[Recenzja] Led Zeppelin - "Presence" (1976)



Decyzja o nagraniu tego albumu została podjęta spontanicznie. Samochodowy wypadek Roberta Planta, w wyniku którego wokalista odniósł poważne obrażenia, zmusił zespół do odwołania wielkiej ogólnoświatowej trasy koncertowej, która miała rozpocząć się pod koniec sierpnia 1975 roku. Miało to jednak swoje zalety. Wycofany z życia publicznego Plant, w ramach rekonwalescencji zaszył się w Malibu, gdzie z nadmiaru wolnego czasu zajął się pisaniem tekstów. Wkrótce dołączył do niego Jimmy Page, który na spokojnie stworzył do nich muzykę. Przed końcem roku materiał na nowy album był już gotowy (duet sięgnął także po gospelową pieśń "Nobody Fault But Mine" - po raz pierwszy nagraną przez Blind Williego Johnsona w 1927 roku - znacznie ją jednak zmieniając, dzięki czemu brzmi jak ich własna kompozycja). Sesja nagraniowa odbyła się na przełomie listopada i grudnia. Zajęła zaledwie 18 dni, chociaż nie obyło się bez utrudnień - Plant wciąż był przykuty do inwalidzkiego wózka.

"Presence" jest, niestety, kolejnym dowodem na postępujące wypalenie twórcze muzyków. Choć otwieracz zdecydowanie tego nie zapowiada. Dziesięciominutowy "Achilles Last Stand", napędzany galopującą grą sekcji rytmicznej, świetnie zaśpiewany przez Planta i pełen fantastycznych partii Page'a, to jeden z najlepszych utworów w całym dorobku Led Zeppelin. Bardzo udany jest także zamykający album wolny blues "Tea for One", w którym Page gra jedne z najbardziej poruszających partii w swojej karierze. Szkoda, że pozostałe kawałki są wyraźnie słabsze. Bronią się hardrockowe "For Your Life" i "Nobody Fault But Mine", choć pierwszy mógłby być znacznie krótszy, a w drugim drażni jęczenie Planta (są w nim za to bardzo fajne partie gitary i harmonijki). Dużo tu jednak ewidentnych wypełniaczy, do których zaliczyć trzeba: funkowy "Royal Orleans", sztampowy rock and roll "Candy Store Rock" i strasznie banalny "Hots on for Nowhere".

"Presence" jest na pewno najbardziej surowym albumem w całej dyskografii zespołu. Muzycy zrezygnowali z instrumentów klawiszowych, akustycznej gitar i innych dodatków, z wyjątkiem harmonijki w jednym utworze. Nie pomogło to jednak odzyskać dawnej energii i kreatywności - a w każdym razie nie w wystarczającym stopniu, by utrzymać wysoki poziom przez cały album. Zespół wyraźnie zaczął też tracić swoją pozycję w rockowym mainstreamie. Recenzje "Presence" były mieszane, z przewagą chłodnych, a sprzedaż najniższa w całej historii Led Zeppelin.

Ocena: 7/10



Led Zeppelin - "Presence" (1976)

1. Achilles Last Stand; 2. For Your Life; 3. Royal Orleans; 4. Nobody Fault But Mine; 5. Candy Store Rock; 6. Hots on for Nowhere; 7. Tea for One

Skład: Robert Plant - wokal, harmonijka (4); Jimmy Page - gitara; John Paul Jones - gitara basowa; John Bonham - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Jimmy Page


Komentarze

  1. W dziale z recenzjami nie działa link do tej recenzji :)

    A sam album - dla mnie również 7/10, ale chyba najsłabszy po "Codzie". Nigdy nie mogłem się przekonać do "Nobody Fault But Mine". Gdyby nie "Achilles Last Stand" i "Tea for One", byłoby bardzo średnio lub nawet słabo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Coda" to album z odrzutami - i już z takiej przyczyny po prostu nie mógł być dobry. Jednak to bardziej składanka, dodatek do dyskografii, którego nie traktowałbym na równi z innymi wydawnictwami grupy. Natomiast osobiście za najgorszy album uważam "In Through the Out Door" - poza "In the Evening" całkowicie asłuchalny dla mnie. "Presence" rzeczywiście byłby dość kiepski bez "Achillesa" i "Herbaty", ale wszystkie pozostałe utwory są dla mnie jak najbardziej słuchane ;)

      Dzięki za zwrócenie uwagi, już naprawiam link ;)

      Usuń
  2. Z "In Through the Out Door" najbardziej cenię "All My Love" - jedną z moich ulubionych ballad. Mimo, że "Presence" jest spójniejszy stylistycznie, to wydaje mi się mniej równy kompozycyjnie od swojego następcy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo nieudana to płyta. Zawiera jednak 1 arcydzieło, 1 świetny numer i 1 dobry. Reszta to pomyłka i ciężko przez to przejść. Np. takie Hots on for Nowhere to parodia Led Zeppelin i w ogóle hard rocka. Arcydziełem jest tu oczywiście Achilles Last Stand, który moim zdaniem nie jest wcale gorszy od słynnych "Schodów". Świetnym kawałkiem jest czadowy Nobody Fault But Mine a dobrym mimo wszystko Tea for One, który irytuje troche podobieństwem i identycznym klimatem co Since I've Been Loving You.

    OdpowiedzUsuń
  4. uwielbiam "Tea for One", nie napisałeś, że to autoplagiat "since..." choć chyba wszyscy recenzenci o tym wspominają, ale mi to nie przeszkadza. A 40 lat temu po wysłuchaniu "Herbatki" pokochałem Zeppów

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wspomniałem o "Since..." celowo, bo równie dobrze mógłbym w tym miejscu napisać o dowolnym 12-taktowym bluesie w wolnym tempie i byłoby to tak samo prawdziwe ;)

      Usuń
  5. "Achilles Last Stand" kojarzy mi się momentami ze stylem Iron Maiden :) a "Candy Store Rock" czy "Hots on for Nowhere" wcale takie słabe nie są- pierwszy to fajny, energetyczny kawałek (nic wielkiego), drugi ma fajny niby-refren- co prawda jest przekombinowany pod koniec - oba oczywiście nie nazwałbym dobrymi, raczej znośne.

    OdpowiedzUsuń
  6. 'Łabędzi śpiew" Zeppów, ale naprawdę udany. 7 jest dobra oceną.

    OdpowiedzUsuń
  7. Co sądzisz o galopujących utworach hard rockowych? Jak myślisz, dlaczego tak mało jest tak świetnych utworów jak "Achilles Last Stand" Led Zeppelin, czy "Barracuda" Heart

    OdpowiedzUsuń
  8. Ee, co chcecie - zarąbisty album. Dla mnie lepszy choćby od Graffitti, bardziej spójny.

    OdpowiedzUsuń
  9. To chyba jeden z tych albumów które jadą na jednym kawałku - w tym wypadku otwieraczu i zamykaczu. Sądzę, że gdyby nie Achilles i Tea to ocena byłaby ze 2 stopnie niższa, szczególnie że ten pierwszy trwa ponad 10 minut. W ogóle fajnie że wróciłeś do track ratings. Można podejrzeć co Ci się podoba, a co nie.

    W temacie Led Zeppelin. Zagłosowałeś na gatunki nowego albumu GVF, a nawet go nie słuchałeś. Ładnie to tak?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest jeszcze "Nobody Fault But Mine".

      Może i nieładnie, ale ogólnie uważam, że (prawie) żaden album wydany po latach 70. - poza archiwaliami z tamtej lub końcówki poprzedniej dekady - nie powinien mieć w gatunkach rocka progresywnego. Niemal każda późniejsza płyta albo nie spełnia warunku bycia postępową muzyką, albo jest zbyt odległa stylistycznie, albo jedno i drugie. Reszta - w większości z lat 80. - to wyjątki od reguły, statystycznie nieistotne.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024