieć, jak tyle osób nabrało się na slogan “Brian Wilson is a genius” (warto poczytać - https://en.wikipedia.org/wiki/Brian_Wilson_is_a_genius), przyjęło wpływ muzyki jako nadrzędne kryterium oceny (choć oczywiście jego istnieniu trudno zaprzeczyć) i wyniosło ten album do rangi arcydzieła. Chociaż pewnie sprawdzę jeszcze “The Smile Sessions”, bo oceny pewnych osób sugerują, że to rzeczywiście genialne dzieło, więc kto wie, może to ja tkwię w błędzie...

      PS.: Rozbawiła mnie ta ”recenzja” płyty na RYMie: “The most psychedelic aspect of this album: Dennis Wilson is feeding nothing on the cover” ;)

      Usuń
    2. "Good Vibrations" z dzisiejszej perspektywy wypada okrutnie naiwnie i archaicznie. Na tle muzyki okolo-rockowej z roku 1966 faktycznie ma nietypową strukturę, ale czy aż tak innowacyjną? "We Can Work It Out" Beatlesów wyszedł rok wcześniej, a opiera się na tym samym pomyśle połączenia kontrastujących ze sobą - czy wręcz niepasujących do siebie - segmentów. Kawałek Beach Boys jest bardziej efektownie (jak na tamte czasy) wyprodukowany, ale to z kolei podpatrzono z "Revolvera".

      Usuń
  8. Dla mnie Pet Sounds to coś w rodzaju muzyki klasycznej popu. Brian Wilson miał niesamowite ucho do kompozycji, co tutaj osiąga swoje apogeum. Poziom muzycznego skomplikowania tych utworów jest godny podziwu, a bogata warstwa emocjonalna nigdy nie przestaje mnie zachwycać. Subiektywnie nie słyszę tu naiwności, tylko pewną nostalgiczną, barokową oniryczność w tych słodko-gorzkich melodiach. Utwory zostały napisane w oparciu o nieszablonowe dla muzyki rozrywkowej akordy, dzięki czemu każdy z kawałków ma dla mnie niesamowitą głębię i zawsze czymś zaskakuje.

    OdpowiedzUsuń
  9. Bardzo fajnym, wpływowy album. Basistka Black Country, New Road inspirowała się tym krążkiem przy nagrywaniu swoich partii na Ants from up there.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024