[Recenzja] Slowdive - "Pygmalion" (1995)

Slowdive - Pygmalion


To będzie niepopularna opinia. Uważam, że Slowdive swojego szczytu wcale nie osiągnął na powszechnie dziś uwielbianym "Souvlaki". Stało się to dwa lata później na "Pygmalion", ostatnim albumie nagranym i wydanym przed zawieszeniem działalności. Na tym etapie muzycy, doskonale świadomi niechęci brytyjskiej prasy oraz małego zainteresowania swoją muzyką wśród słuchaczy, nie zamierzali już zabiegać o sukces. Sesja nagraniowa odbywała się z przekonaniem, że będzie to ich ostatnia płyta. I dlatego właśnie  postanowili tym razem zrealizować przede wszystkim swoje artystyczne ambicje, całkowicie porzucając granie łatwo przyswajalnych piosenek. Już sama okładka - skomponowana przez Stevena Woodhouse'a z fragmentów notacji graficznej Rainera Wehingera do kompozycji "Artikulation" Györgya Ligetiego - zapowiada dzieło nietuzinkowe i faktycznie zawarta tu muzyka okazuje się odchodzić od konwencjonalnego rocka.

Slowdive od dream-popowej estetyki "Souvlaki" i wcześniejszego "Just for a Day", z jaką najbardziej jest kojarzony, oddalił się już na wydanej w 1993 roku "5 EP". Tam właśnie charakterystyczne elementy stylu grupy zostały wymieszane z modnymi wówczas odmianami muzyki elektronicznej. Efekt okazał się zaskakująco udany, jednak sama muzyka od tamtego czasu nieco się zestarzała, a w każdym razie od razu zdradza, kiedy dokładnie powstała. Zupełnie inaczej stało się w przypadku "Pygmalion", na którym kwintet zwrócił się w stronę post-rocka i ambient popu, a efekt okazał się niezwykle uniwersalny - ta muzyka dalej brzmi świeżo; mogłaby zostać nagrana w dowolnym momencie trzech ostatnich dekad. Powszechne tu eksperymenty z modyfikowaniem brzmienia czy pętlami nie sprawiają wcale wrażenia tworzonych przy pomocy przestarzałej technologii z innej epoki.


Jedynym fragmentem, który niespecjalnie mi imponuje, jest "Blue Skies an' Clear", w sumie najbliższy piosenek z wcześniejszych płyt, tylko z dodatkiem udziwnionych chórków. Jak na taką bardziej piosenkową formułę, kawałek wydaje się zbyt długi i powtarzalny. Za to cała reszta albumu budzi we mnie już tylko mniejszy lub większy zachwyt. Na samo otwarcie pojawia się dziesięciominutowy "Rutti", należący do najmocniejszych punktów programu. Mimo takiej długości, jest to nagranie bardzo oszczędne. Melancholijnej partii wokalnej Neila Halsteada z początku towarzyszy jedynie powtarzalny motyw zatopionej w pogłosach gitary, by z czasem dochodziły kolejne warstwy gitar, hipnotycznie pulsującego basu i lekko jazzującej perkusji (to zresztą debiut nowego bębniarza, Iana McCutcheona). Minimalistycznymi środkami kwintet stworzył wciągający klimat, mogący kojarzyć się ze schyłkowym Talk Talk. Równie wspaniałe pod względem nastroju, za to bardziej eksperymentalne okazują się "Crazy for You",  "Trellisaze" oraz "J's Heaven", wszystkie pełne efektów i manipulacji dźwiękiem. Miniatura "Cello" wprowadza do muzyki zespołu nowy instrument, tytułową wiolonczelę, której partiom towarzyszy jedynie eteryczna wokaliza. Na większą skalę instrument, tym razem z dodatkiem gitary i przejmująco smutnego śpiewu Halsteada, wykorzystano w przepięknym, bardzo minimalistycznym finale albumu, "All of Us".


Największe wrażenie robią na mnie jednak dwa utwory przełamujące kompozytorski monopol Halsteada - teksty "Miranda" i "Visions of LA" napisała Rachel Goswell, która zresztą sama je zaśpiewała. Ten drugi to niby tylko kolejna niespełna dwuminutowa miniatura, ale jakże urocza. Słychać tu tylko skromny akompaniament gitary akustycznej oraz oniryczny śpiew, który wywołuje natychmiastowe skojarzenia z Julee Cruise śpiewającą do filmów Davida Lyncha. Za to "Miranda" to już pełnowymiarowy utwór o najbardziej niesamowitym klimacie, porównywalnym z najmocniejszymi pod względem nastroju nagraniami Dead Can Dance czy Cocteau Twins, przy czym nie ma mowy o kopiowaniu żadnej z tych grup.

O ile poprzedni album Slowdive został z czasem doceniony, stając się jedną z najbardziej kultowych płyt lat 90., tak "Pygmalion" wydaje się wciąż nieco niedoszacowany - jego popularność zdaje się wynikać raczej z ogólnego uwielbienia dla zespołu, a szczególnie dla poprzedzającej go płyty, niż faktycznego docenienia rozwoju grupy i intrygującego wyjścia z wcześniejszej konwencji na rzecz dość oryginalnej muzyki. To właśnie tutaj Slowdive znalazł własny styl, nie dając się już zaszufladkować jako klon Cocteau Twins czy My Bloody Valentine. Bezsprzecznie jest to najbardziej wyraziste dzieło kwintetu pod względem klimatu i kreatywnego podejścia do produkcji, czasem kosztem dawnej melodyjności, choć z drugiej strony, pomiędzy bardziej eksperymentalnymi nagraniami znalazły się tu jedne z najpiękniejszych melodii grupy. Wspaniała płyta. Na koniec, dla zachowania spójności z poprzednimi recenzjami, wypada dodać, że podobnie jak oba poprzednie albumy, "Pygmalion" doczekał się wznowienia z dodatkową płytą. Tym razem jest to jednak wyłącznie zbiór demówek. Cenna rzecz dla miłośników grupy, którzy chcą dowiedzieć się więcej o powstawaniu tego albumu. Dla innych - nie do końca chyba potrzebna ciekawostka.

Ocena: 9/10



Slowdive - "Pygmalion" (1995)

1. Rutti; 2. Crazy for You; 3. Miranda; 4. Trellisaze; 5. Cello; 6. J's Heaven; 7. Visions of LA; 8. Blue Skied an' Clear; 9. All of Us

Skład: Neil Halstead - gitara, wokal; Rachel Goswell - gitara, wokal; Christian Savill - gitara; Nick Chaplin - gitara basowa; Ian McCutcheon - perkusja
Producent: Chris Hufford i Slowdive


Komentarze

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Soft Machine - "Fifth" (1972)