[Recenzja] The Rolling Stones - "Beggars Banquet" (1968)
Po wydaniu "Their Satanic Majesties Request", zmiażdżonego przez krytykę i nie polubionego przez fanów, Stonesi musieli dobrze zastanowić się nad swoim kolejnym posunięciem. Mogli uparcie kontynuować eksperymenty z psychodelią lub powrócić do wcześniejszego stylu. Zdecydowali się jednak na odważniejsze rozwiązanie - kolejny krok do przodu. Czas pokazał, że była to najlepsza decyzja. W przeciwnym razie staliby się pewnie zespołem wymienianym gdzieś pomiędzy The Animals czy The Kinks, a nie wśród tych największych rockowych twórców. To właśnie "Beggars Banquet" rozpoczyna najbardziej interesujący okres w twórczości The Rolling Stones. Nie obyło się jednak bez pewnych komplikacji. W czasie, gdy powstawał ten materiał, w zespole panowała nienajlepsza atmosfera. Muzycy mieli różne wizje artystyczne, co doprowadziło do odsunięcia Briana Jonesa, który jeszcze na poprzednim albumie miał decydujący głos w kwestii aranżacji. Nowy kierunek mu nie odpowiadał, a w rezultacie wystąpił tylko w części nagrań, głównie grając na harmonijce lub meltonie. Zespół zyskał za to nowego cennego współpracownika - producenta Jimmy'ego Millera, dzięki któremu podczas sesji panowała odpowiednia dyscyplina.
Stonesi zaprezentowali swoje nowe oblicze już na przełomie maja i czerwca 1968 roku, publllikując dwa nowe utwory jako singiel. Co prawda w umieszczonym na stronie B "Child of the Moon" słychać jeszcze pewne echa psychodelii (głównie za sprawą partii Jonesa na melotronie i saksofonie), ale już "Jumpin' Jack Flash" to znakomity przykład wczesnego hard rocka, silnie osadzonego w bluesie. Żaden z tych udanych utworów nie został powtórzony na albumie. Longplay był gotowy do wydania już w lipcu, jednak wydawcom po obu stronach Atlantyku nie spodobała się okładka, przedstawiająca zdjęcie obskurnego kibla. Przez kolejne miesiące zespół walczył o wydanie "Beggars Banquet" z taką oprawą graficzną. W końcu jednak muzycy się poddali, a album trafił do sprzedaży na początku grudnia z bardziej elegancką okładką, która nawet lepiej oddaje charakter zawartej tu muzyki. Począwszy od 1984 roku, niektóre reedycje wykorzystują jednak oryginalny projekt.
"Beggars Banquet" odwołuje się wprost do korzeni amerykańskiej muzyki. Jest tu i spora dawka country ("Dear Doctor", przeróbka "Prodigal Son" Roberta Wilkinsa), i trochę bluesa ("Parachute Woman"), a nawet odrobina jakby dylanowskiego folku ("Factory Girl"). Stonesi doskonale odnaleźli się w tych stylach. Wszystkie te utwory brzmią bardzo autentycznie i naturalnie, jakby muzycy sami urodzili się w Stanach i na co dzień mieli do czynienia z taką muzyką. Jednak najlepsze efekty osiągają wtedy, gdy łączą te korzenne wpływy z własnymi pomysłami. Jako przykład wystarczy przecież przywołać dwa najbardziej znane utwory z tego krążka. "Sympathy for the Devil" - którego tytuł i tekst wywołały trochę nieuprawnione kontrowersje, gdyż w rzeczywistości nawiązują do powieści "Mistrz i Małgorzata" Michaiła Bułhakowa - zwraca uwagę jakby plemiennymi bębnami i zaśpiewami, dopełnianymi świetnie bujającymi partiami basu oraz pianina, a także znakomitą gitarową solówką. Drugi słynny utwór to bardziej żywiołowy "Street Fighting Man", bardzo fajnie wzbogacony o egzotyczne instrumenty - sitar i tamburę, za których partie odpowiada Jones, a także indyjski flet shehnai, na którym gościnnie zagrał Dave Mason z Traffic. Wcale nie słabiej prezentują się pozostałe kawałki, czyli proto-hardrockowy "Stray Cat Blues", łagodniejszy, bluesrockowy "Jigsaw Puzzle", a także dwie urocze ballady: ubarwiona bluesowymi slide'ami "No Expectations" oraz akustyczna, nabierająca w pewnym momencie niemal gospelowego charakteru "Salt of the Earth".
Wszystkie zawarte tu utwory zachwycają naprawdę dobrymi melodiami oraz dobrze pomyślanymi, choć wcale nie skomplikowanymi aranżacjami. Bardzo podoba mi się ten wyluzowany klimat, nieodzowny w muzyce odwołującej się do amerykańskiej tradycji. Świetne jest też brzmienie, bardzo naturalne, momentami surowe, ale pełne różnych smaczków. Może nie jestem wielbicielem tych dwóch kawałków w stylu country, jednak dobrze pasują one do całości. To niewątpliwie najlepszy, najbardziej dopracowany i dojrzały album, jaki The Rolling Stones nagrali do tamtej pory. Zresztą pięćdziesiąt lat później "Beggars Banquet" pozostaje jednym z szczytowych osiągnięć grupy.
Ocena: 9/10
The Rolling Stones - "Beggars Banquet" (1968)
1. Sympathy for the Devil; 2. No Expectations; 3. Dear Doctor; 4. Parachute Woman; 5. Jigsaw Puzzle; 6. Street Fighting Man; 7. Prodigal Son; 8. Stray Cat Blues; 9. Factory Girl; 10. Salt of the Earth
Gościnnie: Nicky Hopkins - instr. klawiszowe; Rocky Dijon - kongi (1,8,9); Jimmy Miller, Anita Pallenberg, Marianne Faithfull - dodatkowy wokal (1); Dave Mason - shehnai (6), melotron (9); Ric Grech - skrzypce (9); Watts Street Gospel Choir - dodatkowy wokal (10)
Producent: Jimmy Miller
Po prawej: oryginalny projekt okładki, użyty na niektórych reedycjach.
W recenzji dużo jest narzekania o tym że country to za dużo na tym albumie o tym że nudne... a ocena na koniec 8/10! Dla mnie zbyt dużo najlepsze na tym albumie to pierwsza i kultowa już piosenka "Sympathy for the Devil" dla mnie 6/10.
OdpowiedzUsuńTen album oferuje znacznie więcej, niż jeden przebój. Nawet jeśli trochę za dużo tu tego country, to z resztą utworów tworzy naprawdę dobrą całość. Może masz problem z załapaniem tego albumu, bo jest tak mocno osadzony w amerykańskiej tradycji muzycznej, z którą przeciętny Polak nie ma wiele do czynienia?
UsuńA co to jest ta amerykańska tradycja muzyczna? nie słyszałem takiego stwierdzenia. Album jak całość, owszem jest przyzwoity ale nie słyszę w nim nic ciekawego.
UsuńTo po prostu te gatunki, które powstały w Stanach, jak blues, jazz, country, tamtejsza odmiana folku, itd. I właśnie do takich inspiracji (poza jazzem) sięgnęli Stonesi nagrywając ten album. Ale nie tylko się tym inspirowali, lecz zagrali w stuprocentowo amerykański sposób. Dlatego ten album różni się od poprzednich, które oczywiście też w znacznym stopniu czerpały z amerykańskich tradycji, ale zagrane były całkiem inaczej, po brytyjsku.
UsuńTrzeba po prostu przestawić się z klimatu deszczowej Anglii na klimat spieczonego słońcem południa Stanów, żeby docenić zawartą tu muzykę.
Nie powiem, ciekawe zjawisko przemyślę to kiedy bedę słuchał czegokolwiek następnym razem.
UsuńDobra minęły prawie 2 lata od tego komentarza i chyba nic się nie zmieniło ale albumu tego dawno też nie słuchałem.
UsuńDla mnie płyta genialna zwłaszcza w brzmieniu winyla z lat 60-70. Uważam że płyty od Aftermath do Exile on Main St to arcydzieła i tylko kwestia nastroju lub gustu co komu bardziej pasuje . Recenzje tych albumów powinny być bez ocen
OdpowiedzUsuńBardzo fajna recenzja jednej z moich ulubionych płyt Stonesów. Szkoda że nie 10 ale wydaje się że w tych poprawionych recenzjach jesteś dużo bardziej pozytywnie nastawiony do ich muzyki. Cieszy mnie to :)
OdpowiedzUsuńJak dotąd tylko ten album i poprzedni mają wyższe oceny, a z drugiej strony debiut i "Between the Buttons" oceniam teraz nizej. Choć myślę, że kolejne płyty będą raczej zyskiwać niż tracić. Na pewno Stonesi po latach wypadają u mnie lepiej od The Who, gdzie wszystkie oceny idą w dół.
Usuńwzrośnie na pewno "Black and Blue"- przyjemny album, słuchałem ostatnio i jedyny zgrzyt to ten nieszczęsny "Cherry on Baby". Spadnie ocena "It's Only Rock'n'Roll", "Some Grils" oraz "Dirty Work" (tutaj ogromny spadek) bez zmian pozostanie "Exile....". Z koncertówek ocena spadnie "Get YY Out", wzrośnie ocena "Flashpoint".
UsuńAha, "Dirty Fingers" musiałbym przesłuchać jeszcze raz, podniosłem u siebie ocenę do 10/10 ostatnim razem.
UsuńAle masz na myśli "Dirty Work" czy "Sticky Fingers"? ;)
UsuńCo do przypuszczeń - ani nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam.
Ja nie przewiduję chyba spadku przy Dirty Work. No, może o jedno oczko :)
Usuń@Jakub Knapik
UsuńBiorąc pod uwagę fakt, jak perfekcyjnie kopiujesz oceny od Pawła, nie mam powodu, by nie wierzyć w to, co tutaj napisałeś :D Zapewne masz rację co do tego, że ocena "Black and Blue" wzrośnie, "It's Only Rock 'n' Roll" zmaleje, itd. :P
Myślałem, że tylko ja z Czytelników zauważyłem to kopiowanie :)
UsuńNajwiekszą szanse na 10 ma Sticky Fingers bo tam country w postaci Dead Flowers nie może się nie podobać a poza tym są tam takie petardy ze łeb urywa. Choć prywatnie moim numerem jeden jest Exile, tutaj bardzo surowo ocenione...
UsuńSticky Fingers HAHAHA :))). Dirty Work to jest gniot jakich mało- wszystko co ejst na tym albumie zespół zaproponował już wcześniej i to w lepszej formie- daje tak 3/10. Całe szczęście na następnym w dyskografii "Steel Wheels" zespół porządnie wziął się za siebie i powstał całkiem ciekawy materiał.
UsuńPaweł nie ma tak dużej liczby wydawnictw hip-hopowych jak ja. Sam je oceniam bez jego pomocy :)
UsuńJa bym powiedział, że oceny (m.in. dyskografii Iron Maiden, Metallici, AC/DC, Deep Purple, Judas Priest, Queen czy Black Sabbath) są w jakichś 97-98% skopiowane, co wyklucza przypadek, a gdy kiedyś np. debiut Kultu miał u Ciebie 10, to niedługo po tym jak Paweł dał 7, u Ciebie też pojawiło się 7. Wiadomo, każdy ocenia tak jak uważa, niemniej trochę to dziwne :)
UsuńNo wiele ocen się pokrywa, różnych avant-progów, jazzów... to jest raczej rzadkie, by obu osobom aż tak dużo rzeczy podobało się i nie podobało w takim samym stopniu. I ciekawe, co by się działo, gdyby Paweł na porządnie w hip-hop się wkręcił, o ile kiedykolwiek by doszło do czegoś takiego. Nadal zostałyby dziewiątki czy dychy dla tych niektórych płyt, których on nie słuchał, czy jednak znowu by się wszystko pięknie wyrównało? Ale no, jak takie ocenianie 1:1 z Pawłem sprawia Ci przyjemność i przynosi szczęście, to tak rób, to jeszcze nie jest przestępstwo żadne :P Lecz jednak warto wspomnieć o tym, że wszelkie blogi czy strony muzyczne są po to, by poszerzać horyzonty i dostrzegać to, czego się wcześniej nie dostrzegało w muzyce, a nie po to, by powielać opinie różnych recenzentów i diametralnie zmieniać zdanie o jakiejś płycie, bo nie spodobała się ulubionemu blogerowi. Nie na tym to powinno polegać.
UsuńZ ciekawości sprawdziłem i z 938 albumów, które obaj oceniliśmy, aż 816 dostało identyczną notę. Natomiast wśrod tych inaczej ocenionych tylko w 24 przypadkach różnica wynosi więcej, niż jedna gwiazdka. Choć ta ostatnia liczba może jeszcze spaść, bo w przypadku części tych albumów dopiero w ostatnich miesiącach dałem więcej gwiazdek.
UsuńJakub, mam nadzieję, że przynajmniej słuchasz tych płyt.
Do Jakub Knapik. Odnoszę wrażenie ze mylisz dwa albumy Stonesów: Sticky Fingers z 1971 roku i Dirty Work z 1986.
UsuńSłucham słucham, po co miałbym dawać tam albumy, których nie słyszałem, nie zakładał bym tam konta. Po prostu od twojego bloga zacząłem poznawać muzykę w szerszym spektrum i jest to dobra podstawa do oceny muzyki. Według mnie jest to dobry system oceny muzyki i tyle.
UsuńWiem wiem, jestem bardzo wygodny haha
Usuń@Jakub Knapik
UsuńDo pewnego momentu rozumiem o co Ci chodzi, bo to jest zrozumiałe, że jak ktoś się decyduje na poszerzanie horyzontów, czy muzycznych czy innych, to musi mieć jakiś punkt zaczepienia. Natomiast nie jestem w stanie ogarnąć, o co chodzi w tej części: "jest to dobra podstawa do oceny muzyki. Według mnie jest to dobry system oceny muzyki i tyle." - znaczy to, że dobre jest to, aby kopiować 1:1 czyjąś ocenę, jak nie ma się pojęcia, na jaką notę dana płyta powinna zasługiwać? I że zupełnie trzeba wykluczyć swoje subiektywne odczucia, jeżeli Tobie album na przykład kompletnie nie wszedł, ale jak Paweł dał mu 10/10, to Ty też mu dasz? Albo jak Ci się jakoś podobał, to nie dasz mu 7/10, tylko 3/10, bo Paweł mu dał taką ocenę? Nie sądzę, aby to był dobry system oceny czegokokolwiek. Jesteś bardzo wygodny, pod tym względem możemy się zgodzić. Tak bardzo, że nie chcesz się wykazywać nawet odrobiną indywidualności i starać się przekazywać swoich przemyśleń, tylko cudze. Fajnie, że chociaż to przyznajesz :P
Z tego wszystkiego wynika, że mamy akurat bardzo zbliżony gust muzyczny, możesz wierzyć, albo nie :) ja np. bardziej toleruje hip-hop, nie przeszkadza mi to, jak jest wtórny, prosty, a nie połączony w dodatku z innymi gatunkami. Pod recenzjami np. Motorhead również wyrażałem odmienny pogląd od Pawła o niektórych kawałkach.
UsuńJudas Priest też próbowałeś bronić, coś tam pisałeś, że "Defenders of the Faith" jest niezłym albumem z fajnymi riffami i solówkami czy coś w tym stylu, a ostatecznie i tak oceniłeś prawie wszystkie płyty (prawie, oprócz "Angel od Retribution", któremu dałeś 2/10, bo może jesteś przekonany, że Paweł też by dał po powtórce) tak samo jak Paweł, więc co zmienia Twoje tłumaczenie z Motorhead? :P A do hip-hop'u niemalże od początków istnienia tej stylistyki wplatane są elementy funku, elektroniki, a nawet rocka czy jazzu, więc bzdurą jest to, co piszesz :D
UsuńKurde, powinno być hip-hopu, a nie hip-hop'u. Razi mnie, jak ludzie takie proste błędy robią, a sam taki błąd właśnie zrobiłem xDD
UsuńBroniłem Judas Priest jak jeszcze nie znałem tylu różnych albumów, które teraz znam- nie zmieniłem tej oceny od razu, jeszcze raz je przesłuchałem i zweryfikowałem poglądy na ten temat. Słucham obecnie na przykład "Last Exit" i w ogóle mi nie podchodzi ten album (Paweł dał mu 8, w ogóle się z tym nie zgadzam). A hip-hop jest różny, Paweł ocenia bardziej eksperymentalne albumy, gdzie podkład jest tworzony np. od początku samodzielnie przez twórców- stwierdził, że docenia takie coś- ja czegoś takiego nie wymagam.
UsuńZ resztą jakimś strasznym pasjonatem muzyki nie jestem, jest to dla mnie ciekawostka i tyle, wystarczy dla mnie tak jak jest i nie ma sensu tego tłumaczyć. Cały czas się rozwijam i nie wykluczam, że w przyszłości oceny będą inne.
O tak, jak wcześniej zdarzały się przebłyski, tak tutaj po raz pierwszy geniusz Stonesów objawia się w całej okazałości. Początek szczytowej formy zespołu. Płyta rewelacyjna, a kolejna według mnie jest jeszcze lepsza.
OdpowiedzUsuńNie spodziewałem się, że ocena za ten album zostanie podniesiona, poprzednia była mocna ale czytając tamten tekst, nie można było oprzeć się wrażeniu że ocena byłaby wyższa gdyby nie kawałki w stylu country.
OdpowiedzUsuńAlbum bardzo spójny. Jeżeli wyjąć jakiś kawałek to nie będzie różnicy. Świetnie się odnajduje. Jeżeli jednak chodzi o spójność, dla mnie wyżej stoi niż jego następca, Let It Bleed, który ma lepsze utwory tylko że niekoniecznie dobrze pasuje Honky Tonk Woman w wersji Country i niestety przez to może "dychy" nie zdobyć, choć myślę po tym co widze że "dziesiątkę" jakąś Stonesi dostaną ;)
Chociaż może gdyby album zamiast Salt of Earth, kończył się "współczuciem dla diabła" a album zaczynałby singlowy JJ Flash to przynajmniej ja, miałbym problem aby wskazać z całą pewnością która płyta jest lepsza, czy BB czy LIB.
Wspomniałeś o Animalsach i Kinksach, mimo że to może być nisza z lat 60, to jednak jakieś miejsce w historii mają, fajnie by było zobaczyć chociaż po jednej recenzji czy w ogóle warto próbować sięgać po twórczość tych grup ;) Bo jednak jest trochę problem jak wiadomo z dyskografiami z lat 60, są w takim nieładzie że chyba Stajnia Augiasza to przy tym pikuś ;)
O Stonesach chyba każdy coś słyszał, a ich logo kojarzą nawet osoby kompletnie nieinteresujące się muzyką. O Animals czy The Kinks raczej nie można tak powiedzieć. Myślę, że częściowo wynika to stąd, że tamte zespoły stylistycznie utkwiły w latach 60., a Stonesi okazali się bardziej uniwersalni. Taki "Beggars Banquet" mógłby ukazać się parę lat później i nie brzmiałby jak coś z innej epoki muzycznej. W pierwszej połowie lat 70. grali tak, ze spokojnie mogli konkurować z młodszymi kapelami pokroju Led Zeppelin, a później nie pozostali obojętni na rosnącą popularność funku. Nawet w latach 80. i 90. jakoś się odnajdywali, choć można się przyczepić do ich formy, zwłaszcza kompozytorskiej. Za to na "Blue & Lonesome" nie sposób przyczepić się do materiału (starych bluesowych standardów), a zespół gra tam z taką energią, że większości współczesnych kapel retro-rockowych powinno być wstyd. Może nie jest to płyta na miarę XXI wieku, ale pokazuje, że nawet obecnie można grać taką muzykę na naprawdę dobrym poziomie. I właśnie dlatego Stonesi są tak wielcy, a o Animalsach i Kinksach pamiętają tylko wielbiciele muzyki z lat 60.
UsuńZ tego, co zaobserwowałem, The Kinks i Animals dość często pojawiają się przy ogólnych rozmowach o rocku jako takim, ale racja - są to mimo wszystko bardziej niszowe zespoły, znane bardziej z garści pojedynczych kawałków niż całych albumów.
UsuńAle jednak w pewnym momencie, coś tam znaczyły ;) Nawet jeżeli były to pojedyncze utwory.
UsuńPo prostu myślę, że jeżeli w pewnym momencie w jakiejś epoce ktoś lub coś dużo znaczył, to przynajmniej jedna recenzja byłaby wporządku, jak np. w przypadku The Beach Boys i o zgrozo... Ramones. Recenzje Pawła mi w tym wypadku pomogły bo o ile kojarzyłem nazwę jak i te słynne kurtki, to recenzje były napisane (a właściwie tylko jedna recenzja) w taki sposób, aż przyśpieszyłem poznanie tego zespołu który... po pięciu kawałkach został skreślony i na pewno nigdy do niego nie wrócę. Po prostu przez to przyśpieszyłem to, co zapewne zrobiłbym później a im szybciej, tym lepiej. Choć nie zgadzam się z oceną, 1/10 w tamtym wypadku to stanowczo za dużo.
Beggars Banquet to wspaniały przekrój amerykańskiej tradycji muzycznej (podobnie jak późniejszy Exile). Poszczególne kawałki, poza tymi najsłynniejszymi, słuchane osobno może nie powalają, ale w kontekście całej płyty tworzą fajną wycieczkę w takie organiczne klimaty. Od kiedy tę płytę poznałem w 2016 roku, aż do dziś, niezmiennie najbardziej lubię Street Fighting Man - ten miks gitar akustycznych i sitaru jest bardzo "zaraźliwy". W sumie ciśnie mi się na usta stwierdzenie, że Beggars i Let it Bleed to takie granie nieco w stylu CCR, choć może bardziej wolne od tych tradycyjnych melodycznych rozwiązań tego typu muzyki - Brytyjczycy mają w końcu nieco inne ucho do melodii.
OdpowiedzUsuńMnie osobiście na tym albumie mierzi Dear Doctor, reszta jest świetna.
OdpowiedzUsuńA ja akurat na cd posiadam wersję z kibelkiem 😁