[Recenzja] Egg - "Egg" (1970)

Egg - Egg


Scena Canterbury kojarzy się z ambitnymi inspiracjami, kunsztem wykonawczym oraz sporym poczuciem humoru. Nic więc dziwnego, że właśnie tam wykluł się zespół o nazwie Egg - trio złożone z klawiszowca Dave'a Stewarta, śpiewającego basisty Monta Cambella oraz perkusisty Clive'a Brooksa. Początkowo towarzyszył im jeszcze gitarzysta Steve Hillage, który jednak postanowił skupić się na studiach. W czasach kwartetu muzycy posługiwali się szyldem Uriel i bynajmniej nie zamierzali z niego zrezygnować po zredukowaniu składu. Sprzeciw wyraził jednak management klubu Middle Earth, który nie chciał umieszczać na afiszach nazwy brzmiącej podobnie do urynału. Muzycy zgodzili się grać jako Egg. Tak też zakontraktował ich Deram, pododdział Decca Records specjalizujący się w postępowych odmianach rocka.

Zanim grupa przystąpiła do prac nad debiutanckim albumem, pojawiła się możliwość zarejestrowania repertuaru Uriel, w dodatku z udziałem Hillage'a. W czerwcu 1969 roku kwartet dokonał nagrań na płytę, którą z przyczyn prawnych wydano pod szyldem Arzachel, a muzycy ukryli się pod pseudonimami. Eponimiczny album projektu - opisywany już na tej stronie - należy do najciekawszych przykładów brytyjskiej psychodelii, choć zdradza też wpływy bluesa. Tymczasem drogi Hillage'a i pozostałych muzyków znów się rozeszły, a w październiku Stewart, Campbell i Brooks przystąpili do prac nad pierwszym albumem Egg. Brak gitarzysty nie był problemem, ponieważ w tamtym czasie dużą popularnością cieszyły się zespoły z elektrycznymi organami jako wiodącym instrumentem, takie jak Procol Harum, The Nice czy Rare Bird, a nieco później także trio Emerson, Lake & Palmer. Nie przypadkiem wymieniam te zespoły, bowiem Egg na swoim eponimicznym debiucie kieruje się w podobne rejony muzyczne: wczesnego proga z wyraźnymi odniesieniami do muzyki klasycznej. I popełnia przy tym większość możliwych błędów w takiej stylistyce.

Płyta ma zarówno mocniejsze, jak i słabsze strony. Do tych ostatnich należą wszelkie próby mierzenia się z poważką. Iście kuriozalnie wypada interpretacji bachowskiej "Fugi d-moll". O ile Stewart partię organową wykonuje z szacunkiem do pierwowzoru, pokazując przy tym swój instrumentalny kunszt, to już sekcja rytmiczna jest tu doklejona kompletnie bez sensu i po linii najmniejszego oporu. A przecież już wcześniej istniały takie wzorce, jak "Bourée" Jethro Tull czy "A Whiter Shade of Pale" Procol Harum, których twórcy wykorzystując motywy z Bacha, potraktowali je jako punkt wyjścia do stworzenia czegoś nowego, własnego. A efektem są po prostu zgrabne rockowe kawałki, niebrzmiące jakby ktoś nałożył na siebie dwa kompletnie różne nagrania. "Fugue in D Minor" w wykonaniu Egg to rzecz kompletnie nietrafiona.

W przypadku drugiego klasycyzującego utworu nie jestem aż tak jednoznacznie krytyczny. 20-minutowy "Symphony No. 2", samodzielnie wypełniejący stronę B winylowego wydania, ma chyba wszystko, co może budzić niechęć do progresywnego rocka: pompatyczny tytuł i takież podtytuły ("Movement 1", "Movement 2"...), nachalne cytaty z klasycznych kompozycji (m.in. "W grocie króla gór" Griega, a w pominiętym na oryginalnym wydaniu z przyczyn prawnych "Movement 3" - "Święta wiosny" Strawińskiego i "Neptuna" Holsta), a także niekończące się próby zachwycenia słuchaczy wirtuozerskimi popisami. W sumie to taki trochę proto-ELP, tylko o bardziej surowym brzmieniu i bez błaznowania. Jednak jedyne, do czego tak naprawdę mógłbym się tutaj przyczepić, to długość w połączeniu z pewną jednostajnością, potęgowaną stale przewijającym się motywem przewodnim. Podczas słuchania zdecydowanie nie towarzyszy mi zażenowanie, jest to raczej przyjemne doświadczenie, a w pewnym momencie - w sekcji zatytułowanej "Blane" - robi się nawet dość intrygująco za sprawą eksperymnetów Stewarta z generatorem dźwięków.

Siłą tego albumu są jednak przede wszystkim fragmenty o bardziej piosenkowym charakterze, czyli te z partiami wokalnymi: "While Growing My Hair", "I Will Be Absorbed" oraz "The Song of McGillicudie the Psillanimous (Or Don't Worry James, Your Socks Are Hanging in the Coal Cellar with Thomas)". Tutaj jest już zdecydowanie bliżej kanterberyjskich klimatów, szczególnie z okolic Caravan. Całą trójkę charakteryzuje ciepłe, nieco pastelowe brzmienie, wyczuwalna lekkość, całkowita bezpretensjonalność, dobre wyczucie melodii, a także niegłupia, uciekająca od schematów konstrukcja, nawiązania do jazzu oraz wysoki poziom wykonania. Może trochę szkoda, że jak na zespół z tej sceny - i to ten o najbardziej jajcarskiej nazwie - stosunkowo niewiele tu humoru. Ten pojawia się głównie za sprawą tytułu ostatniego z wymienionych utworów, a czysto muzycznie właściwie tylko w miniaturach "They Laughed When I Sat Down at the Piano..." i "Boilk".

Pierwszy album Egg z pewnością nie jest idealnym debiutem, gdyż obok świetnych momentów trafiają się ewidentnie nietrafione pomysły. I chociaż w ogólnym rozrachunku bardziej mi się ta płyta podoba, niż nie podoba, to jednak pewien niedosyt pozostaje. Ale warto zwrócić uwagę na coś innego, co wyraźnie widać dopiero po zapoznaniu się z całą dyskografią tria. Muzykom udało się wyciągnąć poprawne wnioski z tego wydawnictwa i na kolejnych całkowicie porzucili elementy, które ciągną debiut w dół, skupiając się na rozwijaniu tego, co tutaj się udało.

Ocena: 7/10



Egg - "Egg" (1970)

1. Bulb; 2. While Growing My Hair; 3. I Will Be Absorbed; 4. Fugue in D Minor; 5. They Laughed When I Sat Down at the Piano…; 6. The Song of McGillicudie the Pusillanimous (Or Don't Worry James, Your Socks Are Hanging in the Coal Cellar with Thomas); 7. Boilk; 8. Symphony No. 2 (Movement 1 / Movement 2 / Blane / Movement 4)

Skład: Dave Stewart - instr. klawiszowe; Mont Campbell - gitara basowa, wokal (2,3,6); Clive Brooks - perkusja
Producent: Egg


Komentarze

  1. Już od jakiegoś czasu planowałem się zabrać za scenę Canterbury, ale zawsze "coś". A to nie ma czasu, a to miałem ochotę na akurat inną muzykę, a to jeszcze coś innego. Dzisiaj po przeczytaniu twojej recenzji postanowiłem odsłuchać ten album i muszę przyznać że naprawdę ciekawa muzyka. Fakt, w kilku miejscach nieco nużąca i brzmiąca dosyć archaicznie, ale ja mam słabość do płyt z tego okresu, gdzie brzmienie często jest dosyć przestarzałe. Więc jakoś bardzo mocno mi to nie przeszkadza. Faktycznie najlepsze wydają się te "piosenkowe" utwory, ale próby interpretacji muzyki poważnej, też nie raziły mnie tak bardzo. Po tej płycie zdecydowanie muszę się zabrać za kolejne krążki tego nurtu. Do tej pory myślałem, że zacznę przygodę z tym gatunkiem od Soft machine (które chyba jest z całego towarzystwa najbardziej znane) albo od Caravan (do którego zachęciłeś mnie w ostatnim Lizardzie opisując zespół jako najbardziej przystępny), ale może polecasz inną kolejność zapoznawania się z nurtem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogólnie z Canterbury warto znać przede wszystkim to, co jest najbardziej popularne i powszechnie cenione. Mianowicie:

      Caravan - Caravan (1968)
      Caravan - If I Could Do It All Over Again, I'd Do It All Over You (1970)
      Caravan - In the Land of Grey and Pink (1971)
      Caravan - Waterloo Lily (1972)
      Caravan - For Girls Who Grow Plump in the Night (1973)
      Egg - The Polite Force (1971)
      Egg - The Civil Surface (1974)
      Gong - Camembert electrique (1971)
      Gong - Flying Teapot (1973)
      Gong - Angel's Egg (1973)
      Gong - You (1974)
      Hatfield and the North - Hatfield and the North (1974)
      Hatfield and the North - The Rotters' Club (1975)
      Matching Mole - Matching Mole (1972)

      Matching Mole - Little Red Record (1972)
      National Health - National Health (1978)
      National Health - Of Queues and Cures (1978)
      Picchio dal Pozzo - Picchio dal Pozzo (1976)
      Quiet Sun - Mainstream (1975)
      Robert Wyatt - Rock Bottom (1974)
      The Soft Machine - The Soft Machine (1968)
      The Soft Machine - Volume Two (1969)
      Soft Machine - Third (1970)
      Soft Machine - Fourth (1971)

      Soft Machine - Fifth (1972)
      Steve Hillage - Fish Rising (1975)

      Pominąłem Arzachel, Khan, Henry Cow czy The Keith Tippett Group, bo to nie do końca Canterbury pod względem stylistycznym, choć personalnie jak najbardziej należą do sceny.

      Z powyższej listy najbardziej polecam wyboldowane płyty, co nie znaczy, że od nich należy zacząć. Najlepszy na początek chyba faktycznie jest Caravan, jako najbardziej przystępny przedstawiciel. W dalszej kolejności proponowałbym Hatfield and the North, bo to muzyka równie melodyjna, choć już nieco bardziej złożona. Spokojnie możesz też dwa pierwsze albumy Soft Machine. Schody zaczynają się od "Third", bo tam poszli już mocno w stronę awangardowego jazzu, który całkowicie zdominował dwie kolejne płyty. Warto sięgnąć też po ich koncertowe archiwalia z okresu do 1973 roku włącznie, jednak to już bardziej wymagająca muzyka. Z kolei Gong jest bardzo specyficzny. Można odnieść wrażenie, że to same wygłupy, ale jest tam też mnóstwo sensownej i wartościowej treści.

      Te cztery zespoły są najistotniejsze. Jak poznasz Soft Machine, Caravan i Gong, to u innych wykonawców nie znajdziesz już właściwie nic nowego. Natomiast Hatfield and the North najwcześniej i w sumie najlepiej połączył elementy tamtej trójki (wzięli też trochę od Henry Cow). Dlatego te zespoły dobrze poznać najpierw, a resztę można dowolnie słuchać.

      Usuń
    2. No i Rock Bottom oczywiście też trzeba posłuchać, bo to po prostu najlepszy album rockowy

      Usuń
    3. W ogóle jakbyś miał wskazać ulubiony album rockowy co byś wybrał? Ja chyba właśnie Rock Bottom albo Lorcę

      Usuń
    4. Nie jestem w stanie wskazać takiego albumu. Wybór jest zbyt szeroki i obejmuje płyty kompletnie do siebie niepodobne. I to właśnie najbardziej sobie cenię: że mogę słuchać tak odmiennych rzeczy.

      Z samej sceny Canterbury jako najlepszy wskazałbym "Third", a jako ulubiony wahałbym się między "Rock Bottom", "The Rotters' Club" i "You". Jednak zaraz za nimi są inne, które bardzo lubię.

      Usuń
    5. Dzięki tak wyczerpującą odpowiedź. Będę starał się w miarę regularnie poznawać ten nurt, bo wydaje się być naprawdę ciekawy. Coś mi świta że kiedyś zacząłem słuchać "Third" i chyba nie był taki zły, mimo że słuchałem wtedy mniej tych ambitniejszych wykonawców.

      Usuń
    6. Z "Third" jest taki problem, że ta płyta jest fatalnie wyprodukowana. Nie chodzi tylko o brzmienie, ale tam serio słychać produkcyjne błędy typu nagłe cięcia. Tak więc mimo tego, że muzycy grają tam doskonale, z powalającą wyobraźnią, to w ogóle do tego albumu nie wracam. Za to uwielbiam słuchać koncertowych wersji tych utworów.

      Usuń
  2. Czepiasz się, Paweł. Bardzo ładnie zagrana jest ta fuga. Powiedziałbym nawet, że czarująco. Zwiewnie, precyzyjnie, z delikatnym swingiem. Sekcja rytmiczna gra dokładnie tyle, ile trzeba. Nie jest to nowatorska wersja klasyki - tak jak np. Toccata ELP - ale jak na tak niemiłosiernie oklepany utwór, "zajeżdżony" na śmierć przez dziesiątki fatalnych rockowych przeróbek i cytatów, duże brawa dla Stewarta i spółki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tyle, ile trzeba sekcji rytmicznej w tej kompozycji, to nic. Bach napisał ją na organy i nic więcej tam nie trzeba. Oczywiście, nie znaczy to, że nikt nie powinien próbować jej przearanżować. Ale muzycy Egg nie mieli pomysłu, jak zrobić to ciekawie i ze smakiem. Jedyne, co ta sekcja rytmiczna tam robi, to odbiera utworowi powagę. Ale Stewart gra mega poważnie, więc trudno domniemywać, że chcieli zrobić z tego jaja. A pewnie wyszłoby to na lepsze, gdyby podeszli do tematu z humorem - jak Jethro Tull w przypadku "Bouree".

      Usuń
    2. Bach nie napisał jej na organy, tylko na dowolny instrument klawiszowy (cykl Das Wohltemperierte Klavier). Dlatego wykonania na organy, klawesyn, fortepian są jak najbardziej równoprawne (w tym sensie, że nie są to transkrypcje), a więc na hammondy też. Utworu z tego zeszytu - mimo że są arcydziełami - mają również charakter użytkowy, tzn. są przeznaczone rownież dla uczniów - i w takim celu Bach je skomponował. Oczywiście jest to różny poziom "levelowy" - "Toccata i Fuga d-moll" to jest poziom wyższy średniozaawansowany (powiedzmy, jak B2 z angielskiego). I tak traktuję wersję Stewarta. Dlaczego miał sobie zt ego utworu robić jaja? W jakim celu? Levelowo to jest jak najbardziej jego poziom- zagrał bardzo swobodnie, troszkę pokobinował z nutami (opuścił wstęp, wprowadził pauzy), dodał sekcję - tak ja się dodaje np. w jazzowym trio fortepianowym. Wyszła bardzo udana wersja - zagrana "etiudowo".

      Usuń
    3. Pomiędzy dowolnym instrumentem klawiszowym a triem z basem i perkusją jest jednak dość zasadnicza różnica. Do samej gry Stewarta absolutnie nic nie mam, ani do tego, na jakim klawiszu zagrał. Chodzi wyłącznie o ten zgrzyt między jego poważną, staranną i pełną szacunku do pierwowzoru grą, a dodaniem sekcji rytmicznej, która to wykonanie owego szacunku i powagi pozbawia. Więc uważam, że byłoby lepiej, gdyby albo Stewart wystąpił w tym nagraniu sam, albo cale trio - włącznie ze Stewartem - grało rockowo. A czemu mieliby grać z humorem? Bo raz, że takie podejście sprawdziło się w jethro-tullowej przeróbce Bacha, a dwa - pasowałoby bardziej do innych nagrań na pierwszej stronie recenzowanego tu longplaya.

      Usuń
    4. Straszne głupoty: a największa z Toccatą d moll. Wstyd totalny. I tez głupio...

      Niesłusznie zaliczyłem Toccatę i fugę d moll do cyklu "Wohltemperierte klavier". Ty miałeś rację - utwór był skomponowany na organy. I to jest żenująca wpadka z mojej strony, bo chodzi jednak o bardzo znane dzieło. A dodatkowo sam grałem prostsze utwory z cyklu - np. Preludium C-dur, więc powinienem dobrze wiedzieć, że nie obejmuje on Toccaty. Tak czy owak podtrzymuję opinię, że utwór jest bardzo ładnie zagrany. Klasyka nie jest żadną świętością, na którą rockmani (choć przecież Stewart nie był typowym rockmanem) nie mają prawa się porywać, chyba że zrobią sobie z tego utworu "jaja", pokazując "no, my nie na poważnie", bo na serio, to jesteśmy za ciency, żeby grać takie dzieła. Utwory Bacha to są "standardy" można je wykonywać w różnych składach - pod warunkiem, że poziom pianisty jest odpowiedni. U Stewarta tak było.

      Konkludujac: jeśli ktoś jest zawodowym organista (a Stewart nim niewątpliwie był) to granie utworów Bacha nie jest dla niego żadnym mierzeniem się z powazka (jak to ująłeś), tylko czymś bardzo naturalnym. Czymś co ma się w krwiobiegu od najmłodszych lat. Naturalna rzecz, naturalne, pełne wdzięku wykonanie, tak widzę przygodę Egg z Bachem.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)