[Recenzja] Queen - "Sheer Heart Attack" (1974)



"Sheer Heart Attack" ukazał się zaledwie osiem miesięcy (co do dnia) po poprzednim studyjnym albumie Queen. Najwyraźniej muzycy chcieli jak najszybciej zdyskontować sukces "Queen II" i promującego go singla "Seven Seas of Rhye". Nie zważając przy tym na takie drobnostki, jak brak wystarczającej ilości nowego materiału czy pobyt Briana Maya w szpitalu. Wiele utworów zostało nagrane prawie w całości przed jego przybyciem do studia - partie gitary rytmicznej zagrał John Deacon, zostawiono tylko miejsce na solówki. Z brakiem repertuaru też jakoś sobie poradzono - część utworów powstała w studiu, kilka innych wygrzebano z archiwum. Ten cały pośpiech odbił się jednak na jakości i spójności albumu.

"Sheer Heart Attack" to zbiór trzynastu krótkich, eklektycznych piosenek. Nad niektórymi z nich muzycy powinni spędzić zdecydowanie więcej czasu. Najjaskrawszy przykład to trio "Tenement Funster", "Flick of the Wrist" i "Lily of the Valley" - zamiast ciekawie rozwinąć każdy z nich, po prostu połączono je w pozbawioną spójności pseudo-suitę na kształt beatlesowskiej "Abbey Road Medley". Szkoda, bo miały potencjał. Zwłaszcza środkowa część (łącząca hardrockowy czad z typowymi dla grupy harmoniami wokalnymi) zasługiwała na bycie pełnoprawnym utworem. Pomysłów wyraźnie zabrakło też na ledwie minutową balladę "Dear Friends" i niespełna dwuminutowy, okropnie banalny - za to opatrzony stosownym tytułem - "Misfire" (niechlubny debiut Deacona w roli kompozytora). Z kolei prawie cały "Brighton Rock" - odrzut z "Queen II" - wydaje się być nieco wymuszonym dodatkiem do popisowej solówki Maya, ciekawie wykorzystującego efekt echa do tworzenia gitarowych harmonii i kontrapunktów (podczas koncertów była grana zwykle jako część utworu "Son and Daughter"), w której zresztą słychać wyraźny wpływ solówki z "Peel the Paint" Gentle Giant.. Do udanych fragmentów albumu nie sposób zaliczyć wygłupów w rodzaju "In the Lap of the Gods" i "Bring Back That Leroy Brown".

Bronią się natomiast oba single. Napisany przez Mercury'ego wodewilowy pastisz "Killer Queen", doskonale pokazujący wszystkie charakterystyczne cechy stylu zespołu, stał się jego pierwszym naprawdę wielkim przebojem (2. miejsce na liście w Wielkiej Brytanii, 12. w Stanach). Utrzymany w stylistyce wygładzonego hard rocka "Now I'm Here", podpisany oczywiście przez Maya, też nieźle poradził sobie na brytyjskim notowaniu (11. miejsce), ale przede wszystkim świetnie sprawdzał się na koncertach. Jednak dziś prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnym utworem z tego albumu jest "Stone Cold Crazy" - rozpędzony, dość agresywny kawałek (i kolejny doskonały utwór na koncerty), zdający się zapowiadać takie style, jak speed i thrash metal. Zresztą po latach własną wersję nagrała Metallica. Co ciekawe, utwór pochodzi jeszcze z czasów poprzedniego zespołu Mercury'ego, Wreckage - oryginalnie był grany dużo wolniej, aż stopniowo zyskał swój ostateczny kształt (nie do końca wiadomo dzięki komu, dlatego jest pierwszym utworem Queen podpisanym nazwiskami wszystkich członków). Dość przyjemnie wypadają dwa ostatnie, balladowe utwory: śpiewany przez Maya, jakby beatlesowski "She Makes Me" oraz podniosły  "In the Lap of the Gods... Revisited", będący swego rodzaju zapowiedzią "We're the Champions" - hymnem do śpiewania na koncertach razem z fanami.

"Sheer Heart Attack" mógłby być znacznie lepszym albumem, gdyby zespół poczekał trochę z wejściem do studia, przeznaczając więcej czasu na dopracowanie części utworów ("Brighton Rock" czy "Flick of the Wrist" znacznie lepiej wypadały później podczas występów na żywo), a być może też na napisanie kolejnych, które mogłyby zastąpić co słabsze momenty (a więc znaczną część drugiej strony winylowego wydania). 

Ocena: 6/10



Queen - "Sheer Heart Attack" (1974)

1. Brighton Rock; 2. Killer Queen; 3. Tenement Funster; 4. Flick of the Wrist; 5. Lily of the Valley; 6. Now I'm Here; 7. In the Lap of the Gods; 8. Stone Cold Crazy; 9. Dear Friends; 10. Misfire; 11. Bring Back That Leroy Brown; 12. She Makes Me (Stormtrooper in Stilettos); 13. In the Lap of the Gods... Revisited

Skład: Freddie Mercury - wokal i instr. klawiszowe; Brian May - gitara, pianino (6,9), banjolele (11), wokal (12), dodatkowy wokal; John Deacon - gitara basowa, gitara (3,7,10,12), kontrabas (11); Roger Taylor - perkusja i instr. perkusyjne, wokal (3), dodatkowy wokal
Producent: Roy Thomas Baker i Queen


Komentarze

  1. Bring Back That Leroy Brown nie nazwałbym dziwactwem ale dziełem. Ale tak to zwykle bywa że artysta nie zawsze jest rozumiany przez odbiorców. Gdyby nie kilka słabszych momentów to ta płyta mogłaby uchodzić za jedną z najwspanialszych w dyskografii Queen. Szczególnie uwielbiam Stone Cold Crazy i Flick of the Wrist które na koncertach znacznie zyskują na mocy. O Killer Queen nie wspominam bo to kochają wszyscy fani tego zespołu. Takich numerów nikt nigdy nie nagrywał! Brighton Rock wolę w wersji albumowej bo na koncertach Brian czasem solówkę rozciągał do takich rozmiarów że stawało się to po prostu nudne. Ciekawe jest zakończenie w postaci In the Laps of the Gods.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo muzycy najwyraźniej w ogóle nie myśleli o swojej muzyce w kategorii albumów, a piosenek. Dlatego ich longplaye są zbiorami zupełnie przypadkowych kawałków, które zwykle niespecjalnie do siebie pasują (może poza "Queen II", ale nie do końca).

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  3. Na ile progresywny był początkowy Queen? Nie mówię nawet o podbieraniu rozwiązań z Gentle Giant a o oryginalnym chyba pastiszowym miksie różnych gatunków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Granie w różnych stylach to nie to samo, co mieszanie różnych stylów. W dodatku eklektyzm Queen nie jest niczym nadzwyczajnym na tle wcześniejszego rocka nieprogresywnego. Na przełomie lat 60. i 70. nagrywanie różnorodnych płyt było normą. Fakt, że w czasach działalności Queen rockowy mainstream stawał się coraz bardziej jednorodny. Nie zmienia to faktu, że oni bardzo rzadko na przestrzeni jednego kawałka łączyli różne wpływy. Poza tym nie wprowadzili do rocka niczego nowego.

      Usuń
  4. Bring Back That Leroy Brown to absolutna perełka. Rockowy band grający taki pastisz?! Znakomite Now Im Here, Brighton czy oczywiście Killer Queen. Misfire to przeurocza piosenka. Dear Friends jest krótkie i takie mialo być. Natomiast irytuje mnie "operowe" wycie Taylora na początku In The Lap oraz stadionowy pijacki zaspiew "uo uo lalala uo" w repryzie Revisited. Tenement i Flick średnie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jedna z najlepszych płyt zespołu. Tutaj ich styl się wykrystalizował (tego mi brakuje na QII troszkę). Pod względem partii gitary jest to chyba niedościgniony wzór przebijający nawet ANATO. Bardzo eklektyczna (wiadomo), sprawiająca zwyczajnie frajdę, bo to zbiór świetnych piosenek, ale też momentami niezwykle ambitna, będąca wyrazem nieskrępowanej twórczej mocy, która wykracza poza prosty schemat mainstreamowej piosenki (Bring Back That Leroy Brown czy In the Lap of the Gods).
    Sercem płyty jest niewątpliwie quasi-suita. "Quasi", gdyż to połączenie w stylu QII to raczej zabawa w studio niż ambicje do tworzenia progowych epopei.
    Gdybym musiał na siłę szukać minusów - rozwleczone zakończenie płyty w postaci In the Lap of the Gods... Revisited ciągnie się dość mocno. She Makes Me też jest mi dość obojętne. Tak czy inaczej - mimo upływu lat uwielbiam ten album. W latach 70. ten zespół to było zjawisko. A potem... no potem bywało bardzo różnie, niestety.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sami muzycy twierdzili bodajże - a ja się z tym zgadzam - że styl zespołu w pełni wykrystalizował się już w "The March of the Black Queen" z "Queen II". Zresztą w paru innych utworach też słychać te rozpoznawalne elementy ich stylu. Jasne, są tam też zupełnie konwencjonalne piosenki, jak "Some Day One Day" czy zeppelinowy "The Loser in the End", ale czyż na "Sheer Heart Attack" nie ma czasem proporcjonalnie więcej tego typu kawałków?

      Usuń
    2. To ciekawe z tym cytatem, nie kojarzę go. Black Queen ma ewidentnie już bardzo dużo "queenowego" stylu, chcoiaz to też jest trochę strumień świadomości, który galopuje przed siebie. To się ogólnie czarnej strony qii tyczy. Późniejsze dzieła były jednak bardziej logiczne w swojej strukturze, co samo w sobie nie jest jakimś zarzutem.
      SHA jest ewidentnie bardziej piosenkowe ale takie numery jak Killer Queen czy Flick of the wrist to wizytówki zespołu i sporo charakterystycznych elementów ma ten album. Q ii jest takie jeszcze bardzo naiwne i urokliwe. Trochę jak debiut. Chociaż całościowo może być bardziej ambitna niż SHA

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)