[Recenzja] Fela Ransome Kuti & Africa 70 - "Expensive Shit" (1975)



To co, zacząć od tej słynnej anegdoty? Fela Kuti był nie tylko najpopularniejszym afrykańskim muzykiem, ale także aktywnie angażował się w sprawy społeczno-polityczne. Z tego też względu znalazł się na celowniku nigeryjskich władz. Regularne naloty na założoną przez niego komunę Kalakuta Republic kończyły się równie częstymi zatrzymaniami jego samego, współpracujących z nim muzyków czy też dziewczyn z należącego do niego haremu. Czasem dochodziło też do różnych prowokacji, jak w 1974 roku, gdy policjanci podrzucili mu jointa. Fela co prawda zdążył go połknąć, ale nie uniknął aresztowania. W celi udało mu się jednak pozyskać ekskrementy innego więźnia, dzięki czemu badanie niczego nie wykazało i mógł wyjść na wolność. Do całej tej historii nawiązał później tytułując jeden ze swoich licznych albumów słowami "Expensive Shit". Być może to właśnie tytułowi oraz towarzyszącej mu anegdocie zawdzięcza status najpopularniejszego longplaya Kutiego. Jednak muzyka broni się sama i to broni się nad wyraz dobrze.

Zdecydowana większość studyjnej dyskografii Feli Kutiego - liczącej ponad czterdzieści albumów - opiera się na tym samym schemacie: składają się z dwóch kilkunastominutowych utworów, rzadko przekraczających razem długość pół godziny, rozmieszczonych po jednym na stronę płyty winylowej. Te utwory też zwykle mają bardzo podobną budowę. Zbudowane wokół funkowego pulsu sekcji rytmicznej i gitary, któremu towarzyszą polirytmiczne perkusjonalia oraz jazzujące solówki dęciaków i pianina. Przez pierwszą część nagrania muzycy sobie swobodnie jamują, a w połowie dochodzi głos lidera i chórzystek, zaś warstwa instrumentalna jeszcze bardziej się zagęszcza. Pomimo tej powtarzalności trudno nie dać się porwać tej muzyce - przynajmniej na albumach wydanych do końca lat 70., gdy było w niej jeszcze pełno energii, żaru i tak doskonale bujała. Na "Expensive Shit" trafił chyba najlepszy spośród wszystkich wszystkich duetów kompozycji Kutiego. Tytułowy kawałek wciąga od pierwszych sekund tym transowym, intensywnym pulsem gitary Leke'a Bensona, basisty Franco Aboddy'ego oraz bębnów nieodżałowanego Tony'ego Allena (zmarłego w kwietniu tego roku). Brzmienie stopniowo wzbogacają kolejne instrumenty - elektryczne pianino i liczne dęciaki - aż w końcu dołączają partie wokalne i następuje kulminacyjny punkt nagrania. W podobnym, ale jakby bardziej melodyjnym "Water No Get Enemy", dęciaki i pianino od samego początku nadają ton, spychając na nieco dalszy plan inspirację Jamesem Brownem (wciąż mocno słyszalną w rytmice), a uwydatniając wpływy jazzowe z okolic, powiedzmy, bardzo wczesnego Coltrane'a.

Nikt jak Fela nie łączył funku, jazzu i rdzennej muzyki afrykańskiej w tak porywający, żywiołowy, a przy tym bardzo przystępny sposób. "Expensive Shit" jest tego najlepszym dowodem. To tylko dwadzieścia cztery minuty muzyki - niezwykle mało nawet jak na ówczesne standardy - ale to w zupełności wystarcza, by przekonać się o talencie Kutiego i towarzyszących mu muzyków. To prawdopodobnie najlepszy album, jaki kiedykolwiek nagrano w Afryce. Choć kilka innych albumów Feli Kutiego mogłoby o ten tytuł powalczyć.

Ocena: 9/10



Fela Ransome Kuti & Africa 70 - "Expensive Shit" (1975)

1. Expensive Shit; 2. Water No Get Enemy

Skład: Fela Kuti - wokal, saksofon tenorowy, saksofon altowy, pianino; Christopher Uwaifor - saksofon tenorowy; Tunde Williams - trąbka; Ukem Stephen - trąbka; Ogene Kologbo - gitara; Leke Benson - gitara; Franco Aboddy - gitara basowa; Tony Allen - perkusja; Henry Koffi, Nicholas Addo, Issac Olaleye, James Abayomi - instr. perkusyjne
Producent: Fela Kuti


Komentarze

  1. Składam oficjalne zażalenie - nie dość, że jestem melomanem inwalidą (zbieram tylko format CD albumów) to jeszcze publikujesz Pawle 'unavailable shit', w formie którą staram się zdobyć jak najprostszymi i najtańszymi drogami. Ledwo zdobyłem Dun -'Eros' a tu kolejny 'bialy kruk'. No normalnie jak żyć Pawle, jak zyc?? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tytuł płyty zobowiązuje, nie może być tanio ;) Faktycznie, na najpopularniejszym krajowym serwisie aukcyjnym są tylko wydania winylowe (współczesne) i żadnego kompaktu. A mogę wiedzieć skąd ten Dun i za ile?

      Usuń
    2. Wygląda na to, że "Expensive Shit" w ogóle nie został wydany osobno na CD. Jest za to taki komplet:
      https://www.discogs.com/Fela-Ransome-Kuti-Africa-70-Fela-Ransome-Kuti-The-Africa-70-Expensive-Shit-He-Miss-Road/master/150520

      Usuń
    3. W ogóle z tego co zorientowałem się to Fela Kuti w wersji CD jest tylko w podwójnych wydawnictwach.

      Usuń
    4. W sumie ma to sens, bo dwa wydawnictwa Feli to pod względem długości jak jedno innych wykonawców. Z drugiej strony, ten drugi album może być gorszy (nie słyszałem jeszcze "He Miss Road") i obniżać poziom całości.

      Usuń
    5. Mnie osobiście opcja 2cd nie przeszkadza, jeżeli nie jest w kosmicznej cenie. Jeżeli przy takim zakupie jest album na 8 i więcej a drugi poniżej to żadna strata. Dzięki temu ma się skalę porównawcza. Dodatkowo tej "slabizny' nie trzeba katować na codzien.

      Usuń
    6. Ale to są wydania na jednej płycie CD. A takie rozwiązanie ma swoje wady, co pokazują liczne reedycje z dodatkowym materiałem. Takie bonusy często są znacznie słabsze od podstawowego materiału. Nierzadko to ciekawostki do jednorazowego przesłuchania. Włączając taki kompakt trzeba być w pełnej gotowości, żeby zatrzymać go w odpowiednim momencie.

      To jeden z powodów czemu wole winyle. Tam nikt nie wrzuca na siłę jakichś wątpliwej jakości dodatków, bo nie ma na to miejsca (ewentualnie są na osobnej płycie - mam tak w przypadku "First Utterance" Comus). W przypadku kompaktów edycje z bonusami są czasem jedynymi, jakie można dostać od ręki, bez konieczności sprowadzania np. z zagranicy.

      Usuń
    7. Przyznam szczerze, że takich cudaków jak dwa albumy na jednym CD nie zakupuje. To jest koszmarna opcja. Jeżeli już to tylko opcja: jedno pudełko, dwa CD i na każdym inny album.

      Usuń
    8. Ale tu wracamy do tego, że dwa albumy Feli trwają razem około 50 minut, więc można je traktować jak jeden.

      Usuń
    9. Przecież odtwarzacze mają opcję Memory lub Program (jak zwał tak zwał) pozwalającą zaprogramować, jakie utwory z CD mają zostać odtworzone i w jakiej kolejności. W ten sposób żadne bonusy mi niestraszne ;)

      Usuń
    10. Jesteście koledzy mało elastyczni, choć rozumiem wasze podejście. Problem zaczyna się dla takich osób jak ja, które mają już pokój zamieniony w totalną bibliotekę, gdzie zamiast książek stoją na półkach CD-iki. Już wcześniej musiałem wybrać między CD i winylami. Wybrałem CD, bo mniej zajmują miejsca i wolę dźwięk cyfrowy (choć pewnie dla Pawła to barbarzyńskie stwierdzenie). A i tak samego jazzu to dalej stoi 1850 tytułów (CD-ków jest dużo więcej, bo jest sporo boxów, nawet do 15 płyt w pudle), a kolekcję rocka mam jeszcze nie skatalogowaną, lecz będzie tego ponad 500 CD. Potem, w miarę jak mi się poszczególne tytuły osłuchiwały, to te rzadko słuchane zamieniałem na wersje cyfrowe i przenosiłem na dyski twarde (rocka i bluesa mam na tych dyskach 882 wykonawców + 378 płyt i 514 koncertów Grateful Dead i Jerry'ego Garcia). Nie mam problemu ze słuchaniem muzyki na słuchawkach z komputera przy pracy (spędzam przy nim co najmniej 8 godzin dziennie). Dzisiaj na CD-kach zostały mi najbardziej ulubione płyty, do których chętnie wracam słuchając na sprzęcie Hi-Fi (wzmacniacz Creek 4330, odtwarzacz Cambridge Audio Azur 540C i francuskie kolumny Triangle).
      Do czego zmierzam? Dla mnie takie wydawnictwa z dwoma płytami na jednym CD to oszczędność miejsca. Ostatnio trochę kupuję wersji cyfrowych. Takie podwójne wydawnictwo na np. i-Tunes to 30-35 zł. A np.zestaw 10-15 wszystkich płyt studyjnych jakiegoś zespołu z przeszłości to ok. 100-150 zł (wychodzi po 10 zł za płytę). Za Felą Kuti niespecjalnie przepadam, ale lubię od czasu do czasu posłuchać takiego etno-rocka czy etno-jazzu. Za 7 godzin muzyki Fela Kuti zapłaciłem 120 zł. Takie są życiowe kompromisy. A ponieważ zbliżam się nieuchronnie do finału to zacząłem szukać ewentualnego spadkobiercy tej kolekcji jazzowej (w rodzinie nikt nie podziela mojej pasji) i okazuje się, że nawet instytucje edukacyjne i kulturalne nie są przygotowane na przyjęcie takiej oferty.

      Usuń
    11. @Safeman: W sumie tak, ale to też wymaga pewnego wysiłku, podobnie jak pilnowanie, by wyłączyć w danym momencie ;)

      @LeBo: Faktycznie, preferuję brzmienie analogowe. Ale nie jestem całkiem przeciwny płytom CD. Jest to na pewno bardziej ekonomiczne rozwiązanie, a czasem wręcz jedyna opcja. Też mam w kolekcji wielopłytowe, kompaktowe boksy jazzowe, na których wymieszane są utwory z różnych albumów. Świetnym przykładem jest tu "Miles Davis Quintet 1965-'68", zawierający wszystkie studyjne nagrania Drugiego Wielkiego Kwintetu. Na pierwszej z sześciu płyt jest cały album "E.S.P." w oryginalnej kolejności, ale tuż potem zamieszczono cztery kawałki z "Miles Smiles", nie zachowując albumowej kolejności. Pozostałe płyty to już całkiem wymieszane nagrania z różnych albumów, ich alternatywne podejścia oraz niealbumowe utwory. Jest w tym jednak pewien porządek, bo wszystko jest ułożone w takiej kolejności, w jakiej było nagrywane. Akceptuję to i bardzo się cieszę, że mam te wszystkie utwory zebrane w jednym miejscu (choć cześć i tak powtarza się z innymi wydawnictwami, które posiadam). Taki boks nie jest jednak czymś do słuchania na co dzień. Często zresztą trudno znaleźć czas na odsłuch przynajmniej 40-minutowego wydawnictwa. Dlatego rozumiem podejście Gabriela Petera, nawet jeśli sam nie podchodzę do tego aż tak radykalnie. Ostatnio nawet kupiłem drugi album Caravan na kompakcie, jednopłytową wersję z bonusami (ale tam akurat, oprócz kompletnie niepotrzebnych wersji demo, jest też dodany jeden z najlepszych kawałków zespołu, który chyba nigdzie indziej nie jest dostępny).

      Słucham teraz "He Miss Road" i o ile faktycznie sporo mu brakuje do poziomu "Expensive Shit", to wciąż jest to bardzo przyjemne granie. Trochę inny jest tu klimat, bardziej pogodny, mniej intensywny.

      Usuń
  2. Udało mi się zakupić na allegro, ta wersje z 2012 roku z bonusami za 70 zł plus wysyłka (nikt nie licytował oprócz mnie ;) ).
    Ps. Zauważyłem na rym-ie, że również nie wzgardziłeś cd-kiem Keitha Tippetta ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie ja bym licytował, gdybym w ogóle wiedział o tej aukcji ;) "Dedicated to You, But You Weren't Listening" Tippetta akurat dużo łatwiej i taniej dostać na cd niż winylu.

      Usuń
    2. E tam, na Discogsie nie są takie drogie.

      Usuń
    3. Ceny winylowych wydań "Dedicated..." zaczynają się 78 euro (bez wysyłki) za niemieckie wydania w stanie VG. To strasznie dużo za jedną płytę.

      Usuń
    4. Chodziło mi o tę recenzowaną płytę, bo ktoś narzekał w komentarzu powyżej.

      Usuń
  3. @LeBo Jakie rodzaje jazzu masz na tych cedekach?

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszystkie, z przewagą free jazzu i jazzu nowoczesnego. Kolekcja z jednej strony była tworzona na potrzeby wykładu o historii jazzu, więc jest pełny przekrój od bopu po jazz nowoczesny, a z drugiej strony moje osobiste preferencje były po stronie free jazzu. Mam katalog zbioru w formacie .doc i .pdf (80 stron, tytuły płyt + sygnatura i wydawca). Jak wejdziesz na dyskusję przy płycie The Band, to tam jest namiar na kontakt do mnie i mogę ci wysłać ten katalog e-mailem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przewaga free jazzu? To chyba nie dla mnie ;)

      Usuń
    2. O, widzę tu wręcz fanatyka jazzu :)
      Co jest najlepsze abym mógł się wkręcić w jazz?

      Usuń
    3. Lepsze lub gorsze zestawienia najlepszych płyt jazzowych znajdziesz bez trudu w internecie (np. na Rate Your Music). Jeśli jednak napiszesz, czego słuchasz, łatwiej będzie coś polecić.

      Usuń
    4. Sam już posłuchałem trochę Davisa, a to chyba wystarczy aby się zainteresować tą muzyką
      Ale jakbyś mógł coś jeszcze polecić, to ogólnie słucham głównie proga, najczęściej głównego nurtu jak Genesis, ELP, Gentle Giant, Yes, KC, itp.
      Lubię nawet bluesrocka, szczególnie Cream

      Usuń
    5. To bardzo dobry punkt wyjścia. W blues rocku, szczególnie podczas koncertów, jest dużo improwizacji, co przypomina muzykę jazzową. Znasz już na pewno "Wheels of Fire" Cream, ale koniecznie sprawdź też "Band of Gypsys" Hendrixa, "At Fillmore East" The Allman Brothers Band, "Happy Trails" Quicksilver Messenger Service, "Live/Dead" Grateful Dead, "Irish Tour '74" Rory'ego Gallaghera. Z QMS (to jest w sumie bardziej psychodelia niż blues rock) polecam także studyjny debiut, "Quicksilver Messenger Service", na którym znalazł się utwór "Gold and Silver" - to nic innego, jak rockowa wersja jazzowego standardu "Take Five" Dave'a Brubecka. Wcześniej coś podobnego zrobił Butterfield Blues Band biorąc na warsztat "Work Song" Nata Adderleya. Utwór ten został wydany na albumie "East-West", z którego pochodzi także kompozycja tytułowa, także będąca jedna z pierwszych fuzji rocka i jazzu, a do tego antycypacją psychodelii. Bardzo polecam także grupę Colosseum, która łączyła blues, rock i jazz - wszystko (nie ma tego wiele), co nagrali na przełomie lat 60. i 70. jest co najmniej dobre, a najlepsze są "Valentyne Suite" i "Live". Założyciele tej grupy grali wcześniej u Johna Mayalla na "Bare Wires", na którym również słychać wpływy jazzu. Jednak najlepsze wydawnictwa Mayalla z elementami jazzu to "The Turning Point" oraz "Jazz Blues Fusion".

      Z rocka progresywnego koniecznie poznaj jeszcze Van der Graaf Generator, bo tam jest dużo jazzowych partii saksofonu, a poza tym to świetny zespół (zwłaszcza albumy z lat 1970-76). Warto też zainteresować się progiem spoza głównego nurtu, czyli tego podobnego do dotąd wymienionych zespołów. Dużo jazzu jest u przedstawicieli tzw. sceny Canterbury (Soft Machine, Gong, Caravan, Hatfield and the North, Matching Mole, National Health, Robert Wyatt itd.) czy u niektórych przedstawicieli krautrocka (szczególnie Embryo). Poza tym są jeszcze bardziej awangardowe nurty, jak zeuhl (Magma, u której słychać wpływy Johna Coltrane'a) czy rock in opposition (np. Henry Cow). Oczywiście, nie można nie wspomnieć o Franku Zappie, który nagrywał bardzo jazzowe albumy, jak "Hot Rat", The Grand Wazoo" czy "Waka/Jawaka".

      Przechodząc już do jazzu, proponowałbym zacząć od nurtu jazz fusion, czyli fuzji jazzu z innymi gatunkami, często rockiem. Dużo rocka jest na albumie "Jack Johnson" Milesa Davisa, a także u niektórych zespołów założonych przez współpracowników Davisa - The Tony Williams' Lifetime ("Emergency", "(turn it over)" - na tym drugim gra nawet Jack Bruce z Cream), Mahavishnu Orchestra ("The Inner Mounting Flame", "Between Nothingness & Eternity") czy Return to Forever ("Where Have I Known You Before"). Poza tym na pewno album Billy'ego Cobhama (grającego u Davisa i w Mahavishnu) "Spectrum", na którym wystąpił Tommy Bolin z Deep Purple. Podobny jest też album innego perkusisty, "Mind Transplant" Alphonse'a Mouzona, na którym też gra Bolin. Mniej rockowe, choć wcale nie bardzo odległe od rocka progresywnego czy psychodelii, są dokonania Herbiego Hancocka z okresu Mwandishi, czyli albumy "Mwandishi", "Crossings" i "Sextant".

      Co ciekawe, wielu rockowych słuchaczy z jazzu wcale nie ceni najbardziej fusion, ale akustyczne odmiany jazzu. Zresztą i w moim przypadku pierwszym albumem, który naprawdę mnie zachwycił, był "Kind of Blue" Davisa. Polecam więc sprawdzić także te słynne jazzowe klasyki, jak właśnie "Kind of Blue" czy "A Love Supreme" Johna Coltrane'a. Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na nurt spiritual jazzu, który klimatem nie jest odległy od rocka psychodelicznego - np. "Karma" Pharoaha Sandersa, "Journey in Satchidananda" Alice Coltrane.

      Usuń
    6. Od Magmy przesłuchałem już K.A i M.D.K., a od Van Der Graaf Generator przesłuchałem ich debiutu
      Oczywiście, wszystko się podobało i mam zamiar się później zagłębić w ich muzykę
      Z Zappą zaczynam, mam nawet jego debiut na CD, choć szczerze brzmi dla mnie dość archaicznie
      Kilka miesięcy temu przesłuchałem z pół Helen 12 Trees, ponieważ grał tam Jack Bruce, choć jazz był dla mnie nieco za trudny, dlatego nie przesłuchałem całości

      Usuń
    7. A poza tym, jako młody słuchacz muszę przyznać, że liczba albumów jakie są uważane za świetne i mi tu polecane jest naprawdę przytłaczająca
      No ale cóż
      W swoim czasie ogarnie się Davisa i Zappe w tym bardziej awangardowym wydaniu
      A pomyśleć, że rok temu uważałem Painkillera czy Holy Diver za wyśmienite albumy

      Usuń
    8. To jest tak naprawdę bardzo mała część całej znakomitej muzyki, jaka powstała ;)

      Przez debiut VdGG rozumiesz "The Aerosol Grey Machine"? To w rzeczywistości solowy album Petera Hammilla, z przyczyn kontraktowych wydanych pod szyldem zespołu. Zresztą dużo słabszy od kolejnych albumów. Naprawdę świetne są dopiero "H to He...", "Pawn Hearts", "Godbluff" i "Still Life".

      Z kolei pisząc o debiucie Zappy masz pewnie na myśli "Freak Out" The Mothers of Invention"? To wydawnictwo z 1966 roku, więc brzmienie jest typowe dla tamtej epoki, natomiast było to wtedy bardzo nowatorskie granie, a do dziś brzmi na tyle inaczej od twórczości innych wykonawców, że trudno tu mówić o jakiejkolwiek archaiczności (poza samym brzmieniem).

      Usuń
    9. Oczywiście, wiem że to bardzo mała część znakomitej muzyki
      A z debiutem VdGG miałem na myśli The Least We Can Do Is Wave To Each Other
      I dobrze wiem o tym, że debiut The Mothers był super innowatorski w 1966, ale po prostu mi się ten album nie podoba
      Nazbyt mi się kojarzy z pierwszą połową lat 60

      Usuń
    10. Mnie też się jakoś specjalnie nie podoba, niemniej jednak pierwsza płyta "Freak Out" miała być właśnie parodią tych wczesnych grup rockowych - przy czym wykonanie stoi tu na nieco jednak wyższym poziomie - ale druga płyta to już coś całkiem innego.

      Ogólnie przesłuchanie dokonań Zappy i Davisa to zajęcie na wiele miesięcy. Nie mówiąc już o dokładanym poznaniu, bo często są to albumy, które wymagają wielu przesłuchań, by je zrozumieć i usłyszeć wszystkie szczegóły, które często mogą całkiem zmienić odbiór. To nie jest prostacka muzyka typu Guns N' Roses, nie mówiąc o Ramones, gdzie wszystko o utworze widomo już po kilku taktach przy pierwszym odsłuchu.

      Usuń
    11. Żeby dobrze znać Ramones, wystarczy przesłuchać jakikolwiek z ich utworów, i już masz dość, a przy okazji masz dość

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)