[Recenzja] Tangerine Dream - "Stratosfear" (1976)



W 1976 roku dobra passa Tangerine Dream wciąż trwała. Trio dostało pierwszą propozycję stworzenia muzyki do filmu. Obrazem tym był "Sorcerer" (w Polsce znany jako "Cena strachu") w reżyserii Williama Friedkina, amerykański remake francuskiego filmu "Le salaire de la peur" Henriego-Georges'a Clouzota z 1953 roku. Tym razem zespół postanowił pracować w Berlinie. Nagranie ścieżki dźwiękowej rozpoczęło się w maju i trwało aż do października. Trwało to tak długo zarówno z powodu licznych problemów technicznych, jak i niespodziewanego konfliktu wewnątrz zespołu. Peter Baumann był coraz bardziej zawiedziony swoją drugoplanową rolą w zespole, co zaczęło prowadzić do coraz częstszych sprzeczek. W lipcu muzyk rozpoczął pracę nad solowym albumem ("Romance 76"). Ale już w sierpniu ponownie dołączył do Edgara Froese'a i Chrisa Franke'a. Trio zrobiło sobie jednak przerwę od przygotowywania ścieżki dźwiękowej i zarejestrowało materiał na kolejny regularny album, który ukazał się w październiku, jako "Stratosfear".

Longplay z jednej strony stanowi bezpośrednia kontynuację stylistyki zaprezentowanej na albumach "Phaedra", "Rubycon" i "Ricochet", a jednocześnie wzbogacą ją nowe rozwiązania, zbliżające muzykę zespołu do rocka progresywnego z okolic Pink Floyd. Zwraca uwagę szerokie wykorzystanie tradycyjnych instrumentów i większy nacisk na melodie. Otwierający album utwór tytułowy rozpoczyna się od łagodnych dźwięków gitary zatopionych w melotronowym tle. Po chwili ustępują one miejsca transowej, ostinatowej linii basu z sekwencera, będącej tłem dla melodyjnych klawiszowych partii, z wyraźnie zarysowanym tematem przewodnim, a także sporadycznie powracającej gitary. To najbardziej chwytliwy utwór w dotychczasowym dorobku zespołu. Na albumie trwa dziesięć minut, ale wykrojono z niego czterominutowy singiel. Jeszcze bardziej zaskakuje niespełna pięciominutowy "The Big Sleep in Search of Hades", a zwłaszcza jego barokowa klamra, oparta na brzmieniu klawesynu, gitary basowej i melotronowej imitacji fletu. Muzykom udało się stworzyć świetny nastrój. Podobnie jak w środkowej części, opartej wyłącznie na brzmieniach melotronu i syntezatorów. W ponad ośmiominutowym "3 AM at the Border of the Marsh from Okefenokee" smaczkiem są partie... harmonijki. Bardzo ciekawie wpleciono je w mroczne brzmienia elektroniczne. Zespołowi znów udało się wykreować fantastyczny klimat. Nie inaczej jest zresztą w  finałowym, ponad jedenastominutowym "Invisible Limits". Tym razem elektronika (w tym charakterystyczne ostinata z sekwencera) dopełniana jest przez solowe partie gitary elektrycznej; pojawia się też balladowa koda z partiami pianina i melotronowym fletem. Momentami sprawia jednak wrażenie, jakby muzycy nie do końca wiedzieli, w jakim iść kierunku, przez co trochę brakuje mu spójności.

"Stratosfear" nie był tak wielki sukcesem komercyjnym, jak "Phaedra" i "Rubycon", choć 39. miejsce na UK Albums Chart trudno uznać za porażkę. Pod względem muzycznym nie ustępuje wiele swoim poprzednikom (choć ostatni utwór mógłby być bardziej dopracowany), a do tego przynosi pewien powiew świeżości. Zdecydowanie jedno z najlepszych dzieł Tangerine Dream.

Ocena: 8/10



Tangerine Dream - "Stratosfear" (1976)

1. Stratosfear; 2. The Big Sleep in Search of Hades; 3. 3 AM at the Border of the Marsh from Okefenokee; 4. Invisible Limits

Skład: Edgar Froese - melotron, syntezator, pianino, gitara, gitara basowa, harmonijka; Chris Franke - syntezator, organy, klawesyn, instr. perkusyjne; Peter Baumann - syntezator, elektryczne pianino, melotron
Producent: Tangerine Dream


Komentarze

  1. W odróżnieniu od wysublimowanego Rubycon, Stratosfear zajeżdża mi tandetą. Nie wiem, może przez te podbite rytmy w szybszych momentach w pierwszej części płyty, które kojarzą mi się z techno albo nawet disco i tymi niby melodiami. Jakaś taka ta płyta pospolita jest. Może jeszcze wtedy nie była ale z perspektywy tego co w około zwłaszcza w latach 80-ych słyszałem to jakoś mnie odrzuca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie to się tak w ogóle nie kojarzy. Ten album to muzyka bardzo w stylu lat 70., przesiąknięta takim retro-futuryzmem typowym właśnie dla tamtych czasów. A stylistycznie jest to połączanie tego, co było na trzech poprzednich albumach ("Phaedra", "Rubycon", "Ricochet") z głównym nurtem rocka progresywnego, przede wszystkim z okolic Pink Floyd. Innych wpływów tu nie ma - ani żadnego disco, ani nieistniejącego jeszcze wtedy techno ;)

      Usuń
    2. No jeszcze wtedy nie istniał ale jak zaistniał to słychać w nim coś podobnego do tego co wskazałem.

      Usuń
    3. No bo ogólnie te współczesne elektroniczne nurty wywodzą się z tego, co działo się w latach 70. Bardzo duży wpływ na techno miał album innego twórcy progresywnej elektroniki, też wywodzącego się ze sceny krautrockowej - "E2-E4" Manuela Göttschinga. I jest to naprawdę świetna płyta, moim zdaniem lepsza od wyżej recenzowanej, ale nie każdemu podejdzie właśnie ze względu na te podobieństwa do techno. A samo techno zupełnie niesłusznie jest kojarzone tylko z prymitywnym umca-umca z telefonów nastolatków - są też dużo ciekawsze odmiany, jak np. ambient techno, gdzie nawet nie ma warstwy rytmicznej.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024