[Recenzja] Guns N' Roses - "Use Your Illusion" (1991)

 


Pomimo wielkiego sukcesu, jaki osiągnął "Appetite for Destruction", muzykom Guns N' Roses nie śpieszyło się z nagraniem drugiego albumu. Fakt, rok po debiucie ukazało się dziwactwo pod tytułem "G N' R Lies" - w połowie składające się z oszukanych nagrań koncertowych (głównie cudzych kompozycji), a w połowie z akustycznych nagrań studyjnych (w tym nową wersją jednego kawałka z debiutu). W sumie niewiele ponad pół godziny takiego nie-wiadomo-czego (aczkolwiek kawałek "Patience" stał się sporym przebojem). Dopiero w styczniu 1990 roku zespół - wzbogacony o nowego perkusistę Matta Soruma i klawiszowca Dizzy'ego Reeda - wszedł do studia, by zarejestrować pełnoprawnego następcę "Appetite for Destruction". Sesja ciągnęła się aż do sierpnia 1991 roku (czas pokazał, że jak na ten zespół było to wręcz błyskawiczne tempo nagrywania) i odbywała z wielką pompą - z mnóstwem dodatkowych muzyków (wśród których znalazł się nawet Alice Cooper). Z jeszcze większą pompą wydano rezultat tych sesji - zamiast wybrać najlepsze kawałki i skompilować z nich ok. 40-minutowy materiał, wydano (tego samego dnia, 17 września '91) dwa osobne albumy, po 75 minut każdy.

Taki rozmach wydawniczy w wyjątkowo kuriozalny sposób kontrastuje z prostotą granej przez zespół muzyki. Bo duża część "Use Your Illusion I" i "Use Your Illusion II" to schematyczny, banalny rock w stylu debiutu (np. "Back Off Bitch", "You Could Be Mine"), często wyraźnie skręcający w stronę rock'n'rollowo-punkowego prostactwa (np. "Right Next Door to Hell", "Perfect Crime", "Shotgun Blues"). Wcale nie lepiej jest wtedy, gdy zespół próbuje swoich sił w country ("You Ain't the First"), bluesie ("Bad Obsession") lub... hip-hopie ("My World"). Za to najbardziej żenująco robi się wtedy, gdy muzycy próbują ukryć prostotę za pomocą pretensjonalnych aranżacji. Sztandarowym przykładem jest prawdopodobnie najbardziej znany fragment tego duetu albumów - ballada "November Rain" z kiczowatymi, pełnymi patosu partiami pianina i syntezatorowych smyczków, płaczliwym śpiewem Axla Rose'a i aż trzema nieskomplikowanymi, ale granymi tak efekciarsko, by się skomplikowane wydawały, solówkami Slasha. Tego typu gówna jest tu więcej. Chociażby "Live and Let Die" z pompatycznymi partiami pianina, dęciaków i niby-chóru, stereotypowa ballada "Don't Cry" z egzaltowanym śpiewem, a także rozciągnięty bez żadnego powodu i pomysłu do dziesięciu minut "Coma"; w każdej pojawiają się też, oczywiście, szpanerskie popisy Slasha. A to dopiero kawałki z pierwszej płyty. Na drugiej też nie brakuje takich pretensjonalnych okropieństw (np. "Civil War", "Yesterdays", "Estranged" i... druga wersja "Don't Cry", różniąca się tylko linia wokalną i tekstem w zwrotkach). Muzykom udało się zepsuć nawet dylanowski "Knockin' on Heaven's Door" - początek jeszcze jakoś ujdzie, mimo skrzeku Rose'a i przesłodzonych solówek Slasha, ale końcówka z głupawymi efektami dźwiękowymi i gospelowym chórkiem jest już kompletnie spieprzona. Dość znośny mógłby być także luzacki "14 Years", gdyby w całości został zaśpiewany przez Izzy'ego Stradlina. Wokalista z niego przeciętny, ale przynajmniej nie tak drażniący, jak Rose. Niestety, ten ostatni wpieprza się w refrenie, psując i ten kawałek.

Nie ma chyba nic gorszego w muzyce, niż połączenie prostoty i pretensjonalności. A obie części "Use Your Illusion" to prawdopodobnie dwa najbardziej bombastyczne albumy w historii nieprogresywnego rocka. Pretensjonalne jest już samo wydanie tak obszernego materiału. Zespół bezmyślnie wrzucił tutaj wszystko, co akurat miał pod ręką, dopełniając całość alternatywną wersją jednego kawałka, dwoma coverami i czymś tak ewidentnie nie pasującym do reszty - mimo jej nadmiernego eklektyzmu - jak "My World". W sumie na dwóch płytach znalazło się trzydzieści utworów, trwających razem dwie i pół godziny. Z jednej strony nawrzucano tu pełno kompletnie nijakich rockowych czadów i parę równie bezbarwnych prób grania w innych stylach, a z drugiej - mnóstwo pompatycznych ballad, w których poziom kiczu i patosu jest nie mniejszy, niż u najbardziej pretensjonalnych przedstawicieli rocka progresywnego, podczas gdy umiejętności muzyków są dużo niższe. O żadnym utworze nie jestem w stanie wypowiedzieć się pozytywnie, ani biorąc pod uwagę moje subiektywne odczucia, ani odwołując się do obiektywnych wartości. Może i nie są to najgorsze albumy, jakie słyszałem - bo jednak zespół posiada bardzo przeciętne, a nie bardzo niskie, umiejętności kompozytorskie i wykonawcze - ale ich objętość sprawia, że należą do najmniej słuchalnych.

Ocena: 1/10



Guns N' Roses - "Use Your Illusion I" (1991)

1. Right Next Door to Hell; 2. Dust N' Bones; 3. Live and Let Die; 4. Don't Cry; 5. Perfect Crime; 6. You Ain't the First; 7. Bad Obsession; 8. Back Off Bitch; 9. Double Talkin' Jive; 10. November Rain; 11. The Garden; 12. Garden of Eden; 13. Don't Damn Me; 14. Bad Apples; 15. Dead Horse; 16. Coma

Guns N' Roses - "Use Your Illusion II" (1991)

1. Civil War; 2. 14 Years; 3. Yesterdays; 4. Knockin' on Heaven's Door; 5. Get in the Ring; 6. Shotgun Blues; 7. Breakdown; 8. Pretty Tied Up (The Perils of Rock n' Roll Decadence); 9. Locomotive (Complicity); 10. So Fine; 11. Estranged; 12. You Could Be Mine; 13. Don't Cry; 14. My World

Skład: W. Axl Rose - wokal, instr. klawiszowe, gitara; Slash - gitara, bass, bandżo, talkbox, dodatkowy wokal; Izzy Stradlin - gitara, elektryczny sitar, wokal (I: 2,6,9, II: 2), dodatkowy wokal; Duff McKagan - bass, gitara, instr. perkusyjne, wokal (II: 10), dodatkowy wokal; Matt Sorum - perkusja i instr. perkusyjne, dodatkowy wokal; Dizzy Reed - instr. klawiszowe, dodatkowy wokal
Gościnnie: Johann Langlie - programowanie (I: 3,10,12), efekty (I: 16, II: 14), instr. klawiszowe (II: 14), perkusja (II: 14); Shannon Hoon - dodatkowy wokal (I: 3,4,6,10,11, II: 13); Jon Thautwein, Matthew McKagan, Rachel West, Robert Clark - instr. dęte (I: 3); Michael Monroe - harmonijka i saksofon (I: 7); Tim Doyle - tamburyn (I: 6); Reba Shaw, Stuart Bailey - dodatkowy wokal (I: 10); Alice Cooper - wokal (I: 11); West Arkeen - gitara (I: 11); Bruce Foster - efekty (I: 16); Steven Adler - perkusja (II: 1); The Waters - dodatkowy wokal (II: 4); Howard Teman - pianino (II: 10)
Producent: Mike Clink i Guns N' Roses


Komentarze

  1. Małe sprostowanie:

    - w "November Rain" są trzy solówki, nie dwie (chyba że chodziło o dwie w kontekście "nieskomplikowania"),
    - Matt Sorum dołączył dopiero w połowie 1990 roku, w okolicach czerwca/lipca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest prosty rock n roll. Ale zagrany świetnie. Jak dla mnie tylko "My world" to nieporozumienie, pozostałe utwory mniej lub bardziej udane, ale całość oceniam na 4 z plusem. A jeżeli kogoś razi prostota niektórych utworów, trzeba posłuchać innego gatunku muzycznego np jazzu :)

      Usuń
  2. November rain jest mocno przeceniane, ale tragiczne jakieś nie jest

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest pioseneczka taka w sam raz do odtwarzania na kółku różańcowym

      Usuń
    2. Nie. To pretensjonalnie zaaranżowana wydmuszka, którą zachwycają się początkujący słuchacze rocka (i ci, którzy na tym początkowym etapie się zatrzymali), myśląc, że jak jest długa, podniosła i ma tyle solówek, to jest wielkim, ambitnym arcydziełem.

      Usuń
  3. Akurat "Civil War", "Yesterdays" to według mnie najlepsze momenty obu albumów- pierwszy jest ciekawie zagrany jak na ten zespół- i mamy tutaj jakieś rozbudowanie do kilku motywów (podobnych, aczkolwiek to już coś), melodia nie jest taka banalna jak w reszcie. Drugi natomiast jest chwytliwy, melodycznie również daje radę- po prostu da się tego słuchać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale po co tego słuchać, jak jest tyle lepszej pod każdym względem muzyki?

      Usuń
    2. Nie wiem, ja przynajmniej już do tego nie będę wracał. To, że jakieś 3 kawałki na całe 2 albumy są słuchalne, a i tak są na poziomie wątpliwym nie znaczy, że je jakoś bardziej szanuje.

      Usuń
    3. Bo jak ktoś lubi. Co ci do tego. Chyba nie jesteś kimś z pod znaku "nie podoba mi się to co lubisz, więc słuchaj najlepiej tego co ja lubię!"? Jeśli tak, to muszę przyznać, że to dosyć egoistyczne i chamskie zagranie.

      Usuń
    4. A sobie lub i słuchaj. Ale sam widzisz, że nie masz żadnego innego argumentu, niż "ja lubię", co dla nikogo innego nie ma w ogóle znaczenia. Bo tego naprawdę nie da się bronic w inny sposób, niż odwołanie do swoich subiektywnych odczuć. Ani to oryginalne, ani jakieś wyjątkowe choćby w swoim stylu. Nie ma tu niczego, co by jakoś rozwijało słuchacza, a jedynie zatrzymuje go na etapie nastolatka w rozwoju muzycznym. Nawet nie ma czego odkrywać przy kolejnych przesłuchaniach, bo już przy pierwszym słychać wszystko, co zespół ma do zaoferowania - i to powtórzone wiele razy. Dlatego lepiej słuchać czegoś innego, bo to jest kompletnie bezwartościowy produkt.

      Usuń
  4. To ja może dla równowagi napiszę coś pozytywnego, tak jak przy debiucie. ;)

    Pierwszy album za długi, oceniam na 8/10. Jakby skrócić album o jakieś 5-6 utworów to byłoby to kolejne wybitne dzieło, a jakby wywalić połowę to byłoby nawet lepsze od debiutu. Mamy tutaj kolejną porcję rockowych petard jak "Right Next Door To Hell" czy "Bad Obsession", ale i ballady. One tu są najmocniejszym punktem. Niesamowity, pełen epickiego rozmachu "November Rain" i mistrzowska power ballada Don't Cry". Do tego dochodzą jeszcze teledyski do w.w. utworów. Jak tu się nie zachwycić?

    Drugi album jest lepszy, 9/10. Nawet nie pamiętałem że mam go tak wysoko oceniony, zdawało mi się że tak samo oceniłem obydwie części. Tu wywaliłbym może 2 utwory. Najmocniejszym punktem są znowu ballady, "Estranged" to obok NR według mnie najwybitniejsze dzieło GNR, ale "Civil War" czy "Yesterdays" też niczego sobie. Nie zabrakło też bardzo dobrych rockowych czadów jak "You Could Be Mine" czy "Shotgun Blues".

    Czyli wychodzi że jako całość jest bardzo dobrze. :) Jednak jest za dużo materiału, gdyby odchudzić z każdą część o te kilka utworów to byłyby to kolejne albumy na maksymalną ocenę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aha. A co rozumiesz przez "wybitny"? Bo widzę, że Twoja definicja tego słowa kompletnie mija się ze słownikową.

      Usuń
    2. Wybitny dla mnie to taki który wyróżnia się pozytywnie wśród innych, jest w stanie mnie zachwycić, jest według mnie najlepszy, najbardziej ulubiony itp, według subiektywnych odczuć.
      To że coś np. jest wtórne nie musi oznaczać, że mam to oceniać od razu nisko, tak samo nie będę oceniał czegoś wysoko dlatego że jest nowatorskie jeśli słuchanie tego mnie męczy. Mogę to doceniać bo np. gdzieś o tym przeczytam i mogę uwierzyć że jak ktoś o tym pisze pozytywnie to że ma racje i wie lepiej, ale to raczej tyle. Nie jestem żadnym znawcą muzyki i chyba nie zamierzam być. :)

      Usuń
    3. No, że nie jesteś znawcą i nie chcesz być, to widać po tym, co piszesz o GN'R ;) Według mnie określenia typu "wybitny", "genialny", itp., powinny być zarezerwowane dla rzeczy obiektywnie dobrych. W przypadku odwoływania się jedynie do subiektywnych odczuć, w dodatku w kontekście tak prostej i nieoryginalnej muzyki, takie określenia brzmią bardzo pretensjonalnie i naiwnie. Naprawdę nie trzeba się bać kolokwialnych wyrażeń typu "fajne", "super", itd. Nie trzeba od razu szukać jakiś wielkich słów, gdy mowa o małych rzeczach.

      Usuń
  5. "Yesterdays" to raczej jeden z tych banalnych radiowych kawałków, zamieniłbym jego miejsce w recenzji na strasznie rozciągnięte "Breakdown" i/lub "Locomotive", które pewnie przewinąłeś, ale to szczegół.

    OdpowiedzUsuń
  6. A ja, przeciwnie jak Piotr, kompletnie nie rozumiem - i nigdy nie rozumiałem - co się może podobać w "November Rain"... bezmelodyjny, napompowany smęt, rozciągnięty do granic możliwości nieciekawymi solówkami i wyskrzeczany przez Axla. W ogóle dawniej UYI uważałem za rozczarowanie po energicznym i całkiem chwytliwym debiucie, choć dzisiaj i tak nie lubię tamtej płyty. Na całej płycie zresztą brakuje dobrych melodii i kompozycji, za to pełno jest sztampy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I ja dlatego bardziej cenie taki Motorhead, który może i nie ma żadnych artystycznych walorów, ale w tym, co robi, jest bezpretensjonalny i szczery. Muzycy mówili wprost: jesteśmy Motorhead i gramy rock and roll, i to właśnie robili. Dlatego mogę sobie ich posłuchać z pewna przyjemnością, raz na dłuższy czas i w nie za dużej ilości.

      A taki GN'R wysyła zupełnie inny komunikat: patrzcie na nas, gramy takie rozbudowane utwory, mamy takie bogate aranżacje, a jakie solówki, podziwiajcie nas. I ludzie się na to nabierają. Zwłaszcza, że wszystko jeszcze bardziej rozkręcają media.

      A propos, w terazrockowej recenzji "Use Your Illusion", zamieszczonej na ich stronie, można przeczytać np.: Wciąż czerpiąc z dobrze sprawdzonych (także przez innych) wzorców znów potrafili odmłodzić i rozbudzić ducha rocka, drzemiącego gdzieś na półce między starymi płytami Aerosmith i Led Zeppelin. A ja się pytam: jakie odmłodzenie i rozbudzenie? Przecież ich granie różni się tylko nowocześniejszym brzmieniem i tą straszną pretensjonalnością, a to przecież też nic nowego, choć w sumie dotychczas nie kojarzącego się z tak prostą muzyką. O samym "November Rain" napisali natomiast jakieś żałosne i emfatyczne bzdury, których nie będę nawet cytował, ale w sumie wyjaśnia to, czemu recenzentowi się to podoba - po prostu ma taką muzyczną wrażliwość, że właśnie taki ckliwy kicz go wzrusza ;) Ale nawet on obniżył ocenę za objętość (i tak dając zbyt wysoką).

      Usuń
    2. Jakoś z rok temu szukałem tej recenzji i nie mogłem jej znaleźć na ich stronie. Serio, się pośmiać z tych wysrywów na temat November Rain.

      Usuń
    3. Chyba usunęli cały dział recenzji.

      Usuń
  7. Dobrze niech będzie że składam samokrytykę. ;) Trochę przeholowałem z tymi zachwytami, oraz z ocenami. Tak po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że lubię z pierwszego albumu 8 utworów, w tym 2 trochę naciąganie. Czyli gdyby ograniczyć album do tylu to może faktycznie podobał by mi się bardziej od debiutu. Jednak jest 16 utworów, a w takiej sytuacji 8/10 to za wysoko, powinno być raczej 7. Drugi album napisałem że wywaliłbym 2 utwory, czyli że 11 mi się podoba (alternatywne DC nie liczę). Jednak 3-4 z nich też tak dość naciąganie, więc wychodzi 7-8 utworów na 13, czyli na 9/10 to też za mało, powinienem dać 8. :)

    OdpowiedzUsuń
  8. w dniu kiedy się ukazały byłem w Bratysławie i ku mojemu zdumieniu (u nas było to niemożliwe) płyta ukazała się na tamtejszym rynku. Wyjechaliśmy z grupą z studiów we wrześniu 1991 roku i tego dnia puściłem prawie całą kasę (wziąłem jeszcze EXtreme-Pornografitti) na te 3 płyty. Teraz gdy czytam te komentarze odczuwam jakiś dziwny żal - a obie płyty leżą przede mną....Mam ich z 900 więc jakoś to przeżyję. W pełni się zgadzam z tym że GNR wypuścili tymi płytami zbyt wiele informacji.

    OdpowiedzUsuń
  9. Dla mnie płyta i tak lepsza od Czarnego Album Metalliki.
    A November Rain;kojarzy sie z Concerto for rainy Day-ELO,tam też bogate aranżacje orkiestrowo-smycznkowe,są nawet dzwięki burzy i deszczu.Nawet tytuł podobny.

    OdpowiedzUsuń
  10. Na pewnym forum wielbicieli klasycznego rocka pewien człowiek tak skwitował tę płytę

    Z perspektywy czasu, nie będę oczywiście ich stawiał na podium jako rewolucyjny zespół, który nie wiadomo jak wywrócił muzykę rockową do góry nogami.
    Ale z drugiej strony Gunsi byli bardzo wnikliwymi ... i sprytnymi też ... obserwatorami sceny rockowej lat 70-tych, widzieli braki tejże sceny w Ameryce drugiej połowy lat 80-tych i postanowili dać muzycznego kopniaka.
    Wyszedł autentyczny muzyczny nokaut, który przy połączeniu muzycznych ambicji, był też medialnym przebojem.
    To co zaczęli debiutem z 1987 roku, przypieczętowali opus magnum w postaci dwuczęściowego "Use your illusion" z 1991 roku.
    Po drugie, w całym tym wspaniałym dla muzyki rockowej 1991 r., Gunsi przedstawili chyba najszerszą, muzyczną wizję. Nawet w świetle przełomowych dla tamtego roku i dla rocka albumów firmowanych przez Nirvanę, Metallikę, Pearl Jam czy nawet Faith No More, propozycja Gunsów - w mojej ocenie - zahaczała o największą ilość muzycznych światów, tworząc bardzo spójny i wartościowy przekaz.
    Jasne, że tworzyli pod publikę, ale Peterowi Gabrielowi nikt jakoś "So" nie wytyka, jeżeli przy zachowaniu należytej jakości muzyki, proponuje hity.
    Sam Axl to gość, którego nie da się lubić - OK, sprawa prosta. Megaloman, człowiek z problemami psychicznymi, niezdolny do dłuższej współpracy z kimkolwiek.
    Ale wokalistą jest co najmniej dobrym i niegorszym kompozytorem. Towarzyszył mu Izzy Stradlin, który - patrząc w przeszłość, na dorobek choćby Stonesów czy Aerosmith - potrafił nadać temu indywidualny charakter i zaproponować nową wartość dotychczasowego wzorca. Był i Slash, który gitarzystą był i jest nieprzeciętnym ... kto twierdzi inaczej, po prostu złośliwie nie dopuszcza faktów.
    Z perspektywy czasu, Gunsi to taki epizod w historii rocka - może i bardzo krótki, ale cholernie cenny dla sceny rockowej końca lat 80-tych i pierwszej połowy lat 90-tych.
    Ze swojej proponuję "Enstranged", który powinien zaspokoić członków naszego forum - mamy progresywne granie, bogatą melodykę, złożoność kompozycji.


    co Ty na to?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ładnie napisane, tylko że to zwykła wydmuszka, bo za tymi wszystkimi pochwałami i tezami nie ma żadnych uzasadnień - ani jakichkolwiek argumentów (wszystko sprowadza się do opinii nie podpartych obiektywnym spojrzeniem), ani nawet za bardzo nie wiadomo, co w wielu miejscach autor miał na myśli. Np. na czym polegał ten rzekomy spryt i wnikliwość w obserwowaniu sceny rockowej lat 70.? Na podprowadzeniu paru patentów Stonesom, Aerosmith czy AC/DC i zagraniu ich ostrzej? Bo do tego sprowadza się cały debiut i duża część "Use Your Illusion" (na której doszły też wpływy punka). A te muzyczne ambicje? Na łączeniu prostych kompozycji z wręcz symfonicznym patosem? Bo tym właśnie są te bardziej rozbudowane kawałki z "UYI".

      Porównanie "UYI" z innymi wykonawcami popularnymi we wspaniałym (cytuję to z sarkazmem) 1991 roku, to już kompletny bełkot. Bardzo spójny i wartościowy przekaz? Album na którym prostacki rock'n'roll przeplata się z pełnymi patosu balladami, a czasem wyskakuje zupełnie znikąd jakieś country czy techno, ma być spójny? I jakie niby niesie wartości? Tutaj kompletnie nie mam pojęcia, co autor miał na myśli. Albumy nagrane wówczas przez Nirvanę, Metallikę czy Pearl Jam nie są może dużo bardziej wartościowe, ale na pewno spójniejsze. A Faith No More to akurat miał bardziej rozległe inspiracje od GN'R i połączył je wszystkie w bardzo spójny i oryginalny styl. Porównanie z Peterem Gabrielem również na wyrost, bo on akurat potrafił łączyć przebojowość z ambicjami, co nie polegało na dodawaniu smyczków do prostej melodii, tylko na bardzo przemyślanych aranżacjach dopasowanych do kompozycji. Reszty już nie che mi się komentować, więc napiszę krótko: same opinie, żadnych faktów ;)

      Usuń
    2. W mojej skromnej opinii 1991 to najsłabszy rok w latach 90' w muzyce. A może i nawet najsłabszy w ogóle (niech będzie, że jakoś od 1959), ale to się potwierdzi, jak odrobinę lepiej ogarnę lata od 2001 wzwyż :D Po jakimś czasie nie chciało mi się w ogóle słuchać płyt z tego roku, bo na prawie same całkowicie średnie i nieangażujące rzeczy natrafiałem. A głównie w top100 RYM szukałem czegoś do odsłuchu. I oczywiście na tej słynnej liście 1001 płyt, ale bardziej na RYM raczej, bo tam łatwiej o znalezienie naprawdę jakościowych rzeczy.

      Usuń
    3. 1991 rok nie jest wcale taki najgorszy. Ukazały się wtedy też takie albumy, jak np.:

      A Tribe Called Quest - The Low End Theory
      Biosphere - Microgravity
      Butch Morris - Dust to Dust
      Death - Human
      Fugazi - Steady Diet of Nothing
      Grateful Dead - Infrared Roses
      Massive Attack - Blue Lines
      My Bloody Valentine - Loveless
      Orb - The Orb's Adventures Beyond the Ultraworld
      Robert Wyatt - Dondestan
      Slowdive - Just for a Day
      Slint - Spiderland
      Sonny Sharrock - Ask the Ages
      Soundgarden - Badmotorfinger
      Talk Talk - Laughing Stock

      Czarna Metallica, "Nevermind" czy "Ten" to także nie są złe albumy, choć oczywiście strasznie przeceniane i zawdzięczające swoją popularność paru przebojom, oprócz których zawierają sporo bardzo przeciętnego grania. Tak samo "Use Your Illusion" wybił się na paru hitach, ale to akurat syf straszny w całej swej rozciągliwości.

      Usuń
    4. No na pewno jest parę bardzo dobrych płyt i parę dobrych w tym 1991, ale żadna nie wydawała mi się naprawdę wybitna. "Loveless" ostatnio bardziej doceniłem, ale nadal nie uważam, by to był jakiś świetny album. A to "Badmotorfinger" w ogóle mnie jakoś nie przekonało. "Ask the Ages", "Laughing Stock" i "Just for a Day" właściwie najbardziej mi się podobały z tego, co wymieniłeś. "Blue Lines" natomiast wydaje mi się dosyć nierówne. "The Low End Theory" ze trzy razy chyba słuchałem i nigdy mnie nie chwyciło jakoś. "Human" to chyba najlepszy lub jeden z dwóch najlepszych albumów od Death jak dla mnie (razem z ostatnim) i całkiem okej jest, ale ogólnie jakoś nie przepadam za tym zespołem teraz, a kiedyś naprawdę uwielbiałem. Do Slint mam zamiar wrócić.

      Nie znam 7 płyt z tej listy, co podałeś, o ile dobrze policzyłem. Nie spodziewałem się, że Grateful Dead w 1991 roku mógł wydać jakiś album godny uwagi.

      Usuń
    5. Czasem jak nie mogłem zasnąć to zamiast liczyć barany liczyłem płyty z lat 90. które znam (chociaż czasem tylko z tytułu), jakoś zawsze najwięcej udawało mi się wymienić z lat 1993-1995. Ale 1991 miał kilka dobrych strzałów. Finałowy album Pixies czy debiut Dyń też się cieszą sporym uznaniem (szczególnie ten drugi)

      Usuń
    6. Wybitnych płyt nie ma (ewentualnie "Loveless" byłbym skłonny za taki uznać), bo o takie w ogóle trudno po 1981 roku. W całej dekadzie lat 90. kilka, najwyżej kilkanaście by się znalazło, rozporoszonych po różnych rocznikach. Nie mniej jednak bez trudu znalazłbym gorsze lata od 1991. Od razu na myśl przychodzi mi 1999. Właśnie tam, podczas nadrabiania zaległości z konkretnych lat - miałem największy kryzys. Jak pominąć archiwalia, koncerty itp., to żadnej płycie nie dałem powyżej 7/10, podczas gdy w pozostałych rocznikach dekady mam przynajmniej po kilka ósemek.

      Ten Grateful Dead to po prostu zmiksowany wybór co lepszych improwizacji z koncertów z tamtego okresu. Gdyby były tam normalne kompozycje, ówcześnie napisane, to raczej faktycznie nie byłoby to godne uwagi.

      Usuń
    7. "Tri Repetae" ma 10, a jest z 1995

      Nie mogę się doczekać rewizji Radiohead (bo do takiej raczej dojdzie), może wiadoma płyta z lat 90. wzrośnie? :D

      Usuń
    8. Tak, zgadza się. Na razie z tej dekady tylko ten album Autechre zrobił na mnie takie wrażenie, żeby dać maksymalną ocenę. Jest też trochę dziewiątek:

      Alice in Chains - Dirt (1992)
      Autechre - Amber (1994)
      Autechre - Autechre [LP5] (1998)
      Dälek - Negro Necro Nekros (1998)
      Depeche Mode - Violator (1990)
      GAS - Königsforst (1998)
      My Bloody Valentine - Loveless (1991)
      Underworld - Dubnobasswithmyheadman (1994)

      Pominąłem archiwalia, koncerty, kompilację i muzykę poważną. Myślę, że z czasem mogą jeszcze wzrosnąć inne oceny, choć raczej nie w przypadku słynnego albumu z 1997 roku.

      Usuń
    9. To u mnie w 1999 trafiło się parę ósemek (4/5 w skali RYM) i aż 2x 9/10. A najlepiej w latach 90' wypada chyba 1996 na razie - żadnej dychy jeszcze, ale 4x 9/10 to jest niesamowity wynik, i oczywiście ileś tam ósemek poza tym. 1991 i 1993 to jedyne roczniki u mnie, przynajmniej w tej dekadzie, w których żadna płyta 8/10 nie przekroczyła. W 1998 dałem aż dwie dychy i jedno 9/10, ale wydaje mi się, że całościowo jednak odrobinę lepszy mógłby być ten rok.

      Usuń
    10. Wymień te super płyty z 1999, bo musiałem przeoczyć ;).

      Usuń
    11. The Roots "Things Fall Apart"
      Mr. Bungle "California"
      Coil "Musick to Play in the Dark"
      The Magnetic Fields "69 Love Songs"
      MF Doom "Operation Doomsday"
      The Necks "Hanging Gardens"

      To wszystkie, którym dałem 8 wzwyż, a 9/10 są na samej górze oczywiście. Ale widziałem, że i The Roots i Mr. Bungle zbyt wysoko nie oceniłeś.
      Jeszcze jest płyta od Bonnie "Prince" Billy, której również dałem 8/10 i jest wpisana do 1999 na RYM, ale Discogs mi mówi, że to album z 1998, więc go nie liczyłem :D

      Usuń
    12. Z tych płyt nie znam tylko "69 Love Songs" ani samego zespołu, ale kojarzę okładkę. Serio długość 172 minut jest tam uzasadniona? Reszty słuchałem, ale póki co skończyły z ocenami 6-7.

      Usuń
    13. Moim zdaniem tak. To jest dosyć eklektyczny materiał. Jest tam i jakiś folk, pop w stylu lat 60", jakaś elektronika, raz męski wokal jest na pierwszym planie, w innych utworach żeński. Generalnie różne rzeczy tam słychać. Mogę powiedzieć, że dosyć przyjemna muzyka to jest. Zabawne, że tam jedne piosenki nie są do końca na miarę swoich czasów, a inne już tak, ale dosyć świeżo to dla mnie brzmiało. Oczywiście przez trzy dni słuchałem tej płyty, jednego dysku na jeden dzień, bo nie wiem, czy dałbym radę przez te niecałe 3h słuchać tej muzyki, ale właściwie mam zamiar spróbować. "Get Lost" z 1995 też polecam. Ten album już 40 minut trwa i o ile jeszcze dobrze pamiętam, jest inny od "69 Love Songs" - słychać w nim wpływy synthpopu.

      Usuń
  11. Cieszę się że powstała taka recenzja, chyba pierwsza która obnaża nie tylko ten tandem albumów, ale i całe Guns n Roses. Jestem posiadaczem paru płyt i żadna mnie nie przekonała. Dla mnie inne kawałki oprócz hitów znanych z radia brzmią tak samo. Żadnej różnicy. Potrafiłem przesłuchać kilka razy i nic nie utkwiło w pamięci. Za dużo rozgłosu o tak mało. Ale to nie dotyczy tylko Guns n Roses a chyba absolutną większość rock n rollowych wykonawców, którzy pracowali i tworzyli w późnych latach 80 oraz do połowy 90. Jednak o tym zespole jest najgłośniej. A jak jeszcze słyszę albo czytam że Axl to wokalista wszechczasów...

    Zresztą Slash nie lepszy. Że sobie przypomnę parę jego kwestii, jak to że Jagger powinien był umrzeć po Some Girls bo nic później dobrego nie nagrał i to że jego następny zespół musiał mieć w nazwie odnośnik do jakiejś broni, bo to gwarantuje jakiś sukces ;) Oczywiście mogłem coś przeoczyć, dużo czasu minęło kiedy czytałem cokolwiek na temat tej grupy.

    OdpowiedzUsuń
  12. Mam znajomych, którzy cenią oba Illusiony wyżej od Apetite for Destruction za Różnorodność ja nie cenie ich wyżej od Illusiona ale są to albumy idealne żeby sobie posłuchać dla relaksu, nie są złe ale też nie jakieś wybitne.

    OdpowiedzUsuń
  13. Ogólnie dla mnie wadą największą chyba tych albumów jest to, że zostały podzielone na 2 i dłużą się, trzeba odsłuchać sporo razy żeby utrwalić dokładnie oba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Można tez każdy z tych odsłuchów - czyli po jakieś 2,5h na pojedyncze przesłuchanie obu "Illusionów" - przeznaczyć na poznanie wielkich dzieł muzyki klasycznej albo jazzu. Na pewno więcej na tym można skorzystać.

      Usuń
    2. No można, można ale jak ktoś woli posłuchać Illusionów to nie ma co zabraniać kwestia gustu, jeden woli posłuchać klasyki Jazzu jak Miles'a Daviesa, inny klasyki Thrashu jak Big 8 z Bay Area, jeszcze inny Iron Maiden, następny klasyki jak Cream, Uriah Heep, Deep Purple, Led Zeppelin, Mud, The Doors, inny Guns n Roses Illusionów a jeszcze inny Young Leosi czy Ekipy.. (Tutaj to chyba najniższy szczebel muzyczny) o ile można to nazwać muzyką, nawet chyba Ich Troje jest wyżej od tego.

      Usuń
    3. https://youtu.be/HT_Zs5FKDZE
      To np jest piękny utwór z Jazzowych :)

      Usuń
    4. Pewnie, że tak! ;) Album "Blue Train" to jeden z pierwszych - obok "A Love Supreme" też Colltrane'a czy "Kind of Blue" Davisa - które mnie przekonały do jazzu.

      Usuń
    5. Przy szklaneczce Whisky taka muzyka pięknie wchodzi :)

      Usuń
  14. "My World" - zaginione arcydzieło Guns N Roses. Mroczna, niepokojąca i bezpośrednia kompozycja, z miejsko-industrialnym klimacikiem, punkowo zamykająca się w dwu minutach, z przekazem o.s.t.r.ym niczym kielecki scyzoryk, a Axel Róża ma flow niczym najprawdziwszy nygier z nastawieniem z Compton.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, to prawdziwa perełka, która udowadnia, że zespół nie tylko znakomicie rozwijał pomysły hard rockowych legend z lat 70., ale też uważnie śledził współczesne trendy i zaadoptował je na swój własny sposób do swojej twórczości, pokazując młodszym pokoleniom muzyków, jak grać techno (tłu!) i rap (jeszcze raz tfu!), by dało się tego słuchać. Gunsi wnieśli do tej pseudo muzyki duszę i wirtuozerię, czyniąc z niej prawdziwą sztukę. Mój przedmówca zapomniał dodać, że choć utwór trwa punkowe dwie minuty, to dzieje się w nim tyle, że chowają się przy nim te wszystkie Gentle Crimsony i Henryki Krowy, które autor bloga tak uparcie promuje, jednocześnie wyszydzając arcydzieła pokroju "Use Your Illusion". Bynajmniej my wiemy, jak jest naprawdę.

      Usuń
    2. Jak ktoś chce poczytać więcej takich bredni to powinien odwiedzić pewną grupkę na FB gdzie w nieskończoność ludzie wynoszą pod niebiosa zespoły, które przewałkowałeś na wylot przez pierwsze dwa lata tej strony i niekoniecznie wszystkie z nich są czymś do zachwycania się. Chyba nawet wiem od kogo pochodzi ten cytat powyżej. Tak, od niego - grupka jest publiczna więc można z bezpiecznej pozycji sobie podejrzeć co się tam odknopflerza. Dałem stamtąd nogę już dobre lata temu, bo nie mogłem już patrzeć jak takie same pomniki były stawiane Accept, Judas Priest Led Zeppelin czy King Crimson. I to czasem po kilka razy dziennie.

      Usuń
    3. Znaczy się ktoś tak na serio napisał o "My World"? Myślałem, że w tej akurat kwestii rockowi boomerzy są - z innych wprawdzie powodów - zgodni ze słuchaczami muzyki, którą GNR nieudolnie tu naśladuje, tj. uważają ten kawałek za kupę gówna.

      Usuń
    4. Nie, to z "My World" to chyba rzeczywiście jest zgrywa Pana A.O., ale ten długi cytat powyżej jest jak najbardziej bez przekręcania. Pozwoliłem sobie prześledzić inne zespoły które ten człowiek wychwala i to taki mainstreamowy wór - Pink Floyd, Aerosmith, zespoły które wymieniłem wyżej. Ale usłyszałem jakiś czas temu jeszcze większą herezję - "Epitaph - od KC - to power-ballada". A na podstawie czego? Czystej gitary w zwrotkach. Tzn. ja się zapytałem czy skoro to jest element decydujący o power-balladzie, to w takim razie "Epitaph" również ją jest i usłyszałem odpowiedź twierdząca. Serio się złapałem za głowę.

      Usuń
    5. Tamtą dyskusję mogłeś łatwo wygrać, wyjaśniając, że przecież człon power oznacza, że oprócz czystej gitary w zwrotkach są też mocniejsze fragmenty, więc najwyraźniej nie słyszał nigdy "Epitaph". Podejrzewam jednak, że rozmówca i tak by się nie skapnął, że pokazałeś jego samozaoranie. I ja m.in. dlatego całkiem sobie odpuściłem jakiekolwiek dyskusje o muzyce, chyba że ktoś tutaj wprost mnie o coś zapyta. Ale też nie zawsze, bo jak jakiś anonim czy nieznany mi nick pisze kompletne bzdury, to często nawet tego nie publikuję. Nic i tak z takiej dyskusji nie wyniknie, nie przemówię do rozumu komuś, kto wypowiada się jakby go nie miał.

      Usuń
    6. Zapewne słyszał, to zacięty fan Yes (i Andersona) i pewnego półprogresywnego zespołu, którego progresywności latami ja również broniłem. Ogólnie osoba obeznana w muzyce. Chyba że to było trollowanie mojej osoby, co też jest prawdopodobne.

      Nie wnikałem czym jest "power ballada" więc o tych mocniejszych fragmentach nawet nie myślałem, zresztą znane mi power-ballady nawet w niby-mocniejszych fragmentach są bardzo miękkie, więc tego argumentu nawet nie bym nie wysunął.

      Usuń
    7. Osoba obeznana w muzyce czy w rockowym mainstreamie?

      "Power-ballada" to ogólnie dość śmieszny (pierwszy człon po angielsku, drugi po polsku) i nieprofesjonalny termin, więc nie ma co prowadzić na ten temat akademickich dyskusji. No niemniej jednak to "power" sugeruje, że jest to coś innego, niż "zwykła" ballada. Archetypowy przykład to np. "Still Loving You" Scorpionsów, gdzie masz balladowe zwrotki i mocniejszy refren. "Epitaph" nie nazwałbym nawet balladą, to po prostu wolny, niewesoły utwór. Ale przypomniało mi się też jak gadałem raz z jednym gitarzystą. Tym, co grał na tej okropnej koncertówce pierwszego wokalisty Iron Maiden i napisał do mnie, ponieważ nie podobała mu się recenzja, bo dla niego ten występ był wielkim przeżyciem. Ale do sedna. Użyłem w tej rozmowie terminu "power ballada" na określenie jednego z utworów jego zespołu, na co on stwierdził, że przecież grają heavy, a nie power metal.

      Usuń
    8. Po tym co oglądam na profilu społecznościowym to zdaje mi się, że ogólnie w muzyce. Wymienianie Magmy, GG, Zappy i Trout Mask Replici wśród ulubionych zespołów/wykonawców oraz albumów w wieku 17 lat to nie w kij dmuchał. Chociaż być może to też Twoja zasługa. To dość skomplikowana sprawa, na pewno zna dużo więcej muzyki ode mnie, chociaż też sporo w tym epigonów i powielaczy. Ale chyba orientuje się w większej ilości gatunków. I raczej też tych z wyższej półki.

      Ja właśnie o tym utworze pomyślałem. Oraz o "Is This Love" W-s. Po angielsku jest "Power-ballad", polskie tłumaczenie to już inna sprawa. Jest i tak bardzo miękko.

      Dziwię się, że koleś nie wiedział nawet co gra.

      Usuń
    9. Ale to i tak kiepsko, że znając tych wykonawców co teraz wymieniłeś, wciąż wychwala GNR, Judas Priest czy Accept. Czyli jakby kompletnie nie wynosił nic z odsłuchów tej wartościowszej muzyki.

      Usuń
    10. Ale to dwie zupełnie różne osoby, zresztą chyba z tego co napisałem nawet nie wynikało że to ta sama persona zachwyca się jednocześnie plastikiem i awangardą. Ten gość (Pan ok. 40) od Accept, JP czy innych AORgówien pewnie nawet nie słyszał o zespołach z mojego komentarza wyżej.

      Usuń
    11. z tym panem to ja nawet nie zamierzałem wchodzić w dyskusję. Lepiej samemu opuścić grupę niż dostać bana :D Wystarczy mi jak widzę się z moim ojcem, mówię mu że kupiłem płytę Yes (GFTO), a jemu jedyne z czym kojarzy się ten zespół to "Owner of a Lonely Heart". Pewnych ludzi się muzycznie już nie uleczy (zresztą nawet nie czują takiej potrzeby)

      Usuń
    12. Raczej nic tam nie wskazuje, że zacząłeś pisać o innej osobie, ale mogłem się tego domyślić po kolejnym komentarzu. Kogoś, kto wypowiada się w taki sposób o "UYI", faktycznie trudno posądzać o znajomość Magmy, Beefhearta czy Gentle Giant. Z drugiej strony, na forum winylowym był człowiek, który słuchał i Milesa Davisa, i Ramones...

      Usuń
    13. Davis niejedno ma oblicze. Zresztą nawet "Kind of Blue" trafia do bardzo prostych ludzi. Albo skutecznie udają że do nich trafia.

      Usuń
    14. To było na pewno coś z tych lepszych płyt. Ale możesz mieć rację, że człowiek na Davisa tylko się snobował, a jest mu totalnie obojętne czego słucha.

      Usuń
    15. Hey, ja też słucham Beefhearta, Milesa Davisa (bez snobowania się) i Ramones. Jak widać można :)

      Usuń
    16. Ale znasz różnice między nimi, prawda?

      Usuń
    17. Oczywiście, co nie przeszkadza mi słuchać zarówno jednego, jak i drugiego. Z tym, że nie uważam Ramones za coś fatalnego, w odróżnieniu od np. disco polo czy sobela.

      Usuń
    18. Nie wiem co to sobel, ale disco polo to wg mnie ten sam poziom, co Ramones. Inne jest tylko instrumentarium, a i podejrzewam, że w tym pierwszym mogą istnieć nagrania na odrobinę wyższym poziomie technicznym. Poza tym jest to dokładnie to samo: zenujaco prostackie teksty śpiewane do banalnych, prostych melodyjek. Ramobes to wg mnie także najwiejszy szkodnik w dziejach muzyki. To oni pierwsi sprowadzili muzykę na tak niski poziom, pokazując, że nie trzeba absolutnie nic umieć - wystarczy w kółko grać tę samą piosenkę, będąca nieudolnie zagranym rock and rollem, który są w sobie nie jest niczym ciekawym - a i tak można odnieść sukces. Zainspirialo to inne beztalencia do sięgnięcia po instrumenty. Możliwe, ze gdyby muzyka nie sięgnęła a ich sprawą takiego dna, to nie byłoby disco polo.

      Usuń
    19. Nie wiem czy kiedykolwiek natrafiłem na nagrania disco polo o poziomie technicznym lepszym niż mierny, a swego czasu słyszałem ich mnóstwo. Co do Ramones, to przecież także ich wszystkie utwory nie są takie same. Szczególnie na "End of the Century" jest kilka całkiem wyróżniających się momentów (np. https://www.youtube.com/watch?v=kH4XGRDJ0P4), które powodują że nie ma poczucia, że leci w kółko jeden utwór. W późniejszym okresie kariery ocierali się czasem wręcz o hardcore punk. Wokal Joey'a może i jest nieco bełkotliwy, ale mam wrażenie że discopolowcy mają często o wiele bardziej irytujące i słabsze technicznie głosy.

      sobla absolutnie nie sprawdzaj - wystarczy, że ja mam traumę, bo w poprzednim roku miałem nieprzyjemność słuchać go (nie z własnej woli) zdecydowanie zbyt często.

      Usuń
    20. Kurde, stawianie Judas Priest, a nawet i Accept przy AORgównach, Aerosmith czy Guns N'Roses lekko mnie boli. Zdaję sobie sprawę, że nie zawsze to jest muzyka najwyższych lotów, a Accept już w ogóle grał wyraźnie kiczowato (nawet na uwielbianym przeze mnie "Breaker", wokal Dirkschneidera jest taki nieco tandetny właśnie), ale JP przynajmniej w latach 70' nagrywało świetną muzykę, a i później zdarzały się im przebłyski, natomiast Accept grało se po prostu dosyć melodyjny heavy metal i nie udawało, że jest czymś więcej - w porównaniu właśnie do Guns N'Roses i ich "Use Your Illusion". Riffy Accept można prezentować jako przykład dosyć pospolitej kwadratowości, lecz poza nimi, wszystko w tych utworach łączy się ze sobą tak, że ma to swój urok po prostu. No i te gitary świetnie jednak brzmią; może to brzmienie jest lekko przerysowane, ale się sprawdza jednak. Nie wracam właściwie, ale jak z półtora roku temu czy kiedy powtórzyłem se "Breaker" i "Balls to the Wall", to ta estetyka nadal do mnie trafiała, mimo że metal, szczególnie taki dosyć kwadratowy i nieco kiczowaty właśnie (nie wmawiajcie mi, że to jest kicz równy JP, bo jednak jest nieco większy xD), ogólnie stracił u mnie z czasem. "Breaker" w ogóle błyszczy chwytliwością i przebojowością, a i na jajach rzuconych o ścianę tego nie brakuje. No tak, swoją drogą, Hoffman brał zagrywki z muzyki klasycznej do utworów Accept, ale to oczywiście nie znaczy, że zespół przez samo to, czyli inspirację muzyką klasyczną lub po prostu przeniesienie paru motywów z niej do metalowego uniwersum, uchodził za coś wielce ambitnego.

      Nie przepadam za Ramones, ale myślę, że zrównywanie ich do disco polo jest lekką przesadą. Tak, to jest prostacka i banalna muzyka, ale jednak trzeba przyznać, że ciężko znaleźć w niej jakiś kicz. A w takim disco polo jest go od cholery.

      Usuń
    21. W ogóle, ostatnio na jednej grupce facebookowej (Jak będzie w akapie? - sekcja muzyczna) podzieliłem się swoją listą 9 przereklamowanych płyt - tak, po to by wywołać burzę i zmusić do dyskusji - i zdziwiło mnie to, że ludzie najbardziej nie oburzali się o "Wish You Were Here" czy nawet "Rumours", ale.... Ramones i "Nevermind". Poza tym, co wymieniłem, dałem na tę listę jeszcze "Van Halen", "Back In Black", "The Number of the Beast", "Purple Rain" i "Appetite for Destruction". Co mną kierowało, by uznać te wszystkie płyty za przereklamowane? Ogólne uznanie, jakim się cieszą przez ogół ludzi i wszelkie zestawienia, na których znajdują się na wysokich miejscach często. I oczywiście sam poziom muzyczny, który nie jest do końca adekwatny do hajpu, jakim są obdarzane.

      Ramones bronili tam tak, że w punku o to chodzi i w ogóle, by było szybko, prosto i prymitywnie i że nie każda muzyka musi wywoływać jakieś uniesienia czy coś, z czym się oczywiście zgadzam, lecz nie zgadzam się z tym, by taki album pod niebiosa wywyższać po prostu. A teksty o "wąchaniu kleju" ktoś pisał, że są przykładem wywrotnego humoru. Miałem tam dyskusję i z jakimś bezkrytycznym fanem Ramones i w ogóle wielbicielem punku samego w sobie, który stwierdził, że muszę być głuchy, by uznać, że wszystkie utwory na tej płycie brzmią tak samo (napisałem to przenośnie, no ale rzeczywiście, przecież mają do siebie tak zbliżoną dynamikę, że ciężko tak nie pomyśleć...), a ktoś inny w ogóle stwierdził, że mój wpis wygląda jak jakaś parodia krytyki muzycznej, bo przyczepiłem się do albumów, które powszechnie są cenione w swoich stylach xD Ale zakończmy na tym, że w ogóle nie chciałem uchodzić za jakiegoś poważnego krytyka i podkreśliłem w poście, że wszystko jest moją subiektywną opinią. No ale niektórzy się czepiali, że moje opinie są oparte na subiektywizmie - ktoś chyba nie umie czytać tam, skoro musiał tak stwierdzić xDDD No a o "Nevermind" w ogóle pisali, abym się odpierdolił od tej płyty, że nie wiem o czym piszę, że nie ma bardziej wpływowego albumu rockowego od 91' wzwyż i tak dalej, ale mi w ogóle nie chodziło o wpływ, jakie te albumy wywarły - nieraz zły zresztą, czego Ramones czy Van Halen są przykładem. No i ta sekcja komentarzy w ogóle wygląda tak, że o niektórych z tych płyt, a szczególnie "Nevermind", złego słowa nie mogę napisać, no bo jak to tak. Te albumy mają jakiś niezwykły status i są święte, żadnego negatywnego słowa nie można o nich powiedzieć. Napisałem, że "Nevermind" to dobry album przecież, ale nie aż tak, jak powszechnie się uważa. Ktoś jeszcze pisał o oryginalności - przecież tam nic oryginalnego nie ma.

      A to moja opinia o "Ramones" z tego wpisu:

      "Czy jest to symbol największego upadku rocka i muzyki w ogóle? Nie mam pojęcia. Ale za to wiem na pewno, że dziennikarze muzyczni, szczególnie ci z zachodu, tak się spuszczają nad tą płytą, jakby było to przynajmniej „Fun House” - album jednego z przedstawicieli proto-punku, którym Ramones być może się inspirowali. Do tego znajduje się wśród 100 najlepszych płyt wszech czasów wg. magazynu Rolling Stone. A co jest tak genialnego w tym albumie, by znajdował się na aż 47. miejscu? Nic. Zwykłe prymitywne łojenie. Wszystkie utwory brzmią tak samo i po dobrych 10 minutach ta muzyka strasznie nudzi, bo nie ma w niej nic poza punkową prostotą. Ramones pokazało, że nie trzeba mieć umiejętności, by nagrywać i tworzyć jakąkolwiek muzykę, otwierając tym drzwi niejednemu amatorowi (m.in. takim jebanym beztalenciom jak sobel xDD), ale wydaje mi się, że jednak można posiadać zbliżone umiejętności i tworzyć coś zdecydowanie ciekawszego. Powiecie, że w punku najważniejsze są teksty, ale w przypadku tego albumu nawet one się nie bronią. Co takiego buntowniczego i inspirującego jest w wąchaniu kleju?" - muszę przyznać, że Tobą się zainspirowałem przy tym pierwszym pytaniu xD

      Usuń
    22. Te dziecinne melodyjki Ramones trochę kiczowate jednak są... Nie rozumiem, dlaczego akurat ten zespół cieszy się taką popularnością, skoro w tym samym czasie pojawiło się więcej muzyki, w której chodziło o to, by było szybko i prosto, ale efekt nie jest ani prymitywny, ani tak nieudolny. Słychać tam, że muzycy potrafią grać, a prostota jest świadomym wyborem, a nie koniecznością. Nie brzmi to jak nagranie z pierwszej próby zespołu, który za tydzień ma swój pierwszy występ na szkolnym apelu. Żeby nie być gołosłownym, parę przykładów:

      The Modern Lovers - The Modern Lovers (1976)
      Talking Heads - Talking Heads: 77 (1977)
      Wire - Pink Flag (1977)
      Magazine - Real Life (1978)

      Wszystkie te albumy dostarczają dokładnie takich samych wrażeń, jak Ramones, za wyjątkiem zażenowania nieudolnością "muzyków" i infantylnością ich piosenek, których to miejsce zajmuje podziw, że za pomocą tak ograniczonych środków, można tak wiele osiągnąć.

      Usuń
    23. Wszystkie wymienione przez Ciebie płyty są wspaniałe. Poza "Pink Flag", bo jakoś nie przepadam :( Za to "154" jakimś cudem mi weszło.

      Usuń
    24. Mnie też "Pink Flag" początkowo nie przekonywał, wydawał się za bardzo punkrockowy. A potem mnie zachwycił, jak zdałem sobie sprawę, że mimo 21 utworów każdy jest inny, a choć obdarto je z jakichkolwiek ozdobników, zostawiając absolutne minimum dźwięków, to jest to naprawdę pomysłowa muzyka. Bardzo ciekawy jest także następny "Chairs Missing", gdzie muzyka powoli staje się bardziej różnorodna i wyraźnie zapowiada kolejny "154". Wire - przynajmniej w tym klasycznym okresie, gdy powstały trzy wspomniane albumy - to prawdziwie progresywny zespół w tym sensie, że rozwijał się z płyty na płytę, za każdym razem wchodząc na wyższy poziom.

      Można nie przepadać za "Pink Flag", ale doceniać trzeba.

      Usuń
    25. Rację bytu na takiej liście miałyby "21" i "25". Ramones bronić nie będę, jednak w całej dyskografii mieli jakieś wyróżniające się kawałki (mówię to znając tylko debiut i ten "Wyróżniający się kawałek"). Ramones grali na instrumentach "żywych", disco polo to w większości elektronika, więc siłą rzeczy łatwiej nagrać coś na wyższym poziomie technicznym.

      A, no i Ramones nagrali też swoją wersję utworu "7 is 7" ostatnio wziętego na warsztat przez Durple.

      Ale samemu nagrać utwór disco-polo czy pop z banalnej półki który by się sprzedał - nie miałbym nic przeciwko. Byleby zgadzała się kasa. To warunek sine qua non, ale ludzie przecież taką papkę lubią.

      Usuń
    26. Jeżeli natomiast chodzi o to, co wcześniej pisałeś o przecenionych płytach, to musisz pamiętać, że jeszcze do niedawna - co najmniej do końca pierwszej dekady XXI wieku, może trochę dłużej - gusta i opinie słuchaczy były kształtowane głównie przez tradycyjne media. A tych, poświęconych muzyce rockowej, nie było w Polsce wiele: "Teraz Rock", radiowa Trójka, później też Eska Rock i Anty Radio. I tam właśnie tworzono te święte krowy, o których nie można złego słowa powiedzieć, bo nie. Jest to muzyka wybitna, bo tak. Parafrazując klasyka, Guns N' Roses to wielki zespół był, bo nas zachwyca. A zachwyca nas, bo to wielki zespół był.

      Nie dziwi mnie, że najbardziej agresywnie zareagowali słuchacze Nirvany czy Ramones. Miłośnicy prostej muzyki przeważnie są prostszymi ludźmi, którzy każdą, nawet najbardziej kulturalną i eufemistyczną, niepochlebną opinię traktują jako atak na siebie, po czym reagują agresywnie, nierzadko wulgarnie. Dodatkową frustrację budzi w nich pewnie to, że nie potrafią przedstawić żadnych argumentów. W najlepszym razie - jeśli zamiast ataków ad personam podejmą polemikę - odwołują się jedynie do swojego gustu, autorytetów (dziennikarzy TR i PR3) lub popularności (to ostatnie uznają jedynie wtedy, gdy potwierdza ich zdanie; w przeciwnym razie popularność świadczy o tym, że większość się nie zna). Trudno zresztą znaleźć obiektywne argumenty wskazujące wartość GNR, Nirvany, nie mówiąc o Ramones.

      Co do płyt, które uważasz za przehajpowane, nie zgadzam się w kwestii "Wish You Were Here". Choć album mi spowszechniał i wiem, że to nie są muzyczne szczyty, to uważam jego popularność za całkowicie uzasadnioną. "WYWH" i "Dark Side of the Moon" to chyba jedyne albumy, które sprzedały się w milionowych nakładach, a nie są ani trochę żenujące. To muzyka bardzo przystępna, ale skomponowana, zaaranżowana, wykonana i wyprodukowana z dobrym smakiem. Oczywiście, że istnieje muzyka bardziej wartościowa pod względem artystycznym, ale nie tak przystępna. Pink Floyd idealnie pogodził te dwie cechy, na tych płytach znajdując idealną równowagę między nimi, dzięki czemu jest to po prostu najbardziej uniwersalna muzyka, jaką mogę sobie wyobrazić.

      Usuń
    27. @Cymbergaj: Tyle, że ta "elektronika" w disco polo to raczej po prostu granie na jakimś tanim keybordzie, co w zasadzie nie różni się od gry na akustycznym instrumencie.

      Usuń
    28. Pewnie masz rację w kwestii "Wish You Were Here". Ja rozumiem poniekąd popularność każdego z tych "przereklamowanych" albumów. Ale właśnie, o ile "The Dark Side of the Moon" uważam za perfekcyjny album pod każdym względem, tak "Wish You Were Here" niestety lekko trąci myszką. Wkleję w sumie to, co tam pisałem:

      "Kocham „The Dark Side of the Moon”, uważam że jest to absolutnie jedna z najlepszych płyt w historii. Ani odrobinę się nie zestarzała, mimo niecałych 50 lat na karku. Pod względem koncepcyjnym jest to dzieło po prostu wybitne i kompletne. Tyle napisano już o tej płycie, że nie ma sensu, bym się powtarzał i przekonywał, czemu jest to opus magnum twórczości Pink Floyd. Natomiast nie mogę tego samego powiedzieć o dwa lata młodszym „Wish You Were Here”, które niezbyt dobrze się zestarzało pod niejednym względem. Szczególnie syntezatory i chórki w „Shine On You Crazy Diamond” brzmią jakoś tak archaicznie. A tytułowy utwór jest jakiś taki, nie wiem, moim zdaniem za bardzo wygładzony i grzeczny, nie ma w nim jakiejś większej iskry. Za dużo wkradło się „trójkowego” i „podtatusiałego” grania do tego albumu - absolutnie bez urazy dla jego wielbicieli, to po prostu moja opinia. Mógłbym dać na tę listę „The Wall”, ale jednak mam wrażenie, że „Wish You Were Here” jest bardziej cenione przez ogół ludzi, dlatego zdecydowałem się na nie. Zajmuje aż 2. miejsce w ogólnym rankingu Rate Your Music i powszechnie jest uważane za arcydzieło prog-rocka, nieraz nawet i jego szczytowe osiągnięcie."

      Być może jest to przesada, ale tak niestety myślę o tej płycie. A o syntezatorach pisałem w kontekście "Welcome to the Machine" i "Have a Cigar" przede wszystkim. I co ciekawe, parę osób się nawet ze mną zgodziło.

      Usuń
    29. @Cymbergaj: "21" czy "25" nie dawałem, bo mam wrażenie, że o tych płytach każdy zapomniał już dawno. Były chwilowym trendem. I jednak, po prostu, nie widzę, by ktokolwiek gdziekolwiek pisał, jakie to genialne płyty są.

      Usuń
    30. Ta, to m. in. za krytykę pod adresem Purpli dostałem banana na FB "Teraz Śmiecia". Co do ataków ad personam, ostatnio za skrytykowanie nadmiaru dźwięków i szpanerstwa u McLaughlina dostałem spore baty na jazzowej grupie na FB.

      W sumie gdyby nie to, że działam tam pod własnym nazwiskiem to zobaczyłbym co mnie czeka za tego rodzaju krytykę np. wtórności Uriach Heep na grupie klasycznego rocka. Najlepsze to są grupy gitarzystów - tam zależnie od obozu jazz potrafi zostać zrównany z ziemią w podobnym stopniu co pysko polo.

      Lubię kanał - anglojęzyczny - Ricka Beato na YT (ponad milion subskrypcji) i jego serię "What Makes This Song Great", czasem fajnie rozbija tam takie popularne utwory na czynniki pierwsze - i to nie partytury, a np. wyizolowane ścieżki. Tam można się sporo dowiedzieć dlaczego np. pewne utwory Kansas czy RHCP są tak popularne. Gość to mistrz w sprawie teorii muzyki i widać pasję w jego "wykładach"

      Usuń
    31. Kiedyś na pewnym forum - na którym muzyka bez artystycznych walorów była mieszana z błotem, a największym uznaniem cieszyli się twórcy w rodzaju Magmy, Henry Cow, Coltrane'a, Davisa czy Beefhearta - robiliśmy plebiscyt na album roku 1975. Zazwyczaj wygrywały tam płyty kompletnie spoza mainstreamu (np. "Jazz Meets India" w 1967), a tym razem, ku zdziwieniu większości, na szczycie znalazł się "Wish You Were Here". Prawie nikt nie umieścił tego albumu w swojej czołówce, ale na liście każdy miał i w ten sposób uzbierało się tyle punktów. To mnie utwierdziło w przekonaniu na temat jego uniwersalności. Ten album może się podobać / być doceniany - i większości słuchaczy faktycznie podoba się i/lub jest przez nich doceniany - niezależnie od gustu, poziomu osłuchania czy wiedzy. Tak samo zresztą ranking RYM pokazuje nie to, które albumy są najbardziej wartościowe, ale które najbardziej łączą ludzi o różnych upodobaniach i doświadczeniu (tu dochodzi też kwestia ogólnej popularności, bo duże znaczenie ma liczba głosów). Tak więc uniwersalność "WYWH" uważam za fakt. Swoją drogą, "The Wall" wydaje mi się jednak bardziej popularnym albumem. Chyba jednak więcej ludzi kojarzy "Another Brick in the Wall" niż (utwór) "Wish You Were Here", a właśnie singlowe hity determinują popularność całego albumu. I "The Wall" faktycznie powinien trafić na listę najbardziej przehajpowanych albumów, bo tam stosunek popularności do jakości jest znacznie bardziej zachwiany. Jedzie na tych kilku słynnych utworach, podczas gdy sporo tam naprawdę strasznej cienizny.

      Usuń
    32. @Cymbergaj: Możesz podać konkretny przykład, w jaki sposób ten człowiek tłumaczy, posługując się teorią muzyki, popularność jakiegoś totalnie chłamowatego kawałka?

      Usuń
    33. Ma tyle filmów że sam możesz się z którymś zapoznać. Część zniknęła z powodu praw autorskich ale taki Kansas albo Under The Bridge cały czas tam są.

      Co do "teorii muzyki" to facet omawia tam na przykład skale muzyczne wyjaśniając w czym leży sekret ich brzmienia - i to do tego głównie się odnosiłem chwaląc jego wiedzę.

      Usuń
    34. Wiem, że mogę, tylko podejrzewam, że moja znajomość angielskiego nie pozwoli mi zrozumieć technicznych zagadnień i samej terminologii. Inaczej nie prosiłbym o streszczenie na czym to polega. A trochę mnie to zaciekawiło, czy polega to jedynie na rozkładaniu przebojów na czynniki pierwsze, czy może autor faktycznie dowodzi, że o ich popularności zadecydowało zastosowanie danej skali lub progresji akordów.

      Bo moim zdaniem na sukces piosenki wpływ ma przede wszystkim marketing. Trzeba nią intensywnie atakować słuchaczy, aż zacznie im się podobać. Czyli dawniej płacono za częstą emisję w radiu, a dziś za obecność w rekomendacjach serwisów streamingowych. Oczywiście sama piosenka musi być utrzymana w aktualnie modnym stylu, a jej słuchanie powinno być dla odbiorców maksymalnie komfortowe, zatem musi być krótka i odpada zniekształcone brzmienie czy nietypowe rytmy nie na 4/4. No i dobrze, jak się da bez trudu zanucić melodię. Nie wydaje mi się, żeby rozbieranie kawałków na czynniki pierwsze pozwoliło lepiej zrozumieć ich sukces. Ale może się mylę, stąd moja ciekawość.

      Usuń
    35. Kansas "Carry on My Wayward Son"

      Wyizolowana gitara:

      To brzmi jakby to były dwie gitary, ale tak naprawdę nałożyli opóźnienie na jedną gitarę i w kanale lewym znalazł się dźwięk nieopóźniony, a w prawym opóźniony o 15 milisekund, co daje bardzo interesujące wrażenie stereoI

      Potem skupia się na artykulacji w pierwszym solo, intonacji, akcentowaniu, udziale innych instrumentów (haromonii gitar i instrumentów klawiszowych)

      Ma dostęp do pojedynczych ścieżek, więc może analizować każdą sekcję.

      https://www.youtube.com/playlist?list=PLW0NGgv1qnfzb1klL6Vw9B0aiM7ryfXV_

      Dobre utwory i zespoły (jak na rock) też analizuje, po prostu rzuciłem to co przyszło mi jako pierwsze do głowy. Wątpię żebyś nie znał angielskiego na tyle by to zrozumieć. Zresztą parę dni temu śniło mi się, że masz też jakieś anglojęzyczne recenzje.


      Usuń
    36. Właśnie, co do Ramones i kiczu, to wczoraj w głowie zagrało mi "I Wanna Be Your Boyfriend", jak próbowałem coś przywołać z tej płyty i linie wokalne tam rzeczywiście takie weselne i kiczowate są xDD

      Usuń
    37. Cymbergaj

      Ja również czasami na kanał Ricka zaglądam. Gość jest po New England Conservatory of Music, więc na pewno ma pojęcie o muzyce. Dodam, ze był także producentem muzycznym.
      Odnośnie tego cyklu, o którym piszesz, to omawia on w nim te utwory, które były w swoim czasie przebojami i sam je lubi. Rozbija on te wyróżnione kawałki na linie poszczególnych instrumentów, by zwłaszcza podkreślić ich produkcje i grę poszczególnych muzykow. Jest to interesujące, bo wiele muzycznych 'smaczków' nie da się uchwycić nie skupiając się na nich.

      Usuń
  15. Ogólnie się zgadzam, choć oceniłbym te płyty odrobinę wyżej, na pewno nie na 1 w każdym razie. Album "wycinanka", komerycyjny "potworek" bez ładu i składu, obliczony jedynie na zarobienie jak największych pieniędzy.

    OdpowiedzUsuń
  16. Gunsom zachcialo się tworzyć dłuższe utwory a efekt niezbyt przekonuje. Chociaż lubię Estranged, także z uwagi ma refleksyjny a nie agresywny tekst, jednak i ten utwór jakoś się ciągnie. Miał być prog rock? Rozczarowują też zapożyczenia od Rolling Stones jak Dust and Bones czy Fourteen Years. Jest tez wiele krótkich rockowych piosenek jak otwierająca Right Next Door.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024