[Recenzja] King Gizzard & the Lizard Wizard - "Infest the Rats' Nest" (2019)



King Gizzard & the Lizard Wizard na swoim drugim tegorocznym albumie, "Infest the Rats' Nest", postanowili zmierzyć się ze stylistyką odległą od wszystkiego, czego próbowali wcześniej. Zresztą nie pierwszy raz w swojej karierze. Tym razem nie porwali się jednak na coś, co z dużym prawdopodobieństwem by ich przerosło (jak próba grania jazz rocka na wydanym dwa lata temu "Sketches of Brunswick East"). Wręcz przeciwnie. Sięgnęli po stylistykę, z którą żaden muzyk nie powinien mieć większych problemów. Nawet nie trzeba było angażować wszystkich członków septetu - w sesji udział wzięło w zasadzie trzech muzyków: śpiewający gitarzysta i basista Stu Mackenzie, grający na gitarze i basie Joey Walker oraz perkusista Michael Cavanagh. Trio, w niewielkim stopniu wsparte przez innych członków zespołu, postanowiło zmierzyć się z thrash metalem.

Wydany już parę miesięcy temu singiel "Planet B" prezentuje się nawet nieźle. Oprócz typowo thrashowej pracy gitary i perkusji oraz dostosowanego do tej stylistyki wokalu, pojawiają się tu też fajne zagrywki gitary basowej, a także fragment zaśpiewany w sposób przywołujący na myśl "Flying Microtonal Banana" - jak dotąd jedyny naprawdę udany album zespołu (i tak już pewnie pozostanie). Z dokładnie tych samych elementów składa się drugie singlowe nagranie "Self-Immolate". Za to zarówno trzeci singiel, "Organ Farmer", jak i zdecydowana większość pozostałych kawałków, to już wyłącznie powielanie thrashowych klisz, już bez żadnych prób urozmaicenia własnymi patentami (na upartego można je znaleźć jeszcze w "Hell") Nawet na tak krótkim wydawnictwie, trwającym niewiele ponad pół godziny, taka jednostajność męczy. Pewne urozmaicenie stanowią dwa nagrania: "March for the Rich", w którym pojawiają się nieco lżejsze momenty, trochę w stylu Motörhead (znów fajnie pulsuje bas), a także powolny, stonerowy "Superbug", z fajnym, bluesującym riffem, ale znacznie mniej udaną resztą.

Nie mam pojęcia, po co ten album w ogóle powstał. Z wcześniejszą twórczością grupy ma to tak mało wspólnego, że dotychczasowi odbiorcy prawdopodobnie nie znajdą tu nic dla siebie. Natomiast słuchacze thrash metalu od razu zorientują się, że mają do czynienia z kiepską podróbką - z muzykami, którzy podpatrzyli parę patentów i w kółko je powtarzają w bardzo schematycznych, maksymalnie uproszczonych kawałkach. Jeśli miał to być hołd, to wyszło bardzo ubogo. Jeśli pastisz - to jeszcze bardziej nieudolnie, bo w ogóle nie słychać tu humorystycznego podejścia. A parę fajnych momentów tylko pogłębia rozczarowanie, bo mogłoby być znacznie ciekawiej, gdyby metalowe elementy wzbogaciły wcześniejszy styl, a nie niemal całkiem go wyparły.

Ocena: 5/10



King Gizzard & the Lizard Wizard - "Infest the Rats' Nest" (2019)

1. Planet B; 2. Mars for the Rich; 3. Organ Farmer; 4. Superbug; 5. Venusian 1; 6. Perihelion; 7. Venusian 2; 8. Self-Immolate; 9. Hell

Skład: Stu Mackenzie - wokal, gitara, gitara basowa (6,8,9); Joey Walker - gitara basowa (1-5,7,8), gitara (6,9), dodatkowy wokal (3,5-9); Michael Cavanagh - perkusja, dodatkowy wokal (7-9); Cook Craig - gitara (2,4,5,6,9), dodatkowy wokal (5-9); Ambrose Kenny-Smith - harmonijka (1,2,6,9), dodatkowy wokal (4-9); Eric Moore - dodatkowy wokal (8,9)
Producent: Stu Mackenzie


Komentarze

  1. Nawet jeśli miałem jakieś chęci żeby ten album posłuchać to po przeczytaniu tej recenzji już nie mam. Chyba pora przestać się interesować tym wykonawcą. Faktycznie tylko "Banan" im wyszedł naprawdę dobrze, choć lubię jeszcze "Nonagon Infinity", od tego albumu zacząłem się nimi interesować. Może jeszcze od biedy ten "Murder Of The Universe" był niezły, ale reszta mniejsze lub większe rozczarowanie. Nie znam co prawda pierwszych albumów, ale nie chce mi się wierzyć żebym tracił z tego powodu wiele.

    Zastanawia mnie czemu nikt nie powie zespołowi że źle robi idąc taką drogą. Potencjał mają, ale strasznie go rozwadniają. Chyba że zespół ma to gdzieś i produkuje co mu się zachce i jest przekonany o tym jaki jest extra.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nawet nie wiedziałem o istnieniu tej płyty... raczej posłucham Cię i nie posłucham jej. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. panie recenzent, napisz pan po prostu "nie lubie dobrej zabawy" zamiast "z 15 albumów zesołu king gizzard tylko 1 jest dobry". Prościej będzie i mniej myląco dla czytelników, którzy nie są dobrze zaznajomieni z nagrnaiami tej kapeli

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie komentujący, jak chcesz pan dobrej zabawy, to posłuchaj sobie lepiej np. Gong, Gentle Giant, Franka Zappy czy innych wykonawców, o których pisałem, a którzy potrafili grać z humorem, a przy okazji nie tworzyć głupawej muzyki bez żadnej wartości artystycznej. Jak ktoś zna coś więcej, niż parę popularnych kapel, to King Gizzard nie ma mu nic do zaoferowania.

      Usuń
  4. Panie Pawle!
    Zacznę od tego, że bardzo cieszę się, iż trafiłem na Pański blog - o ile się orientuję, Pańskie gusta muzyczne są niemalże identyczne z moimi, a biorąc pod uwagę, że - jeśli się nie mylę - jest Pan człowiekiem rocznikowo do mnie zbliżonym (o ile nie młodszym) tym bardziej cieszy mnie Pańskie zainteresowanie muzyką pozostającą obecnie zdecydowanie poza głównym nurtem, mogącą wręcz dziś uchodzić za "przestarzałą".

    W związku z powyższym tym usilniej będę Pana namawiać, by dał Pan grupie King Gizzard szansę i zapoznał się z płytami "Quarters" i "Polygondwanaland" - pierwszy z tych albumów to porcja leniwego, psychodelicznego jamowania w klimatach przełomu lat 60. i 70., drugi natomiast to już wydawnictwo z wyższej półki, intrygujące aranżacjami i rytmiką i czerpiące głęboko z muzyki bliskowschodniej. Jeśli jest Pan fanem grupy Gong, a nawet King Crimson z okolic płyty "Discipline", być może muzyka ta przypadnie Panu do gustu.

    Oczywiście biorę poprawkę na fakt, że obecność wątków epigońskich w muzyce może Panu nieco bardziej niż mi przeszkadzać (odnoszę takie wrażenie, czytając Pańskie recenzje płyt grupy Porcupine Tree, za którą ja sam bardzo przepadam, choć wolę znacznie nagrania z lat 90. od późniejszego, metalowego oblicza zespołu). Cóż, ja osobiście jestem zdania, że zawsze fajnie jest, gdy brzmienia i rozwiązania niebanalne przenikają do muzyki mainstreamu, zachęcając coraz to szersze rzesze słuchaczy, by poszerzali swój krąg muzycznych zainteresowań, a grupa King Gizzard wykonuje dla mnie w tym temacie diablo dobrą robotę, nawet jeśli, jak słusznie Pan zauważył, nieco jej brakuje, by stać się nową legendą rocka.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Annette Peacock - "I'm the One" (1972)

[Recenzja] Julia Holter - "Aviary" (2018)

[Recenzja] Amirtha Kidambi's Elder Ones - "New Monuments" (2024)

[Recenzja] Moor Mother - "The Great Bailout" (2024)

[Recenzja] Joni Mitchell - "Song to a Seagull" (1968)