[Recenzja] The Sonny Criss Orchestra - "Sonny's Dream (Birth of the New Cool)" (1968)

The Sonny Criss Orchestra - Sonny's Dream (Birth of the New Cool)


"Sonny's Dream" okazał się właściwie jedynym istotnym wydawnictwem, jakie pozostawił po sobie Sonny Criss, jeden z niezliczonych naśladowców Charliego Parkera, którym nie udało się dorównać swojemu mistrzowi. Pomimo buńczucznej obietnicy zawartej w podtytule "Birth of the New Cool", nie mamy tu do czynienia z początkiem żadnego nowego nurtu. Można jednak powiedzieć, że narodziła się tu jedna z jazzowych legend. To wcale nie liderujący formalnie Criss błyszczy najbardziej, lecz odpowiadający za kompozycje i aranżacje, a także dyrygujący dziesięcioosobowym zespołem Horace Tapscott. Imponująca praca, jaką tu wykonał, została doceniona i zaowocowała podpisaniem kontraktu na własne nagrania. Już w kolejnym roku ukazał się kultowy "The Giant Is Awakened", na którym Tapscott objawił się także jako znakomity pianista.

Orkiestra Sonny'ego Crissa na "Sonny's Dream" składa się z rozbudowanej, siedmioosobowej sekcji dętej - poza altem i sopranem lidera obejmującej saksofony tenorowy, barytonowy i drugi alt, trąbkę, puzon oraz tubę - a także tradycyjnej sekcji rytmicznej. Poza pianistą Tommym Flanaganem w składzie nie ma żadnych głośniejszych nazwisk. Jednak prowadzeni przez Tapscotta instrumentaliści grają jak prawdziwy jazzowy all-stars band. Stylistycznie zaprezentowaną tu muzykę można określić jako próbę przełożenia post-bopu i jazzu modalnego na big-bandowy aparat wykonawczy. I chociaż całość wypada bardzo przystępnie, melodyjnie, nierzadko lirycznie, trzymając się raczej środka między mainstreamem a awangardą, to pod względem ekspresji wcale nie ustępuje wydawnictwom freejazzowym. Jedynie w przedostatnim na płycie "Daughter of Cochise" następuje zdecydowane zwolnienie tempa i budowanie nieco spirytualistycznego nastroju, a sekcja rytmiczna dostaje dłuższy fragment na wyłączność. Jednak nawet tutaj w pewnym momencie następuje intensyfikacja, a dęciaki niemal ze sobą kolidują. Te przeplatające się ze sobą solówki są także znakiem rozpoznawczym pozostałych utworów. Partie solowe często zresztą brzmią niemalże agresywnie, aż czasem ma się wrażenie, że płynnie przejdą w bardziej radykalne granie, jednak ta granica nigdy nie zostaje przekroczona i pozostają do końca melodyjne, zachowując tonację oraz harmonię. Ale to dobrze, bo album utrzymuje spójność oraz swój własny,  dość niepowtarzalny charakter.

Nie da się ukryć, że "Sonny's Dream (Birth of the New Cool)" najwięcej zawdzięcza Horace'owi Tapscottowi, który sam stworzył ten materiał i opracował aranżacje, a zapewne także poprowadził instrumentalistów w taki sposób, aby jak najlepiej zrealizowali jego wizję. Jednak również ci muzycy doskonale wywiązali się ze swojego zadania. Efektem jest jeden z najbardziej intensywnych albumów jazzowych, jakie można znaleźć poza nurtami free i fusion. 

Ocena: 8/10


 
The Sonny Criss Orchestra - "Sonny's Dream (Birth of the New Cool)" (1968)

1. Sonny's Dream: 2. Ballad for Samuel; 3. The Black Apostles; 4. The Golden Pearl; 5. Daughter of Cochise; 7. Sandy and Niles

Skład: Sonny Criss - saksofon altowy, saksofon sopranowy; David Sherr - saksofon altowy; Teddy Edwards - saksofon tenorowy; Pete Christlieb - saksofon barytonowy; Conte Candoli - trąbka; Dick Nash  - puzon; Ray Draper - tuba; Tommy Flanagan - pianino; Al McKibbon - kontrabas; Everett Brown Jr. - perkusja; Horace Tapscott - dyrygent
Producent: Don Schlitten


Komentarze

  1. "Poza pianistą Tommym Flanaganem w składzie nie ma żadnych głośniejszych nazwisk."
    Jak to nie ma? Teddy Edwards to wybitny saksofonista, Pete Christlieb to też znana postać (nawet fani rocka powinni go kojarzyć z występów z grupą Steely Dan), Ray Draper ma nawet na koncie płytę z gościnnym udziałem Coltrane'a. Jedynie David Sherr chyba nie był bardziej znany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Christlieba faktycznie mógłbym wymienić, chociaż w momencie tej sesji nie był jeszcze tak znany, bo Steely Dan to już lata 70. Co do pozostałych nazwisk, to myślę, że trzeba naprawdę głęboko wejść w jazz, żeby je kojarzyć. Nawet Joachim Ernst Berendt w swojej książce o jazzie (wydanie z 1973 roku) wspomina tylko o Edwardsie i to jedynie wymieniając go w dłuższym ciągu nazwisk. Swoją drogą o Crissie jest tam jedno krótkie zdanie. Na RYM-ie też widać że muzycy, których wymieniłeś, nie cieszą się obecnie dużym zainteresowaniem. Ich albumy w roli liderów mają poniżej 50 ocen, tylko ten Drapera z Coltrane'em ma 70. Jako sidemani raczej też nie mają na koncie wielu uznanych albumów. Dyskografia Flanagana naprawdę się na tym tle wyróżnia, choćby za udział w sesjach "Saxophone Colossus" czy "Giant Steps%, bo to akurat ścisły kanon jazzu. Ale dzięki za komentarz - spodziewałem się, że będziesz mieć w tej kwestii coś wartościowego do dodania.

      Usuń
    2. Teddy Edwards ma na swoim koncie parę naprawdę dobrych płyt, warto znać "Blue Saxophone", "Teddy's Ready" i "Together Again! " (dwa ostanie pokazują, że był jednym z czołowych muzyków hard bopu w tych latach).
      Ten album Darpera z Coltranem jest godny uwagi, choćby ze względu na świetne solówki Trane'a.
      "Birth of the Cool" to też ścisły kanon, a Al McKibbon nie został wymieniony obok Flanagana.

      Usuń
    3. Właśnie chciałem też o McKibbonie wspomnieć. Gość nie nagrał za wiele jako lider, ale wspierał na basie w sumie największych pionierów bebopu i miał niemały wpływ na ostateczną rolę basu w jazzie nowoczesnym. Ciekawi mnie - Pawle, masz zamiar opisywać dalej Tapscotta? Niewiele go słuchałem, ale jego debiut jako lidera wzbudza we mnie mocno mieszane uczucia.

      Usuń
    4. Tak, "The Giant Is Awakened" na pewno będzie miał recenzję.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)