[Recenzja] Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

Polish Jazz Quartet - Polish Jazz Quartet


Niewątpliwie najbardziej wartościowym wkładem w historię polskiej muzyki rozrywkowej była, obok tych ambitniejszych dokonań Czesława Niemena, seria Polish Jazz. To w jej ramach ukazywały się wybitne albumy takich artystów, jak Krzysztof Komeda, Andrzej Trzaskowski, Zbigniew Namysłowski czy Tomasz Stańko, twórczo rozwijające pomysły zachodnich jazzmanów. Oczywiście, w serii nie brakuje też tytułów mniej znaczących, odtwórczych i spóźnionych.

Raczej w tej drugiej kategorii należy umieścić debiut - a zarazem jedyny pełnoprawny album - grupy Polish Jazz Quartet. To naprawdę sprawnie zagrany hard bop, pokazujący kompozytorsko-wykonawczy kunszt kwartetu. Problem w tym, że była połowa lat 60., właściwie już schyłek epoki dominacji jazzu modalnego, post-bopu i free jazzu, zaraz miało się pojawić fusion, a tutaj wszyscy grają tak, jakby wciąż trwała poprzednia dekada.


Z drugiej strony, eponimiczny album Polish Jazz Quartet to cenny dokument, jak kształtował się ten polski jazz, zanim swoje płyty wydali postępowcy w rodzaju Trzaskowskiego, Komedy i innych. Jeszcze do połowy poprzedniej dekady z jazzem w PRL-u walczył komunistyczny reżim. Dopiero w 1963 roku ukazał się - w państwowej wytwórni, bo innych nie było - pierwszy polski album jazzowy: "Go Right!" Andrzeja Kurylewicza. Chociaż oficjalnie nie był on częścią cyklu Polish Jazz, to de facto go zainaugurował. Tam także muzyka okazuje się zapóźniona względem zachodnich trendów, ale wartość historyczną ma olbrzymią.

Na płycie Kurylewicza zadebiutowali tacy cenieni muzycy, jak saksofonista Jan "Ptaszyn" Wróblewski, pianista Wojciech Karolak czy perkusista Andrzej Dąbrowski. To właśnie oni, razem z basistą Juliuszem Sandeckim, utworzyli Polish Jazz Quartet. Stało się to trochę przypadkiem, na potrzeby występu na francuskim festiwalu jazzowym Juan-les-Pins, gdzie mieli zagrać jako sidemani Kurylewicza - liderowi nie pozwolono jednak opuścić kraju, więc powstała nowa grupa. Stąd też pewnie mało wyszukana nazwa, bo szybko trzeba było jakąś wymyślić. Po powrocie do kraju kwartet zarejestrował swoją jedyną płytę, która ukazała się jako trzecia część cyklu Polish Jazz.


Album składa się w połowie z kompozycji Karolaka, wypełniających pierwszą stronę longpalya, a w połowie z utworów napisanych przez Wróblewskiego, zebranych na stronie B. Strona Ptaszyna jest bardzo równa. Niemal w całości wypełnia ją bardzo energetycznie zagrany hard bop, z porządnie swingującą sekcją rytmiczną oraz saksofonem przekonująco nawiązującym do Sonny'ego Rollinsa czy Johna Coltrane'a z końcówki lat 50. W te klimaty świetnie wpasowuje się też krótka, niespełna dwuminutowa ballada "Dedykowane jaskółce". Jeszcze kilka lat wcześniej takie granie mogłoby budzić zachwyt nie tylko wśród bardziej konserwatywnych miłośników jazzu.

Karolakowa połówka okazuje się mniej równa. Znalazła się tu chociażby rzewna, sentymentalna ballada "Spokojnie jak rzadko" - urocza na swój sposób, choć naftaliną wali jeszcze bardziej, niż reszta materiału - ale też najbardziej postępowe fragmenty całości. Do nich należy "Zarys" - faktycznie jakby zarys tego polskiego jazzu adaptującego swojskie melodie ludowe - a zwłaszcza "Twist na tureckim dywanie", z pomysłową partią pianina na otwarcie i zakończenie, a także solówkami wszystkich muzyków w środku. W tym zresztą nagraniu interakcja muzyków jest najbardziej błyskotliwa, choć przez cały album prezentują się jako bardzo dobrze zgrany skład.

"Polish Jazz Quartet" to bardzo konserwatywny album, jak na połowę lat 60. Nie można tego usprawiedliwiać PRL-em i żelazną kurtyną, bo muzycy koncertowali na Zachodzie, na prestiżowych festiwalach. A dosłownie chwilę potem ukazały się "The Andrzej Trzaskowski Quintet", "Astigmatic" i "Zbigniew Namysłowski Quartet" - płyty o numerach od cztery do sześć w cyklu Polish Jazz (dla przypomnienia: PQJ był trzeci), które mają już znacznie bardziej postępowy charakter. Warto jednak wiedzieć, że i hard bop był u nas grany, w dodatku na całkiem dobrym poziomie.

Ocena: 7/10



Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

1. Zarys; 2. Twist na tureckim dywanie; 3. Spokojnie jak rzadko; 4. Pan Croque; 5. Złośnica; 6. Przechadzka pustymi ulicami; 7. Pola Elizejskie, dwunasta w nocy; 8. Dedykowane jaskółce

Skład: Jan "Ptaszyn" Wróblewski - saksofon tenorowy; Wojciech Karolak - pianino; Juliusz Sandecki - kontrabas; Andrzej Dąbrowski - perkusja
Producent: Wojciech Piętowski


Komentarze

  1. O ile faktycznie jest to dość konserwatywna muzyka, o tyle nie do końca chyba zgodziłbym się, że zapóźniona. W końcu tak się grało w jazzowym mainstreamie w tamtych czasach. Szeroka publika nie chciała słuchać Alberta Aylera, tylko bardziej się skłaniała ku takiemu Silverowi, którego "Song For My Father" wyszło w tym samym roku i prezentuje podobną stylistykę. Tak samo albumy pokroju też współczesnego "Mode For Joe" Henderdsona, "No Room For Squares" Mobleya czy "The Sidewinder" Morgana.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z Mobleyem, Morganem i Silverem to trochę inna sprawa, bo zaczynali grać w ten sposób jeszcze w latach 50. i byli jednymi ze ważniejszych przedstawicieli tego nurtu. Z wymienionych jedynie Henderson zaczynał niedługo przed PJQ, ale on już w tym hardbopowym okresie bywał też nieco modalny i post-bopowy. Zresztą Morgan też bywał bardziej postępowy, np. na "Search for the New Land", który nagrał w 1964 roku, a wydał dwa lata później, bo wcześniej blokowała go wytwórnia, oczekująca czegoś bardziej komercyjnego - dlatego został nagrany "Sidewinder".

      I o ile hard bop był wówczas wciąż popularny w Stanach i dominował tamtejszym w mainstreamie, to w Europie chyba jednak głównie grano jazz bardziej postępowo.

      Usuń
  2. Ten archaizm tutaj to i tak nic w porównaniu do "New Orleans Stompers" Warszawskich Stompersów, który był oficjalnie pierwszym albumem, który rozpoczął serię "Polish Jazz".

    Szkoda, że postanowiono rozpocząć tak ważną serie wydawniczą, jakimś kompletnie nie przystających do tamtych czasów, Dixielandowym paździerzem...

    OdpowiedzUsuń
  3. "Niewątpliwie najbardziej wartościowym wkładem w historię polskiej muzyki rozrywkowej była, obok tych ambitniejszych dokonań Czesława Niemena, seria Polish Jazz"
    Plus, Demarczyk i płyty nagrane w kooperacji Grechuta/Pawluśkiewicz/Anawa - generalnie "szkoła "krakowska. Ona nie musi się każdemu podobać, ale były to zjawiska artystycznie absolutnie wyjątkowe w historii naszej muzyki rozrywkowej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czy trzeba nagrać płytę nowatorską by była uznana za wybitną? Moim zdaniem zdecydowanie nie. Ta oczywiście wybitną nie jest.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazwyczaj tak jest. Odtwórczość nie jest cechą wybitnej muzyki.

      Usuń
    2. Tyle że pomiędzy nowatorstwem a odtwórczością jest jeszcze ogromnie dużo wolnej przestrzeni. Akurat tej płyty Kurylewicza nie znam - mam i słucham często Go Right, która też na pewno nowatorska nie jest (też tak na 7 a może nawet 6.5). Generalnie najlepszy Kurylewicz to dla mnie nie w jazzie - tylko w muzyce filmowej - tematy z Polskich Dróg, Nad Niemnem czy Lalki to są cuda- uwielbiam je grać. To są bardzo proste harmonicznie i wykonawczo tematy, ale niewiarygodnej wręcz urody. Płyta z Warską i Niemenem też świetna.

      Usuń
    3. Zgadzam się w 100 procentach i w sprawie Grechuty ( to są rzeczy wybitne i niespotykane) jak i w tematach filmowych Kurylewicza. Co do nowatorstwa ktoś może wytyczać nowe szlaki a ktoś je udoskonalać.

      Usuń
    4. Tylko w przypadku takiego udoskonalania zarzut o brak oryginalności jest już bezpodstawny. A w przypadku powyższej płyty nie ma mowy o żadnym doskonaleniu.

      Usuń
    5. Jeśli płyta nie odbiega stylistycznie od Go Right (a z recenzji wynika, że nie odbiega), to ocena 7 wydaje mi się adekwatna. Tyle że takie płyty są też oczywiście potrzebne, aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby wszyscy aspirowali do nowatorstwa. Kurylewicz to porządny, gruntownie wykształcony rzemiecha z wybitnym talentem do pisania muzyki filmowej.

      Usuń
    6. Coś nie doczytałem - bo byłem pewien, że Kurylewicz gra na tej płycie, a teraz widzę, że nie...

      Usuń
    7. Tak, tutaj grają tylko muzycy towarzyszący wcześniej Kurylewiczowi.

      Usuń
    8. Z innowacjami często jest dokładnie odwrotnie. Najwybitniejszy kompozytor zachodniej tradycji muzycznej odziedziczył formy muzyczne po swoich poprzednikach. Podobnie wszyscy wiedzą kim był Lester Young, a mało kto kojarzy kto to Trumbauer i Beiderbecke. Tristano eksperymentował ze swobodną improwizacją już w latach 40-tych. Przykłady można mnożyć...
      Jeśli przyjąć taki zawężony punkt widzenia, to jazzu powstającego po Coltranie nie warto słuchać, bo w porównaniu do free improv jest muzyka technicznie zacofana.

      Usuń
    9. Mówisz o Beethovenie? No, to nie do końca tak, bo Ludwig "odziedziczył" wprawdzie ogólną formę symfonii czy koncertu po klasykach wiedeńskich, ale w szczegółach (fakturze orkiestrowej, harmonii, środkach ekspresji , traktowaniu instrumentów solowych w koncertach itd., zerwaniu z formami wyrastającymi ze suity barokowej, i można by długo wymieniać) zmienił tyle, że w zasadzie powstał zupełnie nowy typ muzyki.

      Usuń
    10. @JD: Niepotrzebnie to, co napisałem, sprowadzasz do tak skrajej formy. Po Coltranie było choćby fusion, gdzie akurat pewne uproszczenie techniczne, zelektryfikowanie brzmienia oraz wpływy innych gatunków wprowadziły świeżość.

      A muzyka Polish Jazz Quartet jest zacofana nie dlatego, że czerpie z przeszłości, ale dlatego, że robi to niemal wyłącznie w bardzo odtwórczy sposób.

      Usuń
    11. @okechukwu
      Oczywiście o Bachu!

      @Paweł
      Odnosiłem się do tego komentarza, który Kosien napisał. I tej całej dyskusji powyżej, że Ayler to lepszy niż Silver czy Henderson, bo bardziej postępowy. Moim zdaniem takie stawianie sprawy jest pozbawione sensu.
      Co do elektronicznych modyfikacji brzmienia: przed erą fusion eksperymentowali już z takimi rozwiązaniami np. Stitt i Konitz (Varitone).

      Usuń
    12. Ale mi nie chodzi o to, że im bardziej postępowa muzyka, tym lepiej, bo tak nie jest, tylko: postęp z reguły bywa wartością, a odtwórczość nie jest nią nigdy. I oczywiście są też inne wartości.

      Usuń
    13. OKI, ale do Beethovena też ten opis pasuje.

      Usuń
    14. Ale mi nie chodzi o to, że im bardziej postępowa muzyka, tym lepiej, bo tak nie jest, tylko: postęp z reguły bywa wartością, a odtwórczość nie jest nią nigdy.
      Nie do końca tak jest - tzn można wskazać nie tylko w jazzie przykłady zaprzeczające tej tezie. Np. w muzyce poważnej niewątpliwie "postępowy" Satie jest mniej cenionym kompozytorem (mówię nie tylko o słuchaczach, ale i o krytyce) niż ultra-konserwatywny i generalnie jednak odtwórczy (choć przecież znakomity!) Rachmaninow.

      Usuń
    15. Postęp z definicji jest wartością, pytanie tylko o to, co określamy mianem postępowego. Często powierzchnie klasyfikujemy jakiś utwór tylko na podstawie prostego rozpoznania znanych elementów języka muzycznego jakich używa, nie zwracając uwagi na strukturę całości i jej wewnętrzną spójność. I tak określamy coś mianem konserwatywnego, co może być bardziej wartościowym i trwałym osiągnięciem...

      Usuń
    16. @okechukwu: Odtwórcza muzyka wciąż może być wartościowa z innych powodów i ceniona pomimo swojego konserwatyzmu.

      @JD: Oczywiście, istnieje takie ryzyko.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Maestro Trytony - "Enoptronia" (1996)

[Recenzja] Half Empty Glasshouse - "The Exit Is Over There!" (2024)

[Recenzja] EABS - "Reflections of Purple Sun" (2024)

[Recenzja] SBB - "SBB" (1974)

[Recenzja] Reportaż - "Reportaż" (1988)