[Recenzja] Cream - "Farewell Concert" DVD (2001)



Niemal dokładnie pięćdziesiąt lat temu, 9 grudnia 1966 roku, ukazał się album "Fresh Cream" - debiut jednej z największych grup w historii rocka, supertria Cream. Tworzyli ją wybitni muzycy, uznawani w tamtym czasie za niedoścignionych wirtuozów swoich instrumentów: basista Jack Bruce, gitarzysta Eric Clapton oraz perkusista Ginger Baker. Wielkość zespołu ujawniała się przede wszystkim podczas koncertów, które cechowała przeogromna dawka energii i porywające, długie improwizacje, oparte na doskonałej interakcji muzyków. Nie było w tamtym czasie rockowego zespołu, którego występy mogłyby przebić brytyjskie trio. Zapisy jego występów do dziś ekscytują. Szkoda tylko, że nagrania zostały rozproszone na kilku różnych wydawnictwach - "Wheels of Fire", "Goodbye", "Live Cream" i "Live Cream II" - z których żadne nie oddaje w pełni tego, jak wyglądały koncerty grupy. Gdyby tak zebrać ich najlepsze fragmenty i wydać razem - byłaby to jedna z najlepszych koncertówek w historii rocka. W aktualnej formie żadna nie może aspirować do tego miana. Niestety, równie ubogo prezentuje się wideografia Cream - zachował się tylko jeden kompletny zapis koncertu grupy. Chodzi oczywiście o pożegnalny występ zespołu, który odbył się 26 listopada 1968 roku w londyńskiej Royal Albert Hall.

Materiał powstał na potrzeby telewizyjnej emisji. W 1987 roku został wydany na kasecie VHS, a dwanaście lat później na DVD - niestety, w wersji okrojonej o część repertuaru. Dopiero wznowienie z 2001 roku zawiera cały film. Mocno niestety rozczarowujący pod względem realizatorskim. Jakość dźwięku i obrazu pozostawia naprawdę wiele do życzenia. Sam materiał został drastycznie przerobiony: zmieniono kolejność utworów, pomiędzy którymi wyraźnie widać i słychać cięcia, a gdzieniegdzie wstawiono nic nie wnoszące fragmenty wywiadów z muzykami, opowiadającymi o swojej technice gry. Może to i fajny dodatek dla zainteresowanych, ale powinien być dostępny osobno. Dodano także narrację Patricka Allena, niestety nie tylko pomiędzy utworami. "Spoonful" nagle zostaje na chwile wyciszony i pojawia się głos narratora. Nie tylko praca tych, którzy tak fatalnie to wszystko zmontowali, ale też praca kamerzystów podchodzi pod błąd w sztuce - przez większość czasu widać przesadne, wręcz intymne zbliżenia na twarze muzyków, rzadko kiedy można zobaczyć ich instrumenty, a chyba ani razu nie ma ujęcia obejmującego całą scenę. Przy tej całej opisanej wyżej amatorszczyźnie, aż tak bardzo nie rażą psychodeliczne efekty zasłaniające obraz w kilku utworach - to po prostu znak tamtych czasów.

Mimo wszystko, cieszy możliwość zobaczenia Bruce'a, Bakera i Claptona w szczytowym pod względem artystycznym - a dla dwóch pierwszych także komercyjnym - momencie ich karier. Mimo złego brzmienia, a także fatalnej pracy kamerzystów i montażystów, naprawdę można tu poczuć specyficzny klimat występów Cream. Świetnie dobrany jest repertuar. Muzycy zagrali swoje największe przeboje, jak "Sunshine of Your Love", "White Room" czy "Crossroads", ale postawili przede wszystkim na utwory, w których mogli w pełni pokazać swoje umiejętności. Rozbudowane wersje "Spoonful" i "I'm So Glad" to doskonałe przykłady zespołowej improwizacji, z wzorową interakcją, wyczuciem i wielką wyobraźnią. Nigdy później, w żadnym swoim projekcie, ani nawet podczas krótkiej reaktywacji Cream w 2005 roku, nie zbliżyli się do tego poziomu. Najlepsze jest to, że niektórzy muzycy w tamtym czasie się nie znosili, co zresztą zadecydowało o zakończeniu działalności, jednak nie przeszkodziło im to zachować doskonałej harmonii na scenie. Są też porywające solowe popisy - Claptona w jego sztandarowym "Crossroads", oraz Bakera w "Toad". Ale dla mnie największym bohaterem tego występu jest Bruce, który sprawnie łączy rolę głównego wokalisty z prawdziwie wirtuozerską grą na basie. Najlepiej wyszło mu to chyba w klasycznym bluesie "Sitting on Top of the World".

"Farewell Concert" to dla współczesnych wielbicieli rocka jedyna możliwość "zobaczenia" koncertu Cream. Nie liczę "Royal Albert Hall London May 2-3-5-6, 2005", bo nie są to nagrania z epoki, a z czasów niezbyt udanego powrotu po latach. W skrócie wyglądało to tak: gwiazdor Clapton zlitował się nad dwoma dawnymi kolegami, których kariery muzyczne po rozpadzie zespołu nie przynosiły komercyjnych sukcesów, i pozwolił im dołączyć do siebie na scenie, by pograć razem stare utwory - w zachowawczych, pozbawionych improwizacji wersjach, aby nie zanudzić claptonowskiej publiczności, nieprzywykłej do ambitnego grania. "Farewell Concert", mimo licznych wad, przynajmniej pokazuje Cream z okresu, gdy był to prawdziwy zespół, należący do ówczesnej rockowej czołówki. Realizacja filmu jest koszmarna, ale muzycy grają wspaniale. Innego zapisu z tamtych lat nie ma i prawdopodobnie nie zachowało się nic w archiwach.

Ocena: 7/10

Zaktualizowano: 01.2024



Cream - "Farewell Concert" DVD (2001)

1. Sunshine of Your Love; 2. White Room; 3. Politician; 4. Crossroads; 5. Steppin' Out; 6. Sitting on Top of the World; 7. Spoonful; 8. Toad; 9. I'm So Glad

Skład: Jack Bruce - wokal i gitara basowa; Eric Clapton - gitara, dodatkowy wokal; Ginger Baker - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Patrick Allen - narracja
Producent: Robert Stigwood
Reżyser: Tony Palmer


Komentarze

  1. Lubię ten ostatni akapit pod oceną :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie trochę rozwinę ten temat ;) Obawiam się, że dla sporej części (zdecydowanej większości?) publiczności obecnej na występach reaktywowanego zespołu, Cream to Clapton plus "jakaś sekcja rytmiczna". Tymczasem ideą tej grupy było, aby każdy muzyk był tak samo ważny. I tak właśnie było podczas tych koncertowych improwizacji. Ale w studiu niekoniecznie. Choć postacią, która się wyróżniała wcale nie był Clapton, a Bruce, który najwięcej komponował i najczęściej pełnił rolę głównego wokalisty. Posunę się nawet dalej, do stwierdzenia, że bez Claptona zespół byłby tak samo dobry, a nawet lepszy, gdyby był w nim gitarzysta, który nie tylko gra porywające solówki, ale także potrafi dobrze komponować. Clapton niestety kompozytorem był i jest średnim. "Tales of Brave Ulysses", "Presence of the Lord" i może "Tears in Heaven" - to wyjątki od reguły. Najchętniej grał cudze utwory. Już w czasach Cream, podczas gdy Bruce i Baker pisali własne kawałki, on ograniczał się do sugerowania jakie standardy zespół powinien nagrać. Na jego solowych albumach autorskie kompozycje to rzadkość. Oczywiście jest bardzo dobrym gitarzystą, bardzo lubię to, co grał u Mayalla, w Cream i Blind Faith. Ale ani razu w ciągu swojej 50-letniej kariery nie wymyślił samodzielnie dobrego riffu - ten z "Sunshine of Your Love" to dzieło Bruce'a, "Had to Cry Today" - Steve'a Winwooda, "Layla" - Duane'a Allmana, a "Cocaine" - J.J. Cale'a.

      Usuń
    2. Po prostu Clapton pod względem pisania był bardzo leniwy. Trochę szkoda, że jest on dużo bardziej znany od pozostałej dwójki (którzy jak sam napisałeś mieli większy udział w komponowaniu w Cream). Ale doceniam go jako gitarzystę, choć nigdy nie widziałem tego jego fenomenu. Masz jakąś swoją ulubioną solówkę (solówki?) Claptona?

      Usuń
    3. Trudno powiedzieć, nie pamiętam wszystkich jego solówek. Dobrą robotę zrobił w "While My Guitar Gently Weeps" Beatlesów, oczywiście w "Layli", ale z Mayallem i Cream też sporo świetnych nagrał.

      Usuń
    4. Gdyby nie piraci byłbym jak Eric Clapton10 grudnia 2016 14:19

      Co do ostatniego akapitu - Ty go po prostu nie lubisz...

      Usuń
    5. I tak, i nie. Nie lubię jego solowej kariery. Lubię, albo i uwielbiam, jego pozostałą twórczość. Może i nie załapałby się do mojej ścisłej czołówki ulubionych gitarzystów, ale szanuję go za rozpoznawalny styl gry i brzmienie. Kiedyś przypadkiem usłyszałem gdzieś jakiś solowy kawałek Phila Collinsa, podczas solówki myślę sobie: "to przecież Clapton gra", potem sprawdzam i okazuje się, że to rzeczywiście on ;) Nie ma wielu gitarzystów, których tak łatwo rozpoznać i to kompletnie nie wsłuchując się w utwór.

      Usuń
    6. Wyobraźcie sobie Cream z Hendrixem zamiast Claptona...
      To byłoby coś
      Genialne trio z najlepszymi rockowymi muzykami lat 60
      Fajne by mogło być dodanie funkowych i soulowych elementów jak w Band Of Gypsys połączone z improwizacjami

      Usuń
    7. Dodałbym tam jeszcze Steve'a Winwooda, bo śpiewa dużo lepiej od Hendrixa i Bruce'a. Plus nie chciałbym, żeby ten projekt był zamiast Cream i Band of Gypsys, tylko później.

      Planowana współpraca Hendrixa z Milesem Davisem i Tonym Williamsem też byłaby ekstra. Na basie mógłby grać Bruce lub Dave Holland.

      Usuń
    8. Ja bym nie zastępował Claptona Hendrixem i odwrotnie, chociaż wiadomo, byłby to ciekawy eksperyment, bo Cream miało bardziej utalentowanych muzyków rytmicznych niż Experience. Natomiast spółka Davis/Hendrix byłaby niesamowitą rzeczą. Jimi ponoć gubił się przy jazzie, jednak myślę, że po otrzymaniu nieco czasu na udoskonalenie swoich umiejętności w tego typu graniu niejednokrotnie by oczarował słuchaczy w latach 70. McLaughlin i Cosey działają w pewien sposób na wyobraźnię, co do tego, jak mogłoby to brzmieć, jednak to i tak nie to samo. Tak na marginesie, to ciekaw jestem, czy Hendrix by poszedł w kierunku funkującego disco - to gatunek silnie oparty na rytmie, a Jimi przecież był przede wszystkim wybitnym gitarzystą rytmicznym.

      Usuń
    9. Możliwe, że poszedłby w stronę konwencjonalnego pop rocka jak Clapton, tylko że po współpracy z Davisem. Możliwe, że nazwisko Hendrix zwiększyłoby sprzedaż Bitches Brew kilkukrotnie i spopularyzowało fusion jeszcze bardziej.
      No ale w stanie obecnym pozostaje tylko gdybanie.

      Usuń
    10. "Bitches Brew" jest i tak w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się albumów jazzowych, a fusion było naprawdę mega popularne w latach 70.

      Usuń
    11. Dobrze o tym wiem, ale mogło być jeszcze popularniejsze.

      Usuń
    12. Po co? Przecież wraz z rosnącą popularnością takiego grania malała jego artystyczna wartość. Nie wiem, jakie by to mogło przynieść korzyści. Powstałoby jeszcze więcej plastikowego fusion, którego i tak naprodukowano zbyt wiele?

      Usuń
    13. A w sumie to masz rację... Choć szczerze mówiąc wolę plastikowe fusion niż to, co się teraz puszcza w radiach, galeriach handlowych itp.

      Usuń
    14. A ja niekoniecznie - zależy od konkretnych utworów. Najgorsze w przypadku skomercjalizowanego fusionjest chyba świadomość, że ci sami muzycy potrafią tworzyć rzeczy wybitne, ale zdecydowali się grać poniżej swoich możliwości i to jedynie z przyczyn merkantylnych.

      Usuń
  2. w zasadzie się zgadzam,natomiast dvd z 2005r nie oceniam aż tak surowo...

    OdpowiedzUsuń
  3. Cream kojarzony jest przez wielu z EC (lub EC z Cream... jak kto woli) z prostej przyczyny - był TAM GITARZYSTĄ - a to przecież "świecznik" O nim samym już się kiedyś wypowiadałem - zresztą mało entuzjastycznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że osoby nie bardzo znające się na muzyce raczej zwracają uwagę na wokalistów, nie gitarzystów. Chociaż oni akurat pewnie myślą, że to Clapton śpiewał we wszystkich utworach.

      Usuń
  4. A jakie jest Twoje zdanie na temat niezwykle znanego Unplugged :)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam zdania. Nigdy nie słyszałem. tego albumu.

      Usuń
    2. W takim razie polecam :). Garść świetnego bluesa.

      Usuń
    3. Serio? Zawsze byłem przekonany, że gra tam jakiś pop. Znam "Laylę" z tego koncertu i w takiej wersji ten utwór straci cały swój urok, moim zdaniem.

      Usuń
    4. Pop oczywiście też się pojawia, jednak większość to akustyczny blues, np. ,,Hey Hey" https://www.youtube.com/watch?v=gdhqkHm5P6A

      Usuń
    5. W Spoonful w wersji live brakuje tego co najważniejsze w tym kawałku co sprawia że jest genialny czyli harmonijki,bez niej jest taki bezpłciowy.
      Zastanawia też mnie czy Toad to najważniejsze solo perkusyjne w histori?

      Usuń
    6. E tam, w "Spoonful" na żywo muzycy grają takie rzeczy, że przez myśl by mi nie przeszło, że czegoś tam brakuje. Szczególnie wersja z "Wheels of Fire" jest genialna. Właśnie studyjną zawsze odbieram jako niepełną.

      Możesz rozwinąć temat solówki z "Toad"?

      Usuń
  5. W Hard rocku,metalu są nieraz utwory wypełnione w całości grą na perkusją(np.Moby Dick Led Zeppelin)albo sola na koncertach.A od czego się to zaczeło,moim zdaniem właśnie od "Toad"Bakera.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to prawdopodobnie pierwszy utwór z taką strukturą (riff - solo na perkusji - riff), ale solówki perkusyjne już wcześniej pojawiały się w studyjnych utworach (np. na albumie Mayalla z Claptonem).

      Usuń
  6. Na luty 2020 zapowiada się oficjalne audio w ramach 4 płytowgo boksu. Zobaczymy jaka będzie jakość nagrania. Koncertów z mają 2005 nie oceniam tak krytycznie. Wiadomo nie ma to ducha tego Creamu z dawnych lat, ale fajnie się to słucha/ogląda. Moi synowie (9 i 12 lat) uczący się grać odpowiednio na gitarze i basie dotychczas zapatrzeni w Nirvane po oglądnięciu tych koncertów zaczęli szukać inspiracji do nauki w takiej muzyce (teraz zamiast uczyć się riffow Nirvany uczą się Creamu, Zeppelina, Hendrix, Purpli czy Black Sabbath)

    OdpowiedzUsuń
  7. Słuchałeś Pawle tegorocznego 'Goodbye Tour - Live '68'??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie słuchałem. Podejrzewam, ze nie bardzo jest po co - wszystkie koncerty zespołu były podobne, więc raczej niczego nowego to wydawnictwo nie wnosi. Choć pewnie skusiłbym się, gdyby nie było tak obszerne.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024