[Recenzja] Herbie Hancock - "Empyrean Isles" (1964)



Zwykle pierwszą recenzję danego wykonawcy zaczynam od krótkiej notki biograficznej. Tym razem jest to zupełnie zbyteczne. Herbie Hancock to jeden z tych muzyków, których nie trzeba przedstawiać. Jeden z najpopularniejszych twórców współczesnego jazzu, mający na koncie zarówno wybitne albumy, doceniane przez znawców i koneserów, jak i spore sukcesy w mainstreamie (nie tylko jazzowym). Sądzę, że większość Czytelników miała kontakt z jego twórczością. Jeśli nie poprzez jego liczne solowe albumy lub nie mniej liczne albumy innych wykonawców, na których się udzielał, to dzięki filmom, do których nagrywał muzykę.

Najważniejszy, pod względem artystycznym, okres solowej twórczości Herbiego przypadł na początek lat 70. Dokonania z poprzedniej dekady - a w każdym razie te dla wytwórni Blue Note, utrzymane w stylistyce hard bopu i jazzu modalnego - to naprawdę przyjemna muzyka, perfekcyjnie wykonana, ale też dość bezpieczna i zachowawcza, bez eksperymentów, jakie cechowały ówczesną twórczość Johna Coltrane'a, Milesa Davisa, czy Ornette'a Colemana. Nie ma co ukrywać, że takie granie dziś trafia do dość wąskiego grona odbiorców. Raczej nie ma szans zainteresować np. słuchaczy rocka (w przeciwieństwie do późniejszych dokonań Hancocka). Dlatego omówię tu tylko najważniejsze albumy z tego okresu, zaczynając od czwartego w dyskografii "Empyrean Isles". A jeśli komuś się spodobają - zachęcam do sięgnięcia także po pozostałe, bo prezentują one zbliżony poziom.

"Empyrean Isles" został zarejestrowany 17 czerwca 1964 roku w słynnym Van Gelder Studio. Herbiemu w nagraniach towarzyszyli basista Ron Carter, perkusista Tony Williams, oraz grający na kornecie Freddie Hubbard. Hancock, Carter i Williams od blisko roku występowali razem w kwintecie Milesa Davisa. Pianista współpracował już wcześniej także z Hubbardem, więc muzycy dobrze się rozumieją. Longplay składa się z czterech, dość rozbudowanych kompozycji. O ile utwory z pierwszej strony winylowego wydania - "One Finger Snap" i oparty na fajnym basowym temacie "Oliloqui Valley" - to po prostu świetnie zagrany, rozimprowizowany hard bop, tak strona B ociera się już o prawdziwy geniusz. "Cantaloupe Island" został zbudowany na rewelacyjnym bluesowym motywie, będącym doskonałym punktem wyjścia do improwizacji. To jeden z najsłynniejszych i najbardziej chwytliwych tematów jazzowych. Z kolei finałowy, niemal 15-minutowy "The Egg", to najambitniejszy utwór we wczesnym dorobku Hancocka, nawiązujący do współczesnej muzyki klasycznej. Ciekawie wypadają partie Cartera, używającego smyczka do gry na kontrabasie.

"Empyrean Isles" to zdecydowanie mój ulubiony z akustycznych albumów Herbiego Hancocka. a nawet jedno z ulubionych jazzowych wydawnictw dekady lat 60. Gorąco polecam.

Ocena: 9/10



Herbie Hancock - "Empyrean Isles" (1964)

1. One Finger Snap; 2. Oliloqui Valley; 3. Cantaloupe Island; 4. The Egg

Skład: Herbie Hancock - pianino; Freddie Hubbard - kornet; Ron Carter - kontrabas; Tony Williams - perkusja
Producent: Alfred Lion


Komentarze

  1. Nazwiska Ron Carter, Tony Williams i H.Hancock przewjają się razem na wielu płytach.np. solowej tego pirrwszego.To taka supergrupa jazzowa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się. Ale praktycznie większość jazzowych albumów z tamtych czasów była nagrywana w takich gwiazdorskich składach ;) A o tej trójce już wielokrotnie pisałem, np. w recenzji "E.S.P." Davisa, gdzie są przedstawione ich krótkie sylwetki ;)

      Usuń
  2. Mój wpis akurat pod tą recenzją płyty jest przypadkowy. Panie Pawle mam pytanie.Jakie trzy płyty Hancocka oraz Coltrane polecłby Pan na początek ? Coltrana słuchałem A Love Supreme. Bardzo mi się spodobał. Nie wiem których kolejnych płyt słuchać aby się nie zniechęcić :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z Hancocka na początek poleciałbym akustyczne "Empyrean Isles" i "Maiden Voyage", a także jazz-funkowy "Head Hunters". To bardzo dobre, a przy tym przystępne albumy. Ale jeszcze lepsza jest moim zdaniem tzw. "trylogia Mwandishi", czyli albumy "Mwandishi", "Crossings" i "Sextant". Tyle, że to już bardziej wymagające granie.

      Jeśli cenisz "A Love Supreme", to w podobnym stylu - ale odrobinę słabsze - są "Coltrane" (ten z 1962, nie ten z 1957), "Crescent" i "John Coltrane Quartet Plays". Więc te mógłbym polecić na początek. Koncertowe "Live at the Village Vanguard" i "Impressions" są doskonałym uzupełnieniem tego okresu (a repertuar składa się w większości z utworów, które nie mają studyjnych odpowiedników). Oczywiście, są jeszcze cenione "Blue Train", "Giant Steps" i "My Favorite Things" - wszystkie bardzo przyjemne, przystępne, świetnie wykonane, ale jednak troszkę archaiczne. Osobiście z tego wczesnego etapu najbardziej lubię "Ole". Jest jeszcze ostatni etap kariery Trane'a, ten najmniej przystępny, freejazzowy. Myślę jednak, że warto sprawdzić przynajmniej "Ascension", bo to naprawdę piękna muzyka - najwyżej stwierdzisz, że jeszcze nie jesteś na nią gotowy ;)

      Usuń
  3. Ślicznie dziękuję za bardzo wyczerpującą odpowiedz,szczególnie jeśli chodzi o Coltrane. Do trylogii Mwandishi już robiłem podejście.Nie było źle ale magi nie poczułem. Cóż wszystko przede mną bo w obszarze muzyki jazzowej jestem żółtodziobem jeszcze :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A słuchałeś już elektrycznych dokonań Milesa Davisa? Przynajmniej cześć jego albumów z tego okresu jest na pewno łatwiejsza do przyswojenia dla rockowych słuchaczy ("Jack Johnson", "In a Silent Way", może "Get Up with It") niż Mwandishi, a dzięki nim łatwiej potem ogarnąć muzykę z trylogii.

      Gdybym miał polecić osobie słuchającej rocka trzy albumy, od których powinna zacząć poznawać jazz fusion, wskazałbym te:
      Miles Davis - Jack Johnson
      Mahavishnu Orchestra - The Inner Mounting Flame
      Alphonse Mouzon - Mind Transplant

      Usuń
  4. Tak znam obydwa albumy Davisa "In a Silent Way" oraz " A Tribute To Jack Johnson ". Obydwa albumy spodobały mi się bardzo za pierwszym odsłuchem. Z tym że na " Silent Way" chyba więcej smaczków. Wymagała większego skupienia ale jest dla mnie bardzo dobrą płytą. Alphonso Mouzon chciałem napisać że znam. Posłuchałem pierwszego utworu. Rytmiczny i od razu "wpada w ucho" Jednak nie słuchałem go wcześniej,więc coś mi nie pasowało. Okazało się że Mouzona skojarzyłem z Demon Fuzz. Tego zespołu w całości nie słuchałem pierwszy utwór "Past,Present And Future" tak mnie rozłożył na łopatki że na reszcie utworów z płyty nie mogłem się skupić :) Teraz jak sobie przy okazji o nich przypomniałem to muszę przesłuchać ich całą płytę oraz Mouzona.Ale ten pierwszy utwór Demon Fuzz spodobał mi się niesamowicie !!!!! No i Mahavishnu oczywiście znam. " The Inner Mounting Flame " Rewelacja !!!!!!!!!!! Dla mnie taka kalka do której podświadomie porównuje inne grupy jazzrockowe. Miłość od pierwszego odsłuchu :) Ciut gorsza aczkolwiek ciągle rewelacyjna jest dla mnie ich płyta " The Lost Trident Sessions " na trzecim miejscu osławione "Birds of Fire". Dobra ale do tam tych dwóch się nie umywa. Nie wiem dlaczego wokół tej płyty tyle hałasu.Najlepszy utwór z tej płyty to dla mnie najdłuższy "One Word " No i zespół Return To Forever. W sumie nigdy nie dałem im szansy ale pojedyńcze utwory których słuchałem to już nie magia Mahavishnu :) :) Natomiast dużo Mahavishnu przynajmniej dla mnie jest w Polskim zespole SBB. Szczególnie na płycie " Nowy Horyzont" którą przesłuchałem w całości. Innych ich albumów niestety nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Birds of Fire" był sporym sukcesem komercyjnym, ale też cenię go najmniej z albumów oryginalnego składu Mahavishnu Orchestra (poza wspomnianymi jest jeszcze bardzo fajna koncertówka "Between Nothingness & Eternity", na której są lepsze wersje części utworów z "Lost Trident Sessions").

      Powinienem był jeszcze polecić dwa pierwsze albumy The Tony Williams' Lifetime. Trio założone przez współpracowników Davisa - Williamsa, Johna McLaughlina i Larry'ego Younga - do których na drugiej płycie doszedł Jack Bruce (z Cream). Świetna muzyka, coś pomiędzy davisowskim fusion (ale bez dęciaków) i hendrixowską psychodelią. To w sumie taki prekursor Mahavishnu Orchestra.

      Usuń
  5. Nie wiem czemu, ale mam takie subiektywne odczucie, ze Hancock w 'Cantaloupe Island' splagiatowal swoja grę z utwóru z debiutu 'Watermelon Man' 😉

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat parę dni temu miałem okazję słuchać obu utworów jeden po drugim i faktycznie partie Herbiego są w nich bardzo podobne. Bardziej jednak podoba mi się to, jak obudowano ja w tym późniejszym utworze. To zresztą mój dzwonek w telefonie ;)

      Usuń
    2. Ja mam na dzwonku Stones'ow - Can't You Hear Me Knocking.

      Usuń
    3. Też spoko. Jak się na którymś z poprzednich telefonów bawiłem w spersonalizowane dzwonki dla wybranych kontaktów, to dla rodziców miałem ustawione "Mother" Danziga oraz "Father to Son" Queen.

      Usuń
    4. Dobre 😀 ja aż tak mocno nie zagłębiam się, Ale gratulacje za pomysłowość 👍

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024