[Recenzja] Talk Talk - "Laughing Stock" (1991)

Talk Talk - Laughing Stock


Album "Spirit of Eden" nie okazał się aż tak wielką klapą finansową, jak po usłyszeniu materiału przewidywali przedstawiciele EMI. W Wielkiej Brytanii album załapał się do pierwszej dwudziestki notowania i to pomimo faktycznie niekomercyjnego charakteru oraz braku przebojów. Wytwórnia zaoferowała grupie dalszą współpracę, jednak muzycy i ich otoczenie mieli uzasadnione obawy, że tym razem nie otrzymają pełnej swobody artystycznej lub w pewnym momencie ktoś zakręci im kurek z gotówką. Podczas ciągnących się batalii sądowych w końcu udało się zerwać kontrakt, choć wcale nie był to koniec procesów z EMI. Wydawca chciał sobie wynagrodzić rozstanie z Talk Talk, wydając nieautoryzowane przez zespół kompilacje, co wkurzyło muzyków i doprowadziło do powrotu na salę rozpraw.

Grupa - która gdzieś po drodze zgubiła basistę Paula Webba - przeszła do Verve, pododdziału wytwórni Polydor wyspecjalizowanego w jazzie, choć mającego w swoim katalogu także płyty The Velvet Underground, Tima Hardina, Caravan czy Franka Zappy i The Mothers of Invention. Podobno to właśnie ta ostatnia nazwa przekonała Marka Hollisa do współpracy. Głównym powodem musiały być jednak warunki kontraktu, gwarantujące artystyczną niezależność. Prace na "Laughing Stock", pierwszej płyty dla nowego wydawcy, bardzo przypominały sesje poprzedniego "Spirit of Eden". Muzycy ponownie zawitali do londyńskiego Wessex Studios, gdzie pogrążeni w półmroku, przez ponad rok - od wczesnych miesięcy 1990 do wiosny 1991 - kontynuowali nagrania, ponieważ dążono do jak największej perfekcji. Nawet jeśli w studiu bywało spontanicznie, to do ostatecznych wersji utworów nie wszedł żaden pomysł, dopóki nie sprawdzono licznych alternatywnych możliwości. Przez studio przewinęło się około pięćdziesięciu muzyków, jednak ostatecznie na płycie znalazły się partie tylko osiemnastu z nich. Ponoć nawet 80% zarejestrowanej muzyki mogło wylądować w koszu. Zostawiono absolutne minimum.


W 1991 roku, kiedy "Laughing Stock" się ukazał, świat szalał na punkcie przeżywającego swoje twórcze i komercyjne apogeum grunge'u (zaledwie tydzień później ukazał się "Nevermind" Nirvany) oraz wzruszał się przy ckliwych balladach Guns N' Roses czy odrobinę lepszych Metalliki, ale Talk Talk miał w głębokim poważaniu wszelkie mody. Zespół - a właściwie Hollis i wciąż niemający oficjalnego statusu muzyka zespołu, lecz de facto nim będący Tim Friese-Greene, bo to głównie ich dzieło - konsekwentnie realizuje tu swoją artystyczną wizję, rozwijając pomysły z co bardziej eksperymentalnych fragmentów "The Colour of Spring" i konsekwentnie już eksperymentalnego "Spirit of Eden". Można wprawdzie marudzić, że tym razem nie jest to już żaden przełom, a album bardzo podobny do poprzedniego. Tylko że Talk Talk wypracował tam sobie na tyle unikalny styl, że taki zarzut w stosunku do ledwie drugiej płyty w tymże stylu trudno traktować poważnie. Tym bardziej, że z tych dwóch płyt jednak "Laughing Stock" uznałbym za lepiej realizującą cały ten koncept.

Bardzo subtelnie całość się rozpoczyna. Słuchając "Myrrhman" można się zastanawiać, czy to jeszcze w ogóle rock - nie ma tu nawet rytmu. Zbolałej partii wokalnej towarzyszą jedynie oszczędne dźwięki gitary, pianina i kontrabasu, a we fragmentach instrumentalnych dochodzą równie skromne smyczki i dęciaki, z jazzującą trąbką na czele. Być może największą rolę odgrywa tu jednak perfekcyjnie wykorzystana cisza - pomiędzy poszczególnymi partiami instrumentalnymi pozostaje mnóstwo przestrzeni. W "Ascension Day" w końcu uaktywnia się Lee Harris, a precyzja jego gry może kojarzyć się z Can i Jakim Liebezeitem. To nieco bardziej żwawy utwór, z mocno zaznaczonym rytmem, ostrzejszymi wstawkami gitary, rockowymi organami oraz momentami podchodzącymi nawet pod free jazz partiami sesyjnych muzyków, jednak wciąż jest to niezwykle przestrzenna muzyka, o raczej melancholijnym nastroju. Podobny kurs utrzymuje "After the Flood", tyle że tutaj przez pewien czas gitara schodzi na dalszy plan, by uaktywnić się podczas wyjątkowo zgrzytliwej quasi-solówki, ciekawie kontrastującej z subtelnym brzmieniem innych instrumentów. W obu utworach warto zwrócić uwagę na harmonijkę Marka Felthama, która stała się jednym ze znaków rozpoznawczych późnego Talk Talk.


Znakomite operowanie ciszą powraca w "Taphead". Początek utworu to tylko delikatny śpiew Hollisa z akompaniamentem charakterystycznej zagrywki gitary i szumów ze wzmacniacza. Z czasem wokal ustępuje miejsca partiom gości, niby wciąż bardzo subtelnych, ale nakładających się na siebie w pozornie dość swobodny - choć zapewne starannie rozplanowany - sposób, znów wywołując skojarzenia z jazzową awangardą. W kilku momentach ten wyciszony klimat zostaje zresztą przerwany nagłymi zgrzytami, co tylko potęguje niesamowity nastrój, jaki udało się tu wykreować. Najdłuższy na płycie, blisko dziesięciominutowy "New Grass" to znów granie bardziej dynamiczne - z jazzująco-liebezeitową rytmiką, stanowiącą podkład dla stonowanych partii pozostałych muzyków - a wciąż znakomicie wpisujące się w tę nostalgiczną atmosferę całości. Przepięknym finałem płyty jest natomiast "Runeii" - najkrótszy i najbardziej ascetyczny utwór na płycie, ograniczający się w zasadzie do wokalu, gitary, delikatnych klawiszy w tle oraz znów idealnie użytej ciszy. Pod względem klimatu i emocjonalnego ładunku absolutnie nie ustępuje innym z zawartych tu utworów, a może nawet wypada jeszcze bardziej sugestywnie.

Chociaż sposób pracy nad "Laughing Stock", zastanawianie się nad każdym dźwiękiem i staranne planowanie każdego taktu, mogło skończyć się płytą zbyt wykalkulowaną czy przeintelektualizowaną, w rzeczywistości zaprezentowana tu muzyka zdaje się opierać na autentycznych emocjach. Oprócz nich liczy się tu przede wszystkim klimat, a nie ma tu w ogóle np. epatowania wirtuozerią czy eksperymentów będących celem samym w sobie. Na pewno warto też wspomnieć o znakomitych, choć nienachalnych melodiach. Duźym plusem ostatniego, jak się okazało, albumu Talk Talk jest też czas trwania, mieszczący się w trzech kwadransach. W dekadzie, gdy większość twórców zachłysnęła się pojemnością płyt kompaktowych i bez skrupołów wypełniała je po brzegi, Mark Hollis z ekipą wydali tylko tyle muzyki, ile uznali za faktycznie godną wydania.

Ocena: 10/10



Talk Talk - "Laughing Stock" (1991)

1. Myrrhman; 2. Ascension Day; 3. After the Flood; 4. Taphead; 5. New Grass; 6. Runeii

Skład: Mark Hollis - wokal, gitara, pianino, organy, melodyka, wariofon; Lee Harris - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Tim Friese-Greene - pianino, organy, fisharmonia; Mark Feltham - harmonijka; Dave White - klarnet kontrabasowy; Henry Lowther - trąbka, skrzydłówka; Levine Andrade, Stephen Tees, George Robertson, Gavyn Wright, Jack Glickman, Garfield Jackson, Wilf Gibson - altówki; Roger Smith, Paul Kegg - wiolonczele; Simon Edwards, Ernest Mothle - kontrabasy; Martin Ditcham - instr. perkusyjne
Producent: Tim Friese-Greene


Komentarze

  1. Eicher ich powinien zakontraktować.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wybitny album. Pamiętam, że początkowo mnie jakoś nie zachwycił, ale w odpowiednim momencie naprawdę mnie chwycił i szybko uznałem go za jedną z najwybitniejszych rzeczy, jakie miałem okazję usłyszeć. Jedna drobna uwaga - zgrzytliwa solówka w After the Flood to nie jest gitara, a wariujący wariofon, w słowach Tima Friese-Greena:

    "Four minutes into the song After The Flood, a 75-second gap awaited a solo. Hollis reached for the Variophon, a German, breath-controlled synthesizer which made Talk Talk's distinctive brass-banshee/distressed-elephant sounds. "They were the most unreliable machines ever made," notes Tim. "Originally, Mark had a part for the solo which spanned the whole section and was just two notes. He played it through a very large amplifier and the Variophon was clearly malfunctioning, jumping between octaves randomly and producing all sorts of internal feedback. We listened back to it and thought, This is too much, and stripped it down to one note. That was the only possible solo that could go there. I was out in the studio tweaking the amplifier and I heard this one note roaring back through the amp and I remember thinking, This is the end. This is as far as we can go. After one note there's no notes. This will be the last album we make."

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawe, czy po latach EMI się zreflektowało i czy nie żałują konfliktu z muzykami?
    PS. Ocena 10/10 mówi sama za siebie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

[Recenzja] SBB - "SBB" (1974)

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Gentle Giant - "In a Glass House" (1973)