[Recenzja] David Bowie - "The Next Day" (2013)

David Bowie - The Next Day


Można mieć za złe artystyczne wybory Davida Bowie z ostatnich dwóch dekad poprzedniego wieku. Nie wszystkim przypadło do gustu granie przez niego ejtisowego pop-rocka ("Let's Dance"), rocka elektronicznego ("1.Outside") czy muzyki czerpiącej z klimatów drum & bass i jungle ("Earthling"). Jedno trzeba jednak mu oddać, niezależnie od własnych upodobań muzycznych. Będąc dojrzałym artystą o wieloletnim stażu oraz powszechnym uznaniu, wciąż poszukiwał nowych form wyrazu, odnajdywał się we współczesnych trendach i nie bał się utraty dotychczasowych fanów. Tym większym zaskoczeniem - dla jednych pozytywnym, dla innych negatywnym - musiała być nieformalna trylogia albumów z przełomu wieków. "'Hours...'", "Heathen" oraz "Reality" ukazują Bowiego znużonego poszukiwaniami, wypalonego twórczo i jakby próbującego przypodobać się swojej starszej publiczności czy oderwanych od rzeczywistości dziennikarzy, zdaniem których lata 70. powinny trwać wiecznie. Później zaś nastąpiło kilkuletnie wycofanie się artysty ze sceny, spowodowane złym stanem zdrowia.

Dopiero w 2013 roku - równo dekadę po poprzednim studyjnym albumie - ukazała się nowa płyta, "The Next Day". Tym razem już sama okładka sugeruje kolejny powrót do przeszłości. To po prostu grafika klasycznego "'Heroes'", częściowo przysłonięta białym kwadratem z nowym tytułem. Jest to pewien trop, jeśli chodzi o stylistykę tego albumu, choć "The Next Day" ani przez chwilę nie zbliża się do tych najbardziej ambitnych momentów Trylogii Berlińskiej, czyli albumów "Low", "'Heroes'" i "Lodger". Natomiast momentami wcale nie jest to materiał bardzo odległy od tych bardziej piosenkowych kawałków z tamtego okresu. Jako przykłady wymienić można nagranie tytułowe, singlowy "The Stars (Are Out Tonight)", "Dancing Out of Space" czy "How Does the Grass Grow?". Zdarzają się tu też nawiązania do jeszcze wcześniejszych czasów, gdy Bowie wcielał się w Ziggy'ego Stardusta, czego przykładem "Valentine's Day" oraz hardrockowy "(You Will) Set the World on Fire". Z kolei w "Dirty Boys", "If You Can See Me" i "Heat" pobrzmiewa coś z poszukiwań artysty z lat 90. (w tym pierwszym słychać też inspirację twórczością Toma Waitsa). Warto wyróżnić także bardzo fajnie wzbogacony partią organów "Love Is Lost". To wszystko całkiem zgrabne, chwytliwe piosenki, w dodatku zagrane i zaśpiewane z werwą, której tak często brakuje rówieśnikom Bowiego. A i jemu samemu brakowało jej przecież na trzech poprzednich płytach. Zdarzają się co prawda momenty, w których jakby opada z sił, na czele z okropnie smętną i popadającą w łzawy sentymentalizm balladą "Where Are We Now?", która nie wiedzieć czemu została wybrana na pierwszy singiel. Na szczęście, jest to kawałek zupełnie niereprezentatywny dla całości.

"The Next Day" to całkiem udany powrót Davida Bowie po dziesięciu latach milczenia. Wbrew obawom, które podkręcał pierwszy singiel, nie jest to jakoś bardzo geriatryczne granie. Oczywiście, nie jest to też poziom najlepszych płyt artysty. Spokojnie wymieniłbym dziesięć lepszych. Ale i dziesięć gorszych znalazłbym bez trudu. "The Next Day" to prostu jeden z tych albumów, które właściwie nic nie wnoszą do dyskografii swoich twórców, ale i nie przynoszą im wstydu. Natomiast słuchanie ich dostarcza nawet pewnej przyjemności, jednak brak tu czegoś, co mogłoby zachęcić do kolejnych odsłuchów.

Ocena: 6/10



David Bowie - "The Next Day" (2013)

1. The Next Day; 2. Dirty Boys; 3. The Stars (Are Out Tonight); 4. Love Is Lost; 5. Where Are We Now?; 6. Valentine's Day; 7. If You Can See Me; 8. I'd Rather Be High; 9. Boss of Me; 10. Dancing Out in Space; 11. How Does the Grass Grow?; 12. (You Will) Set the World on Fire; 13. You Feel So Lonely You Could Die; 14. Heat

Skład: David Bowie - wokal, gitara (1,3,13,14), instr. klawiszowe (4,5,7,10,11), aranżacja instr. smyczkowych (1,3); Gerry Leonard - gitara (1-5,7-14); David Torn - gitara (1,3,7,10,11,13,14); Earl Slick - gitara (2,6,12); Tony Visconti - gitara (2,13). gitara basowa (6,12), flet (3,9), instr. smyczkowe (5), aranżacja instr. smyczkowych (1,3,13,14); Gail Ann Dorsey - gitara basowa (1,3,4,10,11,13,14); dodatkowy wokal (3,7,9,11-13); Tony Levin - gitara basowa (2,5,7-9); Zachary Alford - perkusja i instr. perkusyjne (1-5,7-11,13,14); Sterling Campbell - perkusja i instr. perkusyjne (6,12); Steve Elson - saksofon barytonowy (2,3,9), klarnet (3); Henry Hey - pianino (5,13); Maxim Moston, Antoine Silverman, Hiroko Taguchi, Anja Wood - instr. smyczkowe (1,3,13,14); Janice Pendarvis - dodatkowy wokal (3,9,12,13)
Producent: David Bowie i Tony Visconti


Komentarze

  1. Wymień 10 gorszych

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chronologicznie: 1. pierwszy eponimiczny, 2. drugi eponimiczny, 3. "Pin Ups", 4. "Let's Dance", 5. "Tonight", 6. "Never Let Me Down", 7. "The Buddha of Suburbia", 8. "'Hours...'". 9. "Heathen", 10. "Reality".

      Usuń
    2. A w mojej opinii drugi eponimiczny, "Let's Dance", "Tonight", Budda czy nawet pierwszy eponimiczny są lepszymi płytami od "The Next Day". Zresztą, ja temu albumowi dałem w ogóle najsłabszą ocenę ze wszystkich dzieł Bowiego, więc w sumie nieciężko o to, by cokolwiek było lepsze, lecz "Hours...", "Heathen", "Reality" czy "Never Let Me Down" reprezentują dość zbliżony poziom. Dla mnie jest to jeden z najbardziej przecenianych albumów poprzedniej dekady. Byłem szczerze zażenowany tym, jak nachalnie nawiązuje do lat 70', jednocześnie nie mając w sobie żadnych godnych uwagi rozwiązań melodycznych czy aranżacyjnych. Świeżości tu tyle co u Grety Van Fleet, czyli zero. Przy "Blackstar" wróciła prawdziwa pasja Davidowi.

      Usuń
  2. Ja lubię Heathen i Reality bardziej niż każdy album Bowiego z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych - świetne zestawy bardzo dobrze napisanych kawałków, choć istotnie, nie poszerzyły one repertuaru piosenkarza o drastycznie nowe brzmienia. Ale takie Bring Me The Disco King to naprawdę zgrabne wejście w bardziej jazzujące rejony. Hours jest rzeczywiście trochę nudnawe, mimo to kilka perełek można tam znaleźć, chociażby Seven.
    The Next Day był solidnym powrotem po latach. Pamiętam nawet dobrze czas, kiedy ten album wyszedł, mimo że wtedy Bowiego nie lubiłem. The Stars (Are Out Tonight) ma fantastyczny mostek i zabawny teledysk. Kto wtedy by pomyślał, że Bowie ma przed sobą tak niewiele życia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Okładka straszna, ale Bowie często miał po prostu słabe okładki. Muzycznie - rewelacja. Choć odrobinę za długa płyta. Może ze dwa utwory bym wyciął.

    Ostatnie dwie dekady XX wieku? Mistrzostwo. Co album to strzał blisko 10. Jedyny ewidentnie słabszy to Tonight. Nawet Labirynth jest w dechę, jeśli przymknie się oko na brzmienie. Outside to jeden z moich ukochanych albumów Bowiego ever. Ale pewnie takich bym z 10 znalazł ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Okładka straszna, ale Bowie często miał po prostu słabe okładki." Z tym się akurat nie zgodzę. Bowie ma wiele klasycznych, ładnych okładek. Rzeczywiście niektóre grafiki się już zestarzały i są bardziej znakiem czasów. "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders From Mars", "Aladdin Sane", "Young Americans", "Station to Station", "Low", ""Heroes"" mają piękne okładki.

      Usuń
  4. Swoją drogą co sądzisz o twórczości wspomnianego Toma Waitsa? Widzę, że część jego płyt oceniłeś - kilka lepiej, kilka gorzej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te jego bardziej eksperymentalne płyty są naprawdę fajne, prawie jak Captain Beefheart, natomiast te konwencjonalne zwyczajnie mnie nudzą.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)