[Recenzja] King Gizzard and the Lizard Wizard - "PetroDragonic Apocalypse; or, Dawn of Eternal Night: An Annihilation of Planet Earth and the Beginning of Merciless Damnation" (2023)

King Gizzard and the Lizard Wizard - PetroDragonic Apocalypse


Najczęściej wydający nowe płyty zespół świata, King Gizzard and the Lizard Wizard, postanowił opublikować album o tytule jeszcze dłuższym niż tegoroczne dzieło Yvesa Tumora. "PetroDragonic Apocalypse; or, Dawn of Eternal Night: An Annihilation of Planet Earth and the Beginning of Merciless Damnation" to pierwsze z zaledwie dwóch studyjnych wydawnictw zapowiedzianych na ten rok - w 2022, ale też 2017, było ich po pięć - które mają się między sobą różnić jak yin i yang. Australijczycy są oczywiście znani z częstych zmian stylu, przeważnie z płyty na płytę. Najnowszy longplay nie otwiera jednak żadnej nowej ścieżki. To kontynuacja "Infest the Rats' Nest" z roku 2019, na którym grupa spróbowała swoich sił w metalu. Zdecydowanie nie byłem miłośnikiem tego oblicza KGLW. Nawet nie chodzi o samą stylistykę, ale podejście do niej w raczej sztampowy sposób, niemal całkiem tracąc rozpoznawalność, co zdarzyło się muzykom tylko w tym wcieleniu.

"PetroDragonic Apocalypse" jest zatem albumem metalowym, podchodzącym wręcz pod thrash metal, ponownie o wyraźnym przesłaniu proekologicznym - groźbie zagłady spowodowanej działalnością człowieka. Główna różnica w stosunku do "Infest" polega na tym, że tym razem płyta jest… naprawdę dobra. Już przy okazji zeszłorocznych wydawnictw zauważyłem, że muzycy stają się coraz lepszymi kompozytorami i instrumentalistami, ale też po prostu lepiej zgranym zespołem. Wpłynęło to także na te nagrania, choć może w odrobinę mniejszym stopniu, wynikającym ze stylistyki i jej założeń. Jednak tylko w dwóch kawałkach - wybranym na pierwszy singiel "Gila Monster" oraz w "Supercell" - zespół stawia prawie wyłącznie na metalowy czad. Tutaj sprawa jest prosta: ma być ciężko i brutalnie; brak natomiast elementów idiomatycznych dla King Gizzard and the Lizard Wizard. Jest w nich za to wszystko, czego można wymagać od takiej stylistyki: odpowiednia energia, miażdżące, thrashowe riffy, porządna robota sekcji rytmicznej. Brzmi to wszystko na pewno bardziej naturalnie w porównaniu z "Infest", który sprawia wrażenie, jakby zespół po prostu chciał zaskoczyć kolejną stylistyczną woltą, ale nie przygotował się wystarczająco. Albo inaczej: jakby był to jedynie cosplay metalowej grupy. Tutaj wypada w końcu jak rasowa kapela metalowa. A skoro już mowa była o brzmieniu, to naprawdę mocno poprawiła się też produkcja.


To wszystko jednak tylko część prawdy o tym albumie. Już drugi singiel, "Dragon", oferuje dużo więcej, niż tylko łojenie. Trwa niemal dziesięć minut, a metalowy czad przeplata się tu z fragmentami o mniej typowych podziałach rytmicznych, którym bliżej do, powiedzmy, "Nonagon Infinity". Cały nowy longplay jest zresztą skonstruowany w podobny sposób do płyty z 2016 roku - każda ścieżka płynnie przechodzi w kolejną, a ostatnia znów w pierwszą, co w pewnym sensie tworzy niekończący się album, jeśli włączyć go w zapętleniu (nie działa to w przypadku winyli, których specyfika powoduje przerwy podczas zmiany stron). To także wyróżnia go spośród typowych wydawnictw metalowych. Każdy z pozostałych utworów oferuje coś ciekawego, nietypowego dla tej stylistyki. W "Motor Spirit" jest to zwolnienie w środku utworu z plemienną rytmiką i nastrojowym śpiewem. "Converge" w warstwie wokalnej zawiera więcej tego typowego dla grupy szaleństwa, a w dalszej części powracają zabawy z rytmiką. Jeszcze dalej idzie w tym kierunku "Witchcraft", całkowicie pozbawiony metalowych ryków, a instrumentalnie nawiązujący do polirytmicznej muzyki z "Polygondwanaland", tylko tym razem z cięższym brzmieniem. No i "Flamethrower", w pierwszej połowie łączący brutalne riffowanie z tym udziwnionym wokalem, a w drugiej, instrumentalnej i połamanej rytmicznie, wysuwający na pierwszy plan piekielnie dobrą perkusję - cały album to zresztą fantastyczny popis Michaela Cavanagh - oraz zadziwiająco dobrze pasujące syntezatory.


Winylowe wydanie zawiera dodatkowo 14-minutowe nagranie "Dawn of Eternal Night", opisywane jako klimatyczna muzyka ilustracyjna z narracją Leah Senior, która wystąpiła już na albumie "Murder of The Universe".

Nie wiem, czy to jakaś urojona rzeczywistość, ale naprawdę podoba mi się metalowy album King Gizzard and the Lizard Wizard. "PetroDragonic Apocalypse" stanowi ogromny postęp względem poprzedniej próby Australijczyków grania w tym stylu i to pod absolutnie każdym względem: brzmienie jest potężne oraz selektywne, kompozycje wykraczają poza gatunkowe klisze, wskazując na bardziej progresywne myślenie o muzyce, a wykonanie - na czele z bębnami - stoi zdecydowanie powyżej metalowej średniej. Nawet okładka prezentuje się znacznie bardziej atrakcyjnie, a przy okazji wywołała liczne dyskusje, czy za jej stworzenie odpowiada Sztuczna Inteligencja. Ciekawe, czy zespół zdoła utrzymać ten poziom na drugiej tegorocznej płycie? Na razie niewiele o niej wiadomo, poza sugestią muzyków, że tym razem wzięli się za techno. King Gizzard and the Lizard Wizard niewątpliwie jest w stanie zagrać w dowolnym stylu, a za co by się ostatnio nie brał - mnie to przekonuje.

Ocena: 8/10

Nominacja do płyt roku 2023


Moja aktualna topka albumów KGLW:

1. Flying Microtonal Banana (2017)
2. Ice, Death, Planets, Lungs, Mushrooms and Lava (2022)
3. PetroDragonic Apocalypse (2023)
4. Laminated Denim (2022)
5. Omnium Gatherum (2022)
6. Changes (2022)
7. Polygondwanaland (2017)
8. K.G. (2020)
9. L.W. (2021)
10. Nonagon Infinity (2016)



King Gizzard and the Lizard Wizard - "PetroDragonic Apocalypse; or, Dawn of Eternal Night: An Annihilation of Planet Earth and the Beginning of Merciless Damnation" (2023)

1. Motor Spirit; 2. Supercell; 3. Converge; 4. Witchcraft; 5. Gila Monster; 6. Dragon; 7. Flamethrower; 8. Dawn of Eternal Night*

*tylko w wersji winylowej

Skład: Stu Mackenzie - wokal, gitara, gitara basowa, syntezator; Ambrose Kenny-Smith - wokal, syntezator; Joey Walker - gitara, gitara basowa, syntezator, dodatkowy wokal; Cook Craig - gitara basowa, syntezator, dodatkowy wokal; Michael Cavanagh - perkusja i instr. perkusyjne, elektroniczna perkusja, wokal; Lucas Harwood - syntezator
Gościnnie: Leah Senior - wokal (8)
Producent: Stu Mackenzie


Komentarze

  1. Teraz pozostaje czekać na ten album techno

    OdpowiedzUsuń
  2. Uważam, że w przypadku Gizzardów można przesłuchać jeden, maksymalnie dwa albumy. Wtedy dochodzi się do wniosku, że pod jakimkolwiek dziełem opatrzonym ich szyldem nie kryje się żadne wielkie dzieło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzieło, w kategoriach artystycznych, zdecydowanie nie, ale jeśli ktoś szuka dobrej rozrywki, takiej zupełnie bezpretensjonalnej, z mnóstwem energii, ale też nie do końca konwencjonalnej, to we współczesnym rocku nie znajdzie prawdopodobnie nic lepszego. I zdecydowanie nie wystarczy przesłuchać góra dwóch albumów, bo:
      1) to o wiele za mało, żeby przekonać się, w jak wielu stylach zespół potrafi grać i to zachowując rozpoznawalność - coś takiego udało się nielicznym rockowym wykonawcom, jak Queen, Bowie, Zappa i nie wiem, czy ktoś jeszcze;
      2) poszczególne albumy prezentują bardzo zróżnicowany poziom i te mniej ciekawe nie pokażą, że to grupa, która całkiem oryginalnie połączyła psychodelię ze skalami mikrotonowymi ("Flying Microtonal Banana"), udanie przywołała ducha improwizacji z rockowych koncertów późnych lat 60. ("Ice, Death...") czy nagrała niesztampowy album metalowy (wyżej recenzowany).

      Usuń
    2. Brachu, musisz więcej blacka posłuchać

      Usuń
    3. King Gizzard dla mnie mają niesamowitą cechę, której próżno szukać u większości wykonawców - dają wrażenie paczki kumpli, która po prostu zdecydowała się grać muzykę. Dzięki temu od wielu ich wydawnictw czuć taką autentyczną radość z grania. Nie jest to może jakaś wybitna, poruszająca muzyka, ale w ich najlepszych chwilach po prostu wywołuje to tak gigantyczny uśmiech na twarzy, że aż trudno się nie cieszyć wraz z nimi.

      Usuń
    4. @Progson: Czyli nie odniesiesz się merytorycznie do tego, co napisałem? Harris fajnie to teraz uzupełnił, więc masz pole do popisu.

      Usuń
    5. Osobiście nie odnajduję w muzyce Króla Gizzarda czegoś co by mnie przyciągnęło na dłużej do odtwarzacza. Wierzę, że są osoby, którym muza tego typu podpasuje, ale po sprawdzeniu kilku ich albumów nie mam ochoty słuchać reszty, bo wiem czego się spodziewać. Trochę podobny przypadek jak ze Swans po reaktywacji.

      Usuń
    6. Mam inne doświadczenia z tym zespołem i uważam, że właśnie nie do końca wiadomo, czego się spodziewać po kolejnych płytach. I nie chodzi tylko o zmiany stylistyczne. W ostatnim czasie nadrobiłem wczesne albumy KGLW i jestem przekonany, że gdybym zaczął od nich, to bym stwierdził, że z tej grupy nic dobrego nie będzie i nie warto słuchać kolejnych płyt, bo to tylko jakieś kiepskie epigoństwo. Na pewno nie spodziewałbym się, że to zespół, który wprowadzi do rocka pewną nowość, czyli mikrotonową psychodelię z "Flying Microtonal Banana". Akurat ten album był moim pierwszym kontaktem z Australijczykami, a potem wielokrotnie czułem się rozczarowany kolejnymi wydawnictwami i spisywałem ich na straty. Dopiero na płytach z okresu 2022-23 zauważam spory postęp w jakości kompozycji i wykonania.

      Usuń
  3. Odpowiedzi
    1. Tak, fajne, ale najbardziej czekam na wersje rozszerzone.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Soft Machine - "Fifth" (1972)