[Recenzja] King Gizzard and the Lizard Wizard - "Laminated Denim" (2022)

King Gizzard and the Lizard Wizard - Laminated Denim


Chociaż dziś mija dopiero tydzień od premiery "Ice, Death, Planets, Lungs, Mushrooms and Lava", w międzyczasie zdążyło ukazać się już kolejne wydawnictwo King Gizzard and the Lizard Wizard z premierowym materiałem. Niektóre rockowe gwiazdy mogłyby się sporo nauczyć od Australijczyków. I nie chodzi tylko o szaloną częstotliwość publikowania nowych płyt - bo ta często nie wychodzi im na dobre - a fakt, że ten album ponownie jest wyraźnie inny od poprzedniego, choć jednocześnie grupa nie traci rozpoznawalności. Nie sposób więc mówić o jakimkolwiek wyeksploatowaniu formuły, choć to przecież już czwarty album zespołu w tym roku z pięciu zapowiedzianych, nie licząc wydawnictwa z remiksami, zbioru demówek oraz dwóch koncertówek, jakie ukazały się od stycznia.

"Laminated Denim" powstał w całości latem tego roku, podczas tych samych jamowych sesji, w trakcie których zarejestrowano zeszłotygodniowy album. Jeszcze przed premierą zapowiadano go jako duchowego następcę, a później jako prequel wydanego w marcu "Made in Timeland". Oba tytuły są zresztą swoimi anagramami. Nie recenzowałem tamtego albumu, ponieważ aż do teraz nie był obecny w oficjalnym streamingu, zaś upload w najpopularniejszym serwisie wideo mógł w każdej chwili zniknąć. Jest to jedno z dziwniejszych wydawnictw tej zwariowanej ekipy. Znalazły się na nim dwa nagrania, każde trwające równo kwadrans, będące niemal w całości instrumentalnymi kolażami z gwałtownymi przejściami od jednego stylu do innego. Wśród inspiracji znalazła się chociażby muzyka afrykańska i orientalna, elektronika w klasycznym, progresywno-berlińskim wydaniu oraz bardziej współczesnych nurtach z okolic techno, house czy nawet IDM, a do tego odrobina soulu i hip-hopu. Zgadza się, to właśnie na "Made in Timeland", a nie późniejszym o miesiąc "Omnium Gatherum", po raz pierwszy u KGLW pojawiło się rapowanie. Wciąż czekam na cały album hop-hopowy i pewne nadzieje wiąże z zapowiedzianym na za dwa tygodnie "Changes".

Główne podobieństwo "Laminated Denim" do "Made in Timeland" sprowadza się do ilości oraz długości utworów. Ponownie są tylko dwa i trwają po piętnaście minut. Tym razem zrezygnowano jednak z kolażowej struktury i tak szerokich inspiracji. To po prostu dwa jamy - a może raczej dwie części jednego jamu - o spójnym, psychodelicznym charakterze, wyraźnie ciążące w stronę krautrocka, z którego zaczerpnięto przede wszystkim tę motoryczną rytmikę, świetnie całość napędzającą. Oczywiście, następują w tej muzyce stopniowe zmiany, jednak w bardzo płynny sposób, czasem tylko z wyraźnie zauważalnymi przejściami pomiędzy poszczególnymi sekcjami. Przez całe pół godziny fragmenty o quasi-piosenkowym charakterze, w których otrzymujemy typowego Gizzarda - czyli bardzo melodyjnego, mimo programowej dziwności - przeplatają się tu z graniem instrumentalnym, skrzącym się od solówek, przede wszystkim na gitarach, ale także syntezatorze, flecie czy - w ogóle nie kojarzącej się z krautrockiem - harmonijce. I ponownie, jak na "Ice, Death, Planets, Lungs, Mushrooms and Lava", zwraca uwagę całkiem niezły warsztat instrumentalny sekstetu oraz jego wzajemne zgranie. Naprawdę miło obserwować, jak ten zespół się rozwija, choć przecież nie wszystkie jego wybory spotykają się z moim zrozumieniem.

W tym tygodniu King Gizzard and the Lizard Wizard zrobił na mnie tylko odrobinę mniejsze wrażenie niż w zeszłym, ale to wciąż jest naprawdę fajna muzyka, zyskująca z kolejnymi przesłuchaniami. Na ten moment "Laminated Denim" to mój drugi ulubiony tegoroczny album Australijczyków, a trzeci w ogóle. Z tym większą niecierpliwością czekam na "Changes", ale też pewną obawą, że nie uda się tego poziomu utrzymać. Obym się mylił jak wtedy, gdy sugerowałem, że "Flying Microtonal Banana" wyszedł tak dobrze tylko przypadkiem, a zespołowi już nie uda się wrócić do tego poziomu.

Ocena: 8/10



King Gizzard and the Lizard Wizard - "Laminated Denim" (2022)

1. The Land Before Timeland; 2. Hypertension

Skład: Stu Mackenzie - wokal, gitara, gitara basowa (2), syntezator (1), flet (2), instr. perkusyjne; Ambrose Kenny-Smith - wokal, instr. klawiszowe, harmonijka (1), instr. perkusyjne; Joey Walker - gitara, gitara basowa, syntezator; Cook Craig - gitara, gitara basowa (1); Michael Cavanagh - perkusja i instr. perkusyjne; Lucas Harwood – instr. klawiszowe (1)
Producent: Stu Mackenzie


Komentarze

  1. Zaskakują mnie te dwa najnowsze wydawnictwa King Gizzard, głównie tym, że mi się... podobają. Zupełnie nie mogłem się przekonać do tego zespołu, a tutaj proponują może nieszczególnie odkrywcze, ale bardzo fajne i interesujące granie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oni tak często zmieniają style, że chyba każdy prędzej czy później znajdzie coś dla siebie w ich dyskografii. Do mnie akurat najbardziej trafił ten, który poznałem jako pierwszy, czyli "Flying Microtonal Banana" - tam są i świetne melodie, i sporo takiej fajnej dziwności prawie jak u Gong czy Zappy, i do tego jeszcze całkiem odkrywcze połączenie takiej stuprocentowej piosenkowości ze skalami mikrotonowymi. Nigdy nie przekonałem się do ich wcześniejszych płyt, a późniejsze bardzo różnie oceniam. I też jestem zaskoczony, jak wiele świetnej muzyki w tym roku wydali, bo przecież jeszcze "Omnium Gatherum" ma super momenty.

      Usuń
    2. Z tymi stylistykami to prawda, ale jak sam nieraz słusznie zauważyłeś, one potrafią brzmieć na swój sposób wymuszenie. A w przypadku tego albumu, jego poprzednika i lepszych momentów Ominum... wydaje się to być bardzo naturalne. Takie luźne, jamowe granie zdaje się najlepiej pasować do zespołu.

      Usuń
  2. Ciekawi mnie jak oni wydają tyle albumów w tak krótkim czasie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie na przełomie lat 60. i 70. nie było rzadkością wydawanie dwóch albumów rocznie, a niektórym zdarzało się nawet trzy opublikować. KGLW są w o tyle komfortowej sytuacji, że mają własne studio i mogą nagrywać, gdy tylko chcą.

      Usuń
    2. Pracują nad kilkoma naraz. Stu cały czas pisze nowy materiał.

      Usuń
  3. Singiel zapowiadający Changes: https://www.youtube.com/watch?v=JRF8Nko1EDY

    OdpowiedzUsuń
  4. To mój pierwszy kontakt z tym zespołem - bardzo dobry album. Podoba mi się ten jednostajny, transowy klimat. Lekko przyczepić się mogę jedynie lekko niemrawych wokali, łatwo je przeoczyć, trochę mało się wyróżniają, a także tego, że emocjonalnie płyta przez cały czas utrzymuje jedno odczucie, które dość szybko staje się "znajome". Nawet w takiej medytacyjnej konwencji można zabrać słuchacza w więcej miejsc. Mimo to też oceniam na 8/10 i chętnie sięgnę po więcej ich albumów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten śpiewoszept to najbardziej charakterystyczny element KGLW, dzięki któremu albumy w bardzo różnych stylach brzmią jak nagrane przez ten sam zespół. Na "Infest the Rat's Nest” z tego zrezygnowali i w ogóle nie słychać czyj to album.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)