[Recenzja] Jakszyk, Fripp and Collins (A King Crimson ProjeKct) - "A Scarcity of Miracles" (2011)



Choć album "A Scarcity of Miracles" nie został wydany pod szyldem King Crimson, wiele osób traktuje go jako album zespołu. Jest w tym sporo racji, bowiem w jego nagraniu wzięli udział muzycy, z których większość grała wcześniej w tym zespole (zaś wszyscy są członkami obecnego, istniejącego od 2013 roku wcielenia King Crimson). Już sama obecność Roberta Frippa, jedynego niezmiennego członka zespołu, jest wystarczającym powodem, by zaliczyć ten album do dyskografii King Crimson. A poza nim grają tu przecież także inni muzycy, którzy przewinęli się przez skład grupy: saksofonista Mel Collins występował w niej w latach 70., basista Tony Levin - od lat 80., z przerwą na przełomie wieków, a perkusista Gavin Harrison dołączył w 2007 roku. Jedyną nową twarzą jest śpiewający gitarzysta Jakko Jakszyk, znany z występów w 21st Century Schizoid Band (czyli cover bandzie King Crimson, w którym oprócz niego występował Collins i inni byli członkowie zespołu), zaś prywatnie zięć Michaela Gilesa, oryginalnego perkusisty King Crimson.

Z drugiej strony, ten album po prostu nie mógł być wydany pod szyldem King Crimson. Od razu słychać, że to nie Fripp jest motorem napędowym tego projektu, a Jakszyk. Fripp zawsze parł do przodu, nie pozostając obojętnym na aktualnie panujące trendy w ambitniejszych rejonach muzyki rockowej. Tymczasem "A Scarcity of Miracles" to najzwyklejszy retro-prog. Taki album mogłaby nagrać jakaś młoda grupa, inspirująca się King Crimson i innymi wielkimi przedstawicielami rocka progresywnego. Trzeba jednak oddać królowi, co królewskie i przyznać, że na tle wszystkich retro-, neo- i innych pseudo-progów, "A Scarcity of Miracles" prezentuje naprawdę wysoki poziom (w końcu grają tu tacy zdolni i doświadczeni muzycy, jak Fripp czy Levin). Choć na albumie dominują spokojniejsze utwory (wyjątkiem bardziej dynamiczny "The Other Man"), ani przez chwilę nie wieje tu nudą! W stosunkowo długich, średnio siedmiominutowych utworach, cały czas coś się dzieje, nie brakuje ciekawych partii instrumentalnych, ani dobrych, wyrazistych melodii. Warto zwrócić uwagę na to, w jaki sposób budowane są kompozycje - ta muzyka ma płynność, rozwija się w bardzo logiczny sposób. To nie są zlepki przypadkowych motywów, których mnogość ma sprawiać iluzję bycia ambitnym i progresywnym.

"A Scarcity of Miracles" w żadnym razie nie jest albumem innowacyjnym ani progresywnym w dosłownym rozumieniu tego słowa. To po prostu bardzo dobrze zrobiony retro-prog. Znacznie ciekawszy od tego, co proponują wszelkiej maści naśladowcy, pozbawieni wyobraźni i talentu. "A Scarcity of Miracles" przypomina, że można nagrać album, który jest przyjemny i łatwo przyswajalny, ale pozbawiony smęcenia i nadmiernego patosu.

Ocena: 7/10



Jakszyk, Fripp and Collins (A King Crimson ProjeKct) - "A Scarcity of Miracles" (2011)

1. A Scarcity of Miracles; 2. The Price We Pay; 3. Secrets; 4. This House; 5. The Other Man; 6. The Light of Day

Skład: Jakko Jakszyk - wokal, gitara, instr. klawiszowe, guzheng; Robert Fripp - gitara, efekty; Mel Collins - saksofon, flet; Tony Levin - gitara basowa, Chapman stick; Gavin Harrison - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Robert Fripp i Jakko Jakszyk


Komentarze

  1. W tym saksofonie Collinsa nie sposób się nie zakochać. To jest album King Crimson i trudno oszukiwać się, że jest inaczej. Nawet jeśli jest faktycznie retro-progresywny. W komentarzu pod recenzją 'Construction Of Light" pisałeś, że grupa kopiowała samą siebie co by oznaczało, że była wtórna wobec własnej twórczości. Dyskografia King Crimson i tak jest zbiorem albumów, które spokojnie można by pogrupować i podpisać pod 3-4 różnymi projektami. "Jakszyk, Fripp and Collins (A King Crimson ProjeKct)" wydaje mi się najgłupszym szyldem z możliwych. Trochę tak, jakby sami nie byli pewni, co nagrali i pod czym to powinno być podpisane.

    Swoją drogą tytuł albumu dobitnie oddaje stan obecnej muzyki rockowej :) Ciekawe, czy to było takie celowo puszczone oczko, czy raczej przypadek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na "Konstrukcji" zespół kopiował pomysły z własnych utworów, ale nadając całości nowoczesne brzmienie. A na powyższym nie kopiują konkretnych kompozycji - ani własnych, ani cudzych - za to stylistyka i brzmienie jest tu charakterystyczne dla retro-proga. Czyli dla grup próbujących grać, jak kiedyś grały zespoły progresywne, nawet nie jak King Crimson, a raczej Pink Floyd, Genesis, czasem też Yes. Dziwne, że muzycy, którzy grali w King Crimson, postanowili nagrać właśnie taki album. Ale przynajmniej zrobili to z klasą i ze smakiem, nagrywając najlepszy album w takiej stylistyce, jaki słyszałem ;)

      Usuń
  2. Tak, pisałem o tym albumie u siebie na blogu (to już niemal rok temu). Zaczarował mnie od samego początku. Zarzucę sobie dziś wieczorem do snu. Kapitalna płyta.

    OdpowiedzUsuń
  3. Posłuchałem. Powiem tak Obserwuję Frippa od czasów Discipine. Oczywiście znam wszystkie wcześniejsze płyty Crimsona ale nie na bieżąco bo jestem za młody i sorry ale dla mnie Fripp się po raz pierwszy skurwił może świat zwariował albo ja nie wiem, ale Dylan odjechał Fripp dramat Bowie... Lou Reed nie żyją to ja wolę Parkera z Milesem z 45 r posłuchać taka refleksja ..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gościu co ty gadasz, Fripp nigdy się nie skurwił. Wielu pocięło by się za taką płytę.

      Usuń
  4. Kiedy Fripp bierze się za słaby gatunek, i tak zrobi dobry album
    Znając jego twórczość to mógłby nagrać dobry album k-popowy

    OdpowiedzUsuń
  5. Muzycznie album jest OK, choć tak jak w recenzji pan Paweł zaznaczył - absolutnie nic odkrywczego, wręcz wsteczniactwo, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak wybitnym artystą i wizjonerem był Fripp do 20 lat temu. Natomiast to, co stanowi dla mnie problem nie do przejścia, jeśli chodzi o słuchanie "Scarcity..." to wokal Jakszyka. Absolutnie niestrawny dla mnie, miałki, słabiutki, bezbarwny - a mimo to wkurzający na maksa. Jakszyk jest całkowicie wyprany z charyzmy i nijaki (w kontraście do w zasadzie wszystkich wcześniejszych wokalistów King Crimson, a już w największym do Belew i Wettona) - i taki też jest jego wokal na tej płycie.
    To jest przesympatyczny, ciepły gość, ale nie powinien grać (a już na pewno śpiewać) w tak wielkim zespole (ani nawet w jego pobocznym projekcie). Jego śpiew kojarzy mi się z najgorszymi neoprogresywnymi wzorcami - nawet nie Marillion, a wręcz wokalne potworki pokroju Pendragon, IQ czy Porcupine Tree.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakszyk dostał tę fuchę prawdopodobnie tylko dlatego, że jest zięciem Mela Collinsa. I ok, dopóki to było Jakszyk, Fripp and Collins, czyli coś oddzielonego grupą kreską od King Crimson (którego nazwa wprawdzie też się na okładce pojawia, ale raczej jako zabieg marketingowy). Natomiast błędem było przekształcenie JF&C w nowe wcielenie King Crimson, bo jak już stwierdziłeś, Jakszykowi daleko do poprzednich wokalistów. Jedynie utwory z "Islands" jako tako bronią się w jego interpretacjach.

      W ogóle błędem był powrót King Crimson, który zniszczył to, co Robert Fripp budował przez trzy i pół dekady. Przez tyle czasu udawało mu się cały czas iść do przodu, rozwijać swoją muzykę, co jest naprawdę rzadkim zjawiskiem w rocku. Tylko po to, by na koniec i tak stać się własnym coverbandem żerującym na sentymencie fanów.

      Usuń
    2. Pełna zgoda (nie licząc faktu, że Jakszyk jest zięciem Gilesa, co sam zresztą zaznaczyłeś w recenzji, a nie Collinsa), faktycznie rzeczy z "Islands" brzmią dobrze w jego wykonaniach (choć Burrell i tak przerasta Jakko o głowę). I tak obiektywnie to w ciągu 10 lat nieco się Jakszyk wyrobił i dziś słuchanie go na żywo nie boli tak, jak słuchanie go na "Scarcity...".
      Tak jest, i jeszcze Fripp dorabia do tego ideologię w swoich wpisach, zamiast przyznać, że są już starzy i robią chałturę. Jak byłem nastolatkiem i w 2000 r. King Crimson grało w Warszawie, to uznałem, że nic nie szkodzi, że nie będę mógł na ten koncert pojechać, bo i tak nie zagrają rzeczy z pierwszych płyt, a ja tak marzyłem o tym, by je usłyszeć kiedyś na żywo. Wówczas taki reunion jak miał miejsce w latach 2013-2021 wydawał się czymś nierealnym. A jak już zobaczyłem dwukrotnie King Crimson live będąc dojrzałym słuchaczem w latach 2018-19, mogąc usłyszeć wszystkie hity od "21st Century..." po "Starless", to żałowałem, że nie grają już tej porywającej, poszukującej i odważnej muzyki (nawet jeśli czasem naznaczonej błędami czy złymi wyborami), którą prezentowali na koncertach w okresie "ConstruKction of Light".
      "Własny coverband żerujący na sentymencie fanów" - dokładnie tak to wygląda.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024