Posty

Wyświetlam posty z etykietą folk

[Recenzja] Wacław Zimpel & Kuba Ziołek - "Zimpel / Ziołek" (2017)

Obraz
Wacław Zimpel wydaje kolejne płyty z zadziwiającą w dzisiejszych czasach częstotliwością. Co prawda, daleko mu pod tym względem do grupy King Gizzard and the Lizard Wizard, która w tym roku wydała cztery premierowe albumy, jednak dwa longplaye rocznie to też niezły wynik. Na początku roku ukazał się drugi album zespołu Saagara, a przed dwoma miesiącami płytowego debiutu doczekał się jego najnowszy projekt, współtworzony z gitarzystą Jakubem Ziołkiem, znanym chociażby z takich zespołów, jak Stara Rzeka czy Alameda. Na longplay składa się pięć utworów (ostatni jest dostępny wyłącznie na limitowanych wydaniach fizycznych - kompaktowym i winylowym). To bardzo klimatyczna muzyka, składająca się z orientalizująco-folkowych pasaży gitary akustycznej, jazzowych solówek na klarnecie, melodyjnych i delikatnych partii wokalnych Ziołka, oraz zapętlonych, repetycyjnych brzmień elektronicznych. Te ostatnie stały się obowiązkowym elementem twórczości Zimpla, od pewnego czasu zafascynowanego mi

[Recenzja] Tim Buckley - "Lorca" (1970)

Obraz
Wrzesień 1969 roku był niezwykle pracowity dla Tima Buckleya. W ciągu czterech tygodni muzyk zarejestrował równolegle materiał na trzy kolejne albumy studyjne. Pierwszy z nich, "Blue Afternoon" ukazał się już w listopadzie. Wypełniły go utwory o wyciszonym, melancholijnym charakterze, stylistycznie najbliższe folku, z lekko jazzowym zabarwieniem. Kolejne dwa longplaye, wydane już w 1970 roku "Lorca" i "Starsailor", przyniosły muzykę zdecydowanie bardziej eksperymentalną, awangardową, zdecydowanie odchodzącą od folkowych korzeni Buckleya. Pierwsza strona winylowego wydania "Lorca" zawiera dwa długie utwory, pozbawione rytmu i wyrazistych melodii, oparte na skali chromatycznej. Dziesięciominutowy utwór tytułowy, niesamowicie intryguje swoim awangardowym charakterem. Nieco teatralnej - w dobrym tego słowa znaczeniu - partii wokalnej towarzyszy jedynie dość jednostajne organowe tło, hipnotyczny bas, atonalne partie elektrycznego pianina, oraz

[Recenzja] Tim Buckley - "Happy Sad" (1969)

Obraz
Tim Buckley to ciekawy przykład artysty, który odnosił komercyjne sukcesy, lecz jego twórczość zwykle spotykała się z niezrozumieniem . Tak naprawdę dopiero po jego śmierci nagrane przez niego albumy zyskały status kultowych. Częściowo przyczyniła się do tego popularność, jaką w latach 90. zdobył jego syn, Jeff. A poniekąd także ludzkie zamiłowanie do dramatu - obaj Buckleyowie zmarli w młodym wieku, obaj w tragicznych okolicznościach. Tim, mający już za sobą problemy z narkotykami, nieświadomie zażył zabójczą dawkę heroiny, podaną przez jednego z jego przyjaciół. Jeff utopił się podczas kąpieli w rzece. Z twórczością Tima Buckleya warto jednak zapoznać się dla niej samej. Muzyk zadebiutował w 1966 roku eponimicznym albumem, który choć pokazywał jego nieprzeciętne umiejętności wokalne, to muzycznie nie wyróżniał się niczym na tle innych folkowych wydawnictw z tamtych czasów. Już rok później ukazał się kolejny longplay, "Goodbye and Hello", zawierający nie tylko lepsz

[Recenzja] Townes Van Zandt - "Townes Van Zandt" (1969)

Obraz
Trzeci album Townesa Van Zandta tylko częściowo składa się z premierowego materiału. Z dziesięciu utworów aż cztery to nowe wersje kompozycji z debiutu ("For the Sake of the Song", "Waiting Around to Die", "I'll Be Here in the Morning" i "(Quicksilver Daydreams of) Maria"). Przyczyną tego nie był jednak kryzys twórczy muzyka, a jego niezadowolenie ze zbyt bogatych aranżacji oryginalnych wersji. Tym razem aranżacje - zarówno tych starszych kawałków, jak i premierowych - są bardzo ascetyczne (choć w "Maria" znów pojawia się partia smyczków). Townes śpiewa przeważnie z akompaniamentem samej gitary akustycznej, do której czasem dochodzi harmonijka, perkusja, oraz - tylko w jednym utworze - gitara basowa. Co ciekawe, w opisie longplaya zabrakło informacji kto gra na tych instrumentach. Pod względem stylistycznym, album - w odniesieniu do swojego folkowego poprzednika - bliższy jest muzyki country. Dominują tutaj utwory w tym stylu

[Recenzja] Townes Van Zandt - "Our Mother the Mountain" (1969)

Obraz
Townes Van Zandt (zbieżność nazwisk z wokalistami Lynyrd Skynyrd przypadkowa) to jedna z najbardziej tragicznych postaci w historii muzyki. Od młodości zmagał się z psychozą maniakalno-depresyjną (czyli chorobą afektywną dwubiegunową), a leczenie wycofaną już metodą wstrząsów insulinowych spowodowało u niego trwałą utratę części pamięci. Jako muzyk za życia był praktycznie nieznany. Koncertował w podłych barach, przed przypadkową, z reguły niezainteresowaną publicznością. Szybko popadł w uzależnienia od alkoholu i heroiny, na co wydawał większość swoich zarobków. Zrzekł się nawet praw do swoich albumów za marne 20$, których brakowało mu na używki. Przez większość lat 70. mieszkał w chacie zbitej z desek, bez prądu, ani ogrzewania; zaś na trasie nocował głównie w podrzędnych, tanich motelach. Destrukcyjny tryb życia doprowadził go w końcu do śmierci - zmarł pierwszego dnia 1997 roku (jako oficjalną przyczynę podano arytmię serca). W ostatnich latach życia poprawiła się przynajmniej

[Recenzja] Ry Cooder & Vishwa Mohan Bhatt - "A Meeting by the River" (1993)

Obraz
Przykłady wpływów tradycyjnej muzyki indyjskiej w rocku i jazzie można mnożyć. Znacznie trudniej wskazać je w muzyce bluesowej. Jest oczywiście kompozycja "East-West" grupy The Butterfield Blues Band - bez wątpienia jeden z najambitniejszych utworów w całym gatunku. Poza tym warto wspomnieć o albumie "A Meeting by the River" - projekcie Ry Coodera i Vishwy Mohana Bhatta. Cooder to amerykański gitarzysta, znany m.in. ze współpracy z Captainem Beefheartem, Taj Mahalem, Neilem Youngiem, czy Stonesami. Natomiast Bhatt to indyjski muzyk, grający na skonstruowanym przez siebie instrumencie, Mohan veena, będącym tak zmodyfikowaną gitarą akustyczną, aby przypominała (brzmieniem i sposobem wydobywania dźwięku) hindustański instrument vichitra veena. Obaj muzycy po raz pierwszy spotkali się we wrześniu 1992 roku, gdzieś nad rzeką Ganges, i już po niecałej godzinie znajomości zagrali improwizowany, niećwiczony wcześniej jam, podczas którego towarzyszyli im Sukhvinder Sing

[Recenzja] Roy Harper - "Bullinamingvase" (1977)

Obraz
Tytuł "Bullinamingvase" kieruje skojarzenia w stronę jednego z wcześniejszych albumów Harpera, "Folkjokeopus". I jest to niezły trop, gdyż po bardziej rockowym "HQ", tutaj znów dominują brzmienia akustyczne. Amerykanie znają to wydawnictwo pod mniej oryginalnym tytułem "One of These Days in England", zaczerpniętym od jednej z kompozycji. Jednej, ale podzielonej na dwie osobne ścieżki, spinające album jak klamra, wypełniające ponad połowę jego długości. Na otwarcie otrzymujemy wersję piosenkową - krótki, bardzo pogodny kawałek o jednym z najbardziej chwytliwych refrenów w dorobku Roya. Ciekawe, że usłyszymy tu i Alvina Lee z Ten Years After na gitarze, i Ronnie'ego Lane'a z The Faces na basie, a nawet Paula oraz Lindę McCartneyów robiących chórki. "One of These Days in England (Parts 2-10)" to już blisko dwudziestominutowe nagranie, składające się z kilku zróżnicowanych sekcji. Jest to rzecz bliska innych tego typu utworów Ha

[Recenzja] Roy Harper - "Lifemask" (1973)

Obraz
"Lifemask" powstawał w trudnym dla Roya Harpera okresie. Artysta zmagał się z problemami zdrowotnymi i na poważnie zaczął rozmyślać o śmierci. Odbiło się to na ostatecznym kształcie albumu, począwszy od okładki, przedstawiającej maskę pośmiertną Harpera - choć po jej otwarciu na boki ukazuje się zdjęcie jak najbardziej żywego muzyka -  a kończąc na wypełniającym całą drugą stronę winyla utworze "The Lord's Prayer", opisanym przez Roya jako jego ostatnia wola i testament . Ten 23-minutowy długas rozpoczyna się w najmniej interesujący sposób, jaki mogę sobie wyobrazić. Trwająca blisko cztery minuty sekcja "Poem" to jedynie deklamacja Harpera bez akompaniamentu instrumentów. Później jednak robi się zdecydowanie ciekawiej. Kolejne cztery części to zróżnicowane granie, czasem bardziej intymne, gdy słyszymy jedynie emocjonalny śpiew oraz misterne partie akustycznej gitary, a kiedy indziej bardziej dynamiczne, gdy do artysty dołączają inni muzycy: Jimmy

[Recenzja] Roy Harper - "Stormcock" (1971)

Obraz
Na "Stormcock" Roy Harper osiągnął swój absolutny szczyt artystyczny. To także jedno z najwspanialszych dzieł muzyki folkowej, a może po prostu najlepsze w nurcie folk rocka. Znakomicie napisane i  dotykające nierzadko ważnych spraw teksty nie przyćmiewają warstwy muzycznej, która broni się sama, ale stanowią pewną dodatkową wartość. Na album złożyły się tylko cztery, za to dość długie utwory. Najkrótszy z nich trwa siedem i pół minuty, najdłuższy osiąga trzynaście. Wszystkie z nich dalece odbiegają od piosenkowego charakteru poprzednich albumów Harpera. Lecz bynajmniej nie znaczy to, że brakuje im dobrych melodii. Pod tym względem jest to wciąż mistrzostwo. Właściwie nie ma tu niczego, do czego mógłbym się przyczepić. Nie wszyscy jednak podchodzą do tego dzieła w tak bezkrytyczny sposób. Kilkakrotnie spotkałem się z twierdzeniem, że od całości nieco odstaje otwieracz "Hors d'Oeuvres", któremu zarzuca się zbytnią monotonię. To jednak całkowicie zamierzony z

[Recenzja] Roy Harper - "Folkjokeopus" (1969)

Obraz
Chociaż tytuł "Folkjokeopus" został zainspirowany przez sklep płytowy z Minneapolis o tym właśnie szyldzie, dość dobrze oddaje charakter zawartej tu muzyki. A przynajmniej niektórych kawałków. Część materiału prezentuje bowiem bardziej humorystyczne oblicze Roya Harpera. "Sgt. Sunshine" to w sumie spodziewana po nagraniu o takim tytule parodia psychodelicznych Beatlesów. Odnotować trzeba pierwszy wokalny duet lidera, który dzieli obowiązki z Jane Scrivener. Psychodelicznie, choć raczej w stylu wczesnego Pink Floyd, wypada także frywolny "Exercising Some Control". Zarówno tutaj, jak i w "Manana", pojawia się barowe pianino Nicky'ego Hopkinsa. Z kolei w "She's the One" i mediewalnym "Composer of Life" artysta wchodzi w wyjątkowo wysokie rejestry wokalne, co daje - zapewne zamierzony - komiczny efekt.  Ale album ma też poważniejsze oblicze. "In the Time of Water" to intrygujące połączenie hindustańskich wpły

[Recenzja] Roy Harper - "Sophisticated Beggar" (1966)

Obraz
  Roy Harper to prawdziwa legenda. To jemu Led Zeppelin zadedykowali wykonanie "Hats Off to (Roy) Harper" - czapki z głów przed Royem Harperem - a dla Iana Andersona z Jethro Tull był największą inspiracją jako gitarzysta akustyczny i kompozytor . To jego głos można usłyszeć w "Have a Cigar" Pink Floyd. Wrażenie robi też lista muzyków, którzy gościli na autorskich płytach Harpera. Ograniczając się tylko do tych najbardziej znanych, trzeba wymienić takie nazwiska, jak Ritchie Blackmore, Keith Emerson, Jimmy Page, Keith Moon, wspomniany już Ian Anderson, David Gilmour, John Paul Jones, Bill Bruford, Paul McCartney, Alvin Lee, Kate Bush czy Tony Levin. Pomimo tego, twórczość Roya Harpera jest dziś stosunkowo mało znana, praktycznie nieobecna w mainstreamie. A szkoda, bo to zdecydowanie jeden z najbardziej uzdolnionych wokalistów, gitarzystów i kompozytorów w muzyce około-folkowej. Jego płyty tak naprawdę nic by nie straciły, gdyby nagrał je zupełnie samodzielnie,