[Recenzja] Crosby, Stills & Nash - "Crosby, Stills & Nash" (1969)

Crosby, Stills & Nash


Polska pustynnieje, wysychają rzeki i rośnie ryzyko pożarów. A winni jesteśmy wszyscy. Nie tylko przez bezpośrednie szkodzenie środowisku, ale też złe wybory polityczne. Oczywiście, ocieplenie klimatu to problem globalny, ale w naszym kraju przez ostatnie siedem lat zrobiono bardzo mało dla dobra środowiska, a bardzo dużo dla dalszego uzależniania od kopalnych źródeł energii. Co zresztą - w połączeniu z nagłym, moralnie słusznym, ale fatalnie przygotowanym odcięciem się od surowców z bandyckiego reżimu na wschodzie - doprowadziło do pogłębiającego się kryzysu energetycznego. Zanim jednak nadejdzie bolesna zima, a upały nie są jeszcze tak dotkliwe, jak będą w kolejnych latach, możemy - jak sądzę - poczuć namiastkę kalifornijskiego klimatu. Jeśli sama pogoda nie wystarcza, to w stworzeniu odpowiedniego nastroju z pewnością pomoże debiutancki album tria Crosby, Stills & Nash.

Nazwanie zespołu w ten sposób można uznać za megalomanię, jednak muzycy mieli dobry powód - ich nazwiska były już dobrze rozpoznawalne na świecie. David Crosby był wcześniej jednym z gitarzystów, wokalistów i kompozytorów folkrockowej grupy The Byrds i brał udział w tworzeniu jej najlepszych płyt, w tym tej, która w istotnym stopniu przyczyniła się do powstania rocka psychodelicznego - "Fifth Dimension" ze słynnym utworem "Eight Miles High". Stephen Stills zaistniał natomiast jako śpiewający gitarzysta, klawiszowiec oraz główny kompozytor Buffalo Springfield, innego znaczącego zespołu z kalifornijskiej sceny, obracającego się w podobnych klimatach muzycznych. Z innego środowiska wywodził się natomiast Graham Nash, Brytyjczyk, śpiewający gitarzysta wykonującej najpierw muzykę beatową, a następnie barokowy pop grupy The Hollies. Właśnie podczas amerykańskiej trasy tego zespołu w 1966 roku doszło do pierwszego spotkania całej trójki. Muzycy pozostali w kontakcie, a gdy w krótkim czasie rozeszły się ich drogi z dotychczasowymi zespołami, postanowili zrobić coś razem.

Na debiutanckim albumie, zarejestrowanym z pomocą dwóch sesyjnych bębniarzy, trio dzieli się mniej więcej po równo obowiązkami wokalnymi. Za to instrumentalnie zdecydowanie dominuje Stills, który zagrał większość partii gitary oraz wszystkie basowe i klawiszowe. Wyjątek stanowią dwa utwory bez choćby najmniejszego udziału byłego muzyka Buffalo Springfield. "Guinnevere" to kompozycja Crosby’ego, oparta wyłącznie na jego partiach gitary oraz uroczej harmonii wokalnej z Nashem. To jeden z najwspanialszych fragmentów albumu, zachwycający eterycznym nastrojem oraz ciekawymi pomysłami, jak nietypowe strojenie i podziały rytmiczne. Wielbicielem tego utworu był sam Miles Davis, który nawet nagrał własną, zupełnie niepodobną wersję. Ale ponoć oryginał opiera się na motywie zaczerpniętym ze "Sketches of Spain" Davisa, więc mamy tu prawdziwą rekurencję, czy jakby to niektórzy powiedzieli - incepcję. Nash jest natomiast twórcą i niemal wyłącznym twórcą "Lady of the Island", do której trochę wokalnych harmonii dorzucił Crosby. To kolejna urocza, bardzo subtelna piosenka, inspirowana dokonaniami Joni Mitchell, ale też jakby delikatnie antycypująca balladowe utwory wczesnego King Crimson.

Niezaprzeczalną siłą tego albumu są doskonale harmonie wokalne całej trójki muzyków - do których nawiązywało później wielu innych twórców - a często dochodzą do tego całkiem niegłupie kompozycje, rozwijające formułę popowych piosenek. Najlepszy przykład stanowi otwieracz albumu, "Suite: Judy Blue Eyes", trwający ponad siedem minut i składający się z kilku zróżnicowanych części. To już w zasadzie rock progresywny, jednak zagrany z amerykańskim luzem, zamiast europejskiego patosu. Jestem niemal pewny, że nagraniem tym inspirowała się grupa Yes, szczególnie warstwą wokalną, w podobny sposób wykorzystującą harmonie. Utworem zbliżonego kalibru jest niemal równie długi, ale bardziej zwarty "Wooden Ships", wspaniały melodycznie, a stylistycznie utrzymany gdzieś pomiędzy rockiem, bluesem i folkiem. Pięknie brzmi tu współpraca wokalistów, a także gitarowe solówki, organowe tło i pulsujący bas. A wszystko to stanowi ilustrację post-apokaliptycznego tekstu, który przypomina o wspomnianych na wstępie problemach. Zespół błyszczy też w prostszych nagraniach, jak np. opartym na skromnym akompaniamencie gitary akustycznej "Helplessly Hoping" czy po prostu rockowym "Long Time Gone", które wiele zyskują dzięki bogatej warstwie wokalnej.

Debiut grupy Crosby, Stills and Nash nie jest dziełem idealnym. Zdarzają się tu mniej udane, wręcz banalne piosenki, jak naiwna "Marrakesh Express" czy sztampowy rocker "Pre-Road Downs", jednak nie przeszkadzają one jakoś bardzo w odbiorze całości. Oprócz fantastycznych harmonii wokalnych, czasem całkiem pomysłowych utworów oraz sprawnego, choć luzackiego wykonania, największym atutem tej płyty jest bardzo fajne oddanie klimatu Kalifornii schyłku lat 60.

Ocena: 8/10



Crosby, Stills & Nash - "Crosby, Stills & Nash" (1969)

1. Suite: Judy Blue Eyes; 2. Marrakesh Express; 3. Guinnevere; 4. You Don't Have to Cry; 5. Pre-Road Downs; 6. Wooden Ships; 7. Lady of the Island; 8. Helplessly Hoping; 9. Long Time Gone; 10. 49 Bye-Byes

Skład: David Crosby - wokal (3,4,6,8,9), dodatkowy wokal, gitara (3,6,9); Stephen Stills - wokal (1,4,6,8-10), dodatkowy wokal, gitara, gitara basowa, instr. klawiszowe i instr. perkusyjne (oprócz 3,7); Graham Nash - wokal (2-5,7,8), dodatkowy wokal, gitara (2,5,7)
Gościnnie: Dallas Taylor - perkusja (1,5,6,9,10); Jim Gordon - perkusja (2); Cass Elliot - dodatkowy wokal (5)
Producent: David Crosby, Stephen Stills i Graham Nash


Komentarze

  1. Dużo tu ostatnio polityki, nawet ewidentnie niezwiązanej z resztą tekstu. Oderwana od bloga koncepcja hejtowania wiadomej partii jest spoko (sam jej nie cierpię), ale mimo to chciałoby się odsapnąć od spraw bieżących i po prostu poczytać o muzyce (a to poza artykułem o filmach blog muzyczny).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dobrze, że czujesz dyskomfort przy takich tekstach. To nie są odpowiednie czasy na hedonizm.

      Usuń
    2. Przecież nie było lepszego czasu na hedonizm, zaraz wszystko pie***lnie.

      Usuń
    3. Jak tak na to patrzeć, to faktycznie. Ale tym bardziej wskazany jest dekadencki nastrój, a nie same przyjemności, jakby nic się nie działo.

      Usuń
    4. Można być dekadenckim i czerpać przyjemności, najlepiej bawić się jak beatnicy. Burroughs to był niezły wariat xD.

      Usuń
    5. To miałem na myśli - dekadencki hedonizm ;)

      Usuń
  2. To kiedy recenzja jakiegoś albumu The Hollies?

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajnie, że recenzujesz ten zespół. Moim zdaniem trzeba znać debiut, "Deja Vu" i "4 Way Street". Planujesz dalsze recenzje ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wykluczam dalszych recenzji CSN i CSNY, może też innych projektów muzyków, choć raczej nie wspomnianego we wcześniejszym komentarzu The Hollies.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)