[Recenzja] Mark Hollis - "Mark Hollis" (1998)

Mark Hollis - Mark Hollis


Niezwykłą rzadkością są twórcy, którzy z każdym kolejnym dziełem wspinają się na coraz wyższy poziom, a po osiągnięciu szczytu swoich możliwości - po prostu znikają. Przykładem, który od razu nasuwa się na myśl, jest grupa Talk Talk. Skromna, licząca pięć pozycji dyskografia zaczyna się wprawdzie od mało imponującego, synthpopowego "The Party's Over", ale już kolejny "It's My Life" przyniósł przynajmniej znacznie lepiej napisane piosenki. Odchodzący od ejtisowych brzmień "The Colour of Spring" to z kolei nie tylko kolejne świetne nagrania o piosenkowym charakterze, ale także materiał prezentujący zwrot ku dość eksperymentalnej, a zarazem bardziej oszczędnej muzyce. "Spirit of Eden", a zwłaszcza finałowy "Laughing Stock", rozwinęły ten pomysł na granie do perfekcji. Grupa rozpadła się więc w najlepszym możliwym momencie, zanim muzycy popadli w stagnację i wtórność lub zaczęli usilnie poszukiwać nowego stylu, w jakim pewnie już nie odnaleźliby się tak dobrze. Niewiele jednak brakowało, by dyskografia zespołu obejmowała jeszcze jeden album. W 1998 roku pojawil się nawet promocyjny CD "Mountains of the Moon" sygnowany nazwą Talk Talk.

Wszystko z powodu podpisanego na początku dekady kontraktu z firmą Polydor, opiewającego na dwie płyty. Album "Laughing Stock" tylko w połowie wypełnił zobowiązanie. Zobligowany do nagrania jeszcze jednego wydawnictwa Mark Hollis zgodził się przygotować nowy materiał. Ostatecznie udało się jednak przekonać wytwórnię, aby ukazał się pod jego nazwiskiem. I w ten sposób "Mountains of the Moon" stał się eponimicznym debiutem Hollisa, jednocześnie także jego jedyną autorską płytą. Firmowanie albumu nazwą Talk Talk nie miałoby zresztą większego sensu, gdyż w nagraniach nie wzięli udziału pozostali z byłych muzyków grupy. Zabrakło też Tima Friese-Greene'a, który jako producent, klawiszowiec i współautor znacznej części utworów, odegrał ważną rolę w kształtowaniu się stylu zespołu. W sesji uczestniczyło natomiast kilku muzyków, którzy zaliczyli występy gościnne na ostatnich płytach Talk Talk, jak Mark Feltham, Martin Ditcham, Robbie McIntosh czy Henry Lowther.


Nagrywanie albumu znacząco różniło się od prac nad "Spirit of Eden" i "Laughing Stock". Zamiast ciągnących się przez wiele miesięcy sesji, wypełnionych improwizacjami, z których fragmentów montowano póżniej poszczególne utwory, tym razem Mark Hollis przyniósł do studia gotowe kompozycje. Inna sprawa, że przygotowanie ostatecznych miksów znów okazało się żmudnym i czasochłonnym procesem. Ostateczny efekt nie odbiega natomiast daleko od stylu Talk Talk ze schyłkowego okresu. Pomimo nieco innego podejścia do powstawania materiału, jest to bardzo konsekwentna, logiczna kontynuacja ostatnich płyt zespołu, tylko w jeszcze bardziej delikatnym wydaniu. Chociaż w nagraniach wzięło udział w sumie kilkunastu muzyków, efekt okazuje się wyjatkowo oszczędny i intymny.

W części utworów słychać jedynie zbolały śpiew Hollisa ze skromnym akompaniamentem pianina (znajomo zatytułowany "The Colour of Spring", "Inside Looking Out") lub akustycznej gitary ("Westward Bound"), a równie istotną rolę, co dźwięki instrumentów, odgrywa w nich cisza. W tych trzech utworach muzyka zostaje zredukowana do absolutnego miniumum, jakie musiało być utrzymane w quasi-piosenkowym materiale. Żadnych zbędnych dźwięków, niepotrzebnych ozdobników. Surowe aranżacje nie wykluczają jednak pięknych melodii i potężnej dawki emocji. Jednak jeszcze ciekawiej robi się wtedy, gdy dochodzi jazzująca sekcja rytmiczna ("Watershed", "The Gift", "The Daily Planet"), nastrojowae partie harmonijki Felthama czy trąbki Lowthera (obaj muzycy pojawiają się choćby we wspomnianym "Watershed"), albo subtelna orkiestracja kilkuosobowej sekcji dętej ("A Life (1895 - 1915)", "The Daily Planet", "A New Jerusalem"). Także w tych nagraniach aranżacje są bardzo powściągliwe, zostawiające wiele przestrzeni dla ciszy, ale bardzo wyrafinowane, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach.


Jedyny autorski album Marka Hollisa w zasadzie brzmi jak kolejna płyta Talk Talk. Utwory są tu jeszcze bardziej wyciszone, ale dokładnie w tym kierunku ewoluowała twórczość zespołu od czasu "The Colour of Spring". Dobrze jednak, że to tylko poboczny projekt, bo słychać tu już pewne wyeksploatowanie pomysłów, brak świeżych rozwiązań. To wciąż bardzo ładna muzyka, imponująca klimatem i wyrafinowanymi aranżacjami, ale będąca jedynie nieco mniej wyrazistym odbiciem "Spirit of Eden" czy "Laughing Stock". Najwyraźniej sam Hollis zdał sobie sprawę, że jako artysta dał już z siebie wszystko, bo wkrótce po wydaniu tego albumu całkowicie wycofał się z muzyki. Powrotu na scenę nie będzie - zmarł 25 lutego 2019 roku.

Ocena: 8/10



Mark Hollis - "Mark Hollis" (1998)

1. The Colour of Spring; 2. Watershed; 3. Inside Looking Out; 4. The Gift; 5. A Life (1895 - 1915); 6. Westward Bound; 7. The Daily Planet; 8. A New Jerusalem

Skład: Mark Hollis - wokal i gitara; Robbie McIntosh - gitara; Dominic Miller - gitara; Chris Laurence - kontrabas; Martin Ditcham - perkusja i instr. perkusyjne; Lawrence Pendrous - pianino, fisharmonia; Mark Feltham - harmonijka; Iain Dixon - klarnet; Tim Holmes - klarnet; Henry Lowther - trąbka; Andy Panayi - flet; Melinda Maxwell - rożek angielski; Julie Andrews - fagot; Maggie Pollock - fagot
Producent: Mark Hollis


Komentarze

  1. Jedną z moich ulubionych ciekawostek, które pokazują, jak wielkie są powiązania w świecie muzycznym, jest obecność Martina Ditchama na tej i kilku poprzednich płytach - koleś był perkusistą... Henry Cow. Jest z nim nawet kilka nagrań.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałam o płycie, że nagrywano ją, stosując standardy nagrywania jazzu w latach 40-tych- muzycy stali w półkolu, powyżej mikrofony, dwa czy trzy i realizowano całe utwory. Może stąd ta intymność z jednej i trójwymiarowość z drugiej strony. Autentyczny spektakl.

      Usuń
    2. Autentyczny? Raczej dobry punkt wyjścia dla krytyki - Mark Hollis i anemoia.

      Usuń
    3. Czy użyty zwrot "anemoia", to synonim tęsknoty fantomowej? Jeśli tak, to nie odczytuję tak tej muzyki. Będę się upierała przy spektaklu, do którego rejestracji użyto urządzeń analogowych a dopiero później konwertowano na cyfrę, czyli ograniczone (sprawdziłam to w sieci). A zatem, dopuszczono słuchaczy do sytuacji kameralnej, która na mnie, akurat, wrażenie robi.

      Usuń
    4. Zjadło mi myśl ! Pisząc ograniczone miałam w domyśle: realizacyjne możliwości (pieszczoty ;-), )

      Usuń
    5. Anemoia to nostalgia za czasami, w których się nie żyło.
      Tak osobiście to bardzo lubię tę płytę. Mój komentarz nie był całkiem serio. Ale czasami wydaje mi się, że Hollis coraz bardziej skupiał się tylko na estetycznym dekorowaniu, przez co dał się zamknąć w określonej pozie, ot idealny artysta dla reaktywowanego Blue Note.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

[Recenzja] SBB - "SBB" (1974)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Gentle Giant - "In a Glass House" (1973)