[Recenzja] Black Sabbath - "The Eternal Idol" (1987)



Album "The Eternal Idol" powstawał w trudnym dla Tony'ego Iommiego okresie. Zmuszony do kontynuowania działalności pod szyldem Black Sabbath, zmagał się z nieustającymi rotacjami w składzie. Jeszcze podczas trasy koncertowej promującej "Seventh Star", po jakiś trzech występach, z zespołu odszedł Glenn Hughes, a jego miejsce zajął Ray Gillen. Wkrótce potem nastąpiła zmiana na stanowisku basisty, które objął Bob Daisley (znany z Rainbow i solowych albumów Ozzy'ego Osbourne'a). Zespół przystąpił do tworzenia nowego albumu - nie bez problemów, bo okazało się, że Gillen zupełnie nie potrafi pisać tekstów. Ostatecznie napisał je Daisley, który zajmował się tym już u Osbourne'a. Najgorsze nastąpiło jednak tuż po zakończeniu nagrań, gdy skład całkowicie się posypał - odszedł zarówno Gillen, jak i sekcja rytmiczna, która postanowiła grać u Gary'ego Moore'a. Iommi nie miał zamiaru po raz kolejny wydawać albumu z jednym wokalistą, a na trasę wyruszyć już z innym. Zatrudnił więc Tony'ego Martina, aby nagrał na nowo wszystkie partie wokalne.

"The Eternal Idol" kontynuuje drogę obraną na "Seventh Star". Dominuje tutaj raczej sztampowe, heavymetalowe granie o wygładzonym brzmieniu za sprawą kiczowatych, syntezatorowych podkładów w tle. Całkiem nieźle wypada otwierający całość "The Shining", wyróżniający się nawet dobrą melodią, zaś w finałowym "Eternal Idol" pojawia się namiastka dawnego mroku i ciężaru - niestety, zespół nawiązuje do swojej przeszłości w zbyt przerysowany - i zwyczajnie nudny - sposób. Wyróżnia się jeszcze akustyczna, instrumentalna miniaturka "Scarlet Pimpernel" - ale tylko ze względu na swój odmienny charakter. O pozostałych kawałkach nie warto nawet wspominać. To po prostu bardzo przewidywalne i raczej tandetne granie, w naprawdę okropnej stylistyce, mieszczącej się gdzieś pomiędzy kiczowatym heavy metalem, a banalnym AOR-em. Jeśli zaś chodzi o Tony'ego Martina, to  za sprawą barwy głosu i zamiłowania do zbyt wysokich tonów - najbliżej mu do Ronniego Jamesa Dio. Na szczęście unika typowej dla Dio teatralnej maniery (poza utworem tytułowym), dzięki czemu jest nieco bardziej znośny.

"The Eternal Idol" to po prostu jeden z najsłabszych albumów wydanych pod szyldem Black Sabbath. Zawodzi tutaj niemal wszystko, od bezbarwnych kompozycji, przez denną stylistkę i bezpłciowe wykonanie, po kiczowate brzmienie. Firmowanie czegoś takiego nazwą Black Sabbath to zniewaga dla wszystkich wielbicieli tego zespołu.

Ocena: 4/10



Black Sabbath - "The Eternal Idol" (1987)

1. The Shining; 2. Ancient Warrior; 3. Hard Life to Love; 4. Glory Ride; 5. Born to Lose; 6. Nightmare; 7. Scarlet Pimpernel; 8. Lost Forever; 9. Eternal Idol

Skład: Tony Martin - wokal; Tony Iommi - gitara; Bob Daisley - bass; Eric Singer - perkusja; Geoff Nicholls - instr. klawiszowe
Gościnnie: Bev Bevan - instr. perkusyjne (7,9)
Producent: Jeff Glixman, Vic Coppersmith-Heaven, Chris Tsangarides


Komentarze

  1. Jeśli chodzi o ten album to jedynie The Shining jest w miarę dobre. Ogólnie nie znoszę tego krążka. Natomiast Tony Martin brzmi tu zupełnie bezbarwnie i nijak ma się do potężnego głosu Ronniego Dio. Dopiero na późniejszych płytach jego wokal się rozwinął. Mnie najbardziej podoba się z czasów Cross Purposes.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zgodziłbym się ze zdaniem szanownego recenzenta. Album może i nie dorównuje poziomem późniejszym płytom z Tonym Martinem na wokalu ale na swój urok i klimat. Szczerze mówiąc dla mnie plasuje się na trzecim miejscu zaraz za Tyr i Headless Cross choć Forbidden i Cross Purposes trzymają poziom. Eternal Idol tak jak każdy inny krążek BS powinien być traktowany na swój własny i wyjątkowy sposób. Pozdrawiam:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy krążek BS powinien być traktowany na swój własny i wyjątkowy sposób.

      Nie bardzo rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć. Przecież wszystkie albumy zespołu wpisują się w ten sam styl, powtarzają te same patenty, jedynie za czasów Ozzy'ego były podejmowane jakieś próby wyjścia ze schematu. A zatem każdy album Black Sabbath można mierzyć tą samą miarą. Wyniki bynajmniej nie będą takie same. Te wczesne płyty wypadają naprawdę dobrze na tle całego hard rocka - było to coś niewątpliwie świeżego i nie chodziło tam wyłącznie o mrok i ciężar, do czego sprowadzają się płyty z Dio czy Martinem, co stanowi raczej infantylne podejście do muzyki. Biorąc pod uwagę to, jak wiele różnorodnej muzyki istnieje, naprawdę nie ma potrzeby ani wiele sensu w tym, by doszukiwać się czegoś ciekawego na tych słabszych albumach popularnych wykonawców. Sam tak kiedyś robiłem i żałuję straconego czasu, bo mógłbym mieć teraz mniejsze zaległości w bardziej wartościowej muzyce.

      Usuń
    2. Nie wiem, pewnie to kwestia gustu i jakiegoś rodzaju sentymentu ale ja uwielbiam erę Toniego Martina. Jeśli chodzi o wspomniane prze ze mnie indywidualne podejście uważam, że pomimo oczywistych podobieństw każdy album, czy z Ozzym, czy z Dio albo Martinem jest nieco inny i kładzie nacisk na inne aspekty - raz ciężkość, raz mrok, raz tematyka fantasy lub historyczna i w przypadku Dio czy Martina swego rodzaju epickość. Tak jak mówię, to pewnie kwestia gustu i sentymentu ale BS to zespół, który nigdy nie nagral albumu, którego by nie można było słuchać wgl i każdy ma cos innego do zaoferowania.

      Usuń
    3. To jednak wciąż są elementy wpisujące się w jedną stylistykę. Inaczej rozłożone akcenty nie zmieniają tego że wszystko, co oferuje "Eternal Idol", znajdziemy też na albumach z Ozzym, które przy okazji są bardziej pomysłową muzyką.

      Usuń
    4. Tak to prawda, jest to jeden rodzaj stylistyki się z drugiej strony czego oczekiwać od takiego zespołu. Sama nazwa Black Sabbath wręcz krzyczy "This is heavy metal". Ja oczywiście lubię jak zespoły kombinują i poszerzają horyzonty natomiast mimo wszystko BS to band stworzony do grania heavy, tak po prostu było i jest. Mimo eksperymentów są ojcami i pionierami ciężkiego brzmienia. Tyle. Mimo to dla mnie jest to zespół magiczny i wyjątkowy. Poza tym w muzyce bardziej niż na eksperymentach i ogólnemu kombinowaniu zależy mi na podstawowej kwestii - Co mi daje słuchanie muzyki, po co to robię? Jeżeli coś porusza mnie do głębi i daje efekt radości, wzruszenia albo refleksji to cenię to bardziej niż cokolwiek innego. Dla mnie album nie musi być wybitny ale jeśli porusza mnie wewnętrznie to spełnił swoje zadanie. W ten właśnie sposób postrzegam Sabbatów i wiele innych mniej lub bardziej klasycznych zespołów.

      Usuń
    5. No właśnie niekoniecznie tak krzyczy. Debiut, pomijając brzmienie, jest bardziej bluesrockowy, niż hardrockowy czy tam metalowy. Na kolejnych płytach były natomiast takie nagrania, jak "Planet Caravan", "Solitude" czy "Changes". A w drugiej połowie lat 70. to raczej kawałki oparte na ciężkich riffach stały się urozmaiceniem, a nie większością. Tak naprawdę w kolejnej dekadzie zespół mógł podążyć w różnych kierunkach i nie kłóciłoby się to z jego wcześniejszym dorobkiem. Ale muzycy wybrali najprostsze wyjście, skupiając się na graniu tego, z czym - nie do końca słusznie, jak wyżej wykazałem - byli najbardziej kojarzeni, rezygnując przy tym z dotychczasowego eklektyzmu.

      Swego czasu te późniejsze płyty tez lubiłem, niektóre nawet bardzo. Był nawet okres, że wyżej stawiałem te z Dio i Martinem, niż te z Ozzym. Ale wtedy słuchałem właściwie tylko rockowego mainstreamu, więc miałem dość ograniczony wybór. A chyba większość dąży do tego, by mieć jak najwięcej muzyki do słuchania. Dlatego miałem w tej puli niemal wszystkie płyty Black Sabbath. Jednak teraz, gdy słucham znacznie więcej różnych rodzajów muzyki, to z każdej stylistyki wystarczy mi kilka, kilkanascie albumów, które faktycznie czymś się wyróżniają. W przypadku BS jest to pięć pierwszych, a szczególnie 1., 3. i 4. Ale i tak od dawna ich nie słuchałem, bo jest mnóstwo innej muzyki (w tym takiej, której jeszcze nie slyszalem), a te płyty znam na pamięć.

      Usuń
    6. Właśnie z tym "krzykiem" może trochę przesadziłem, mam wręcz doskonałą świadomość, że w późniejszym czasie a nawet już w początkach zaczynał odchodzić od formuły i nagrywać bardziej zróżnicowane płyty. Pod tym względem uwielbiam wręcz Sabotage i Technical Ecstasy(btw moje dwie ulubione płyty z ery Ozziego) bo pomimo cech charakterystycznych zespołu pokazują inny wymiar grania. Natomiast co do kolejnej dekady to myślę, że potrzebne im było nagrać coś bardziej przebojowego tym bardziej, że pod względem eksperymentów i tak zrobili dużo. Heaven and Hell i Mob Rules może nie są niewiadomo jak odkrywcze ale były dobrym rozwiązaniem w obecnej sytuacji zespołu. Born Again z Gillianen to też był ciekawy pomysł i mimo powrotu do korzeni stworzyli album niebanalny( brzmienie mogło być inne) i intrygujący. Seventh Star to też był niezły album, trochę hard rocka, trochę glamu, trochę AOR - u i bluesa i wychodzi niezły miks. Co do Martina no to moje zdanie jest niezmienne - klimat, teksty, brzmienie i kompozycje - COŚ PIĘKNEGO. Ale mimo wszystko rozumiem o co ci chodzi. Trzeba poszerzać horyzonty i szukać innych doznań muzycznych. Mi tylko chodziło o to, że Sabbsi mimo wszystko nigdy nie nagrali czegoś identycznego co stanowiłoby totalny autoplagiat i zawsze tworzyli wartościowy materiał.

      Usuń
    7. Pierwsza połowa "13" jednak dość mocno się zbliża do autoplagiatu. A mam wrażenie, że już najpóźniej w czasach Martina przyjęta konwencja stała się zbyt ograniczająca dla zespołu.

      Usuń
    8. No niestety 13 brzmi jak próba nagrania czegoś na kształt Paranoid albo MOR, tu się rzeczywiście zgodzę, zbliża się do autoplagiatu, nie mniej od biedy można posłuchać i nawet poczuć jako taką przyjemność. Co do kwestii ery Martina to tam mimo wszystko riffy Iommego były bardziej majestatyczne, nie aż tak toporne i miało to trochę inny wymiar. Oczywiście był to rodzaj powrotu do korzeni choć akurat w tym nie ma nic złego. Moim zdaniem to nie był czas na eksperymenty, zbyt duże zamieszanie. Można rzec okres "permanentnej tymczasowości" ówczesnych składów zespołu. Nawet kiedy w okresie Tyr zespół się ustabilizował to w takim szlachetnym gronie, trzeba było nagrać coś bardziej epickiego. Szczególnie z taką osobą jak Tony Martin. Jego głos pasował to tej konwencji jak ulał. Po prostu myślę, że gdy był czas na eksperymenty, eksperymentowali, kiedy był czas na coś bardziej przebojowego to grali przebojowo, kiedy trzeba było wrócić do korzeni to wracali do korzeni. Moim zdaniem to pokazuje siłę tego zespołu. Czasem lepiej uprościć formułę i zrobić to dobrze niż na siłę kombinować.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)