[Recenzja] Magma - "Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh" (1973)



Jeden z najbardziej niezwykłych, oryginalnych, zwariowanych, a zarazem wyrafinowanych i ambitnych albumów w dziejach muzyki rockowej. Już oba wcześniejsze dzieła francuskiej Magmy, eponimiczny debiut i "1001° Centigrades", pokazały, że jest to zespół nietuzinkowy, niepowtarzalny. Ale dopiero na "Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh" jego styl całkowicie się wykrystalizował, wzbogacony o nowe elementy, które na stałe wpisały się zeuhlową estetykę. Nie wszystkim muzykom odpowiadał ten rozwój, dlatego z poprzedniego składu zostali tylko Christian Vander, Klaus Blasquiz i Teddy Lasry. W nowym wcieleniu zespołu dołączyli do nich: klarnecista basowy René Garber, klawiszowiec Jean-Luc Manderlier, gitarzysta Claude Olmos i basista Jannick Top, a także żeński chór złożony ze Stelli Vander, Muriel Streisfield, Evelyne Razymovski, Michele Saulnier i Doris Reinhardt.

Na trackliście "Mekanik Destruktiw Kommandoh" widnieje siedem ścieżek, jednak w rzeczywistości album zawiera jedną, niespełna czterdziestominutową kompozycję. Bardzo spójną, pozornie jednostajną, lecz ulegającą pewnym przetworzeniom, co uzasadnia podział na osobne utwory. Całość została skomponowana samodzielnie przez Vandera. Muzyk w bardzo inteligentny, przemyślany sposób czerpie tutaj z muzyki klasycznej, przede wszystkim z twórczości Carla Orffa (wyraźne podobieństwa do jego dzieła "Carmina Burana") i Igora Strawińskiego (szczególnie "Wesele"). I choć przenosi te inspiracje na rockowy grunt, to efekt wcale nie sprawia wrażenia strywializowanej kopii muzyki poważnej (choć nie mogło obyć się bez pewnych uproszczeń). Vander wykazał się prawdziwym kompozytorskim kunsztem. Udało mu się też dobrać wystarczająco utalentowanych współpracowników, by zrealizować swoje wielkie ambicje. Nowym elementem w twórczości zespołu są operowe wielogłosy, bardzo starannie, interesująco zaaranżowane. Towarzyszy im potężna gra sekcji rytmicznej, z transową, ale zmienną perkusją i wyrazistym basem, hipnotyzujący motyw grany na pianinie, a także typowo rockowe solówki gitary i jazzujące partie dęciaków, przypominające o fascynacji Vandera twórczością Johna Coltrane'a. Całość zachwyca niezwykłym - jak na muzykę będącą, mimo wszystko, rockiem - bogactwem i wyrafinowaniem.

Dość pretensjonalny termin rockowa opera, używany przez muzycznych dziennikarzy w stosunku do zbiorów zwyczajnych rockowych piosenek z wspólną warstwą tekstową, jak "Tommy" czy "The Wall", o wiele lepiej pasuje właśnie do zawartości "Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh". Przy czym w przypadku Magmy całkowicie traci swój pretensjonalny wydźwięk - zespół posiadał wystarczające umiejętności, by zrealizować tak ambitny projekt. Nie ma tu ani odrobiny patosu lub kiczu, ani instrumentalnego onanizmu mającego ukryć instrumentalne i kompozytorskie niedostatki. Nie jest to oczywiście poziom muzyki poważnej, ale muzycy wcale nie udają, że grają muzykę poważną, nie ukrywają swoich rockowych korzeni. Jednocześnie prezentując dzieło znacznie bardziej przemyślane i dopracowane, niż zdecydowana większość rockowych albumów. Całość nie jest przy tym szczególnie trudna w odbiorze. Ale wymaga wielu przesłuchań w skupieniu, by się nią naprawdę zachwycić. Początkowo, zwłaszcza przy niezbyt uważnym słuchaniu, może wydawać się zbyt monotonna. Jednak przy dokładniejszym odsłuchu album odsłania mnóstwo rytmicznych i harmonicznych zmian, a także wiele innych aranżacyjnych smaczków. Dlatego nie należy się zniechęcać, tylko słuchać, słuchać, słuchać, a zachwyt w końcu sam przyjdzie.

Ocena: 10/10



Magma - "Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh" (1973)

1. Hortz Fur Dëhn Štekëhn Ẁešt; 2. Ïma Sürï Dondaï; 3. Kobaïa Iss Dëh Hündïn; 4. Da Zeuhl Ẁortz Mëkanïk; 5. Nëbëhr Gudahtt; 6. Mëkanïk Kömmandöh; 7. Kreühn Köhrmahn Ïss Dëh Hündin

Skład: Klaus Blasquiz - wokal, instr. perkusyjne; Stella Vander - wokal; Muriel Streisfield - wokal; Evelyne Razymovski - wokal; Michele Saulnier - wokal; Doris Reinhardt - wokal; René Garber - klarnet basowy, wokal; Teddy Lasry - saksofon, klarnet, flet; Jean-Luc Manderlier - instr. klawiszowe; Claude Olmos - gitara; Jannick Top - gitara basowa; Christian Vander - perkusja i instr. perkusyjne, organy, wokal
Producent: Giorgio Gomelsky


Komentarze

  1. Świetny album, oryginalny, złożony, a przy tym uporządkowany. Te operalne chóralne wokale, połączone ze świetnymi partiami gitary i dęciaków, zmieniające się rytmy - czegoś takiego chyba jeszcze nie zdarzyło mi się słuchać. Nie miałem ani przez chwilę wrażena, że muzyka jest monotonna. Jedyne co mi przeszkadza to tekst - tworzenie własnego języka do swojej muzyki jest według mnie dość pretensjonalnym pomysłem, zwłaszcza, że przypomina okropnie brzmiący niemiecki. Muszę się w to jeszcze słuchać, bo to rzeczywiście nie jest muzyka "na raz". 9/10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Należy jednak pamiętać, że ten język jest jednak w znacznym stopniu improwizowany - więc chodziło głównie o to, by wokaliści mieli więcej swobody, niż gdyby ograniczały ich zasady jakiegoś istniejącego języka, a dzięki temu mogli robić bardzo ciekawe rzeczy za pomocą partii wokalnych.

      Usuń
    2. Wróciłem wkrótce do tego albumu i podniosłem ocenę do zasłużonego 10/10. Ten zarzut dotyczący tekstu był trochę wyssany z palca, takie wokale świetnie pasują do muzyki. Z tym tekstem o oryginalności, może była to trochę moja ignorancja, rozumiem argumentację mahavishnuu, ale mi osobiście nie przeszkadza taka inspiracja, nawet jeśli czasami trochę zbyt mocno zahacza o plagiat.

      Szczerze mówiąc, w porównaniu z większością opinii ten album wcale nie wydaje mi się trudny w odbiorze. Powyższy komentarz pisałem po jednym przesłuchaniu, a mimo to mogę przysiąc, że wcale nie było w nim jakiegoś pozerstwa ;) Co prawda, żeby w pełni docenić geniusz tej muzyki z pewnością należy się zapoznać z twórczością m.in. Orffa czy Strawińskiego, lecz według mnie wcale nie trzeba dużo wysiłku, żeby nawet bez tego się nią zachwycić. Jak już pisałem, ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że jest to muzyka monotonna - wręcz przeciwnie, już na samej pierwszej ścieżce jest tyle szalonych zmian rytmu, że może być komuś trudno za tym nadążyć. Nawet jeśli na reszcie albumu jest już tego mniej, to zarzucanie mu monotonii wydaje mi się dość dziwne. Poza tym, jeśli ktoś jest fanem ciężkiego grania, to powinno go zachwycić również potężne brzmienie tej muzyki.

      Usuń
    3. Ja bym jednak, w przeciwieństwie do mahavishuu, sugerował ocenianie oryginalności danego dzieła na podstawie wszystkich jego elementów, a nie wybierania tylko niektórych. "MDK" to nie jest kopia 1:1 wskazanych kompozycji Strawińskiego, inne jest przecież instrumentarium a co za tym idzie brzmienie, zdecydowanie bardziej zaznaczony jest rytm, który u Magmy pełni wręcz dominującą rolę. Takiej fuzji XX-wiecznej poważki, rocka i jazzu nie było wcześniej, za to później wielu wykonawców się wzorowało na grupie Vandera. Tymczasem przypominając sobie poniższą dyskusję mam wrażenie, jakby z Magmy robiono jakąś Gretę Van Fleet, która brzmi dokładnie tak, jak Led Zeppelin (pomijając jakość kompozycji i wykonania).

      Myślę, że Magmę jak najbardziej można doceniać bez znajomości Strawińskiego i Orffa (i Bartóka, i Coltrane'a), ale z drugiej strony - warto wiedzieć, skąd wzięły się elementy składowe stylu Francuzów, no a poza tym jest to przecież wspaniała muzyka, zajmująca ważne miejsce w jej historii. No, może poza Orffem.

      Usuń
    4. Zgadzam się z tym, co napisałeś o "MDK", ale szczerze mam wrażenie, że ty zrobiłeś coś podobnego, co mahavishnuu tutaj, z debiutem Fausta (pomijając kwestię oryginalności, tylko uproszczeń). Nie jestem pewien, co dokładnie miałeś tam na myśli przez “prawdziwą awangardę” (podobno słychać tam wpływy muzyki Stockhausena?), ale zarzucanie, że jest to bardzo intrygujące i wizjonerskie w kontekście rocka, jednak w porównaniu z prawdziwą awangardą brzmi dość naiwnie i już nie tak bardzo oryginalnie to chyba podobnie, jak krytykować Magmę za pewne uproszczenia muzyki poważnej. W każdym razie dla mnie to niemal równie genialny album, co “MDK”, łączący eksperymentalne walory z rockową zadziornością i nawet pewną chwytliwością (ja w każdym razie nie miałem problemu z docenieniem go).

      Uogólniając, stwierdziłem ostatnio, że muzyka poważna podchodzi mi chyba nawet trochę lepiej od jazzu (może dlatego, że mniej tam trąbki, której piskliwy dźwięk trochę odrzucał mnie od jazzu). Pomógł mi w tym pewien blog: https://ogrodrozkoszyziemskich.blogspot.com Podejrzewam, że znasz autora, bo masz go w followersach na RYMie. Pisze on równie ciekawie, co ty (nie tylko o muzyce). Pisałeś gdzieś, że szkoda, że nie masz jakiejś sensownej konkurencji. W sumie, kiedy miałeś jeszcze na stronie sekcję z poleconymi innymi ciekawymi stronami, to mogłeś go tam dać (chyba, że nie masz o jego tekstach dobrego zdania - ale zdziwiłoby mnie to - albo nie pasowałby przez zbyt szeroką tematykę), bo aż mi smutno, jak mało osób zna jego teksty.

      Wydaje mi się, że o ile żeby pisać o poważce trzeba mieć większą wiedzę (ale wydaje mi się, że ty (niemal?) taką posiadasz i czekam na twoje recenzje kiedyś ;)), tak żeby zachwycić się przynajmniej niektórymi dziełami też nie trzeba wiele. Co do Strawińskiego, słuchałem “Święta Wiosny” i to naprawdę genialne dzieło (choć tam akurat poza atmosferą pogańskiego święta nie słyszę zbytnio podobieństwa do Magmy). Bartoka jeszcze nie słuchałem, ale mam w planach poznać jego kwartety smyczkowe.

      W sumie, to za co Orff jest tak krytykowany? Bo chyba nie za samą popularność? Znam tylko to słynne “O Fortuna” (muszę kiedyś posłuchać reszty “Carminy Burany”) i no, może jest to trochę - znowu się ciśnie na usta - pretensjonalne, ale ten patos całkiem pasuje do jego apokaliptycznego klimatu.

      Usuń
    5. To może wyglądać na sprzeczność, ale tylko do momentu, gdy całą twórczość Magmy i Fausta sprowadzi się do zespołu grającego rocka inspirowanego muzyką poważną. A przecież to bardzo uproszczony i niepełny opis. Muzyka na "MDK" i "Faust" nawet nie jest do siebie podobna. Niemcy na swojej debiutanckiej płycie po prostu przeplatali dość konwencjonalnego rocka z fragmentami zupełnie nierockowymi. Francuzi stworzyli natomiast całkiem nowy nurt rocka, który cały czas jest rockiem, ale też cały czas słychać inspirację czymś więcej. Dlatego Fausta oceniam lepiej wtedy, gdy faktycznie łączy rocka z eksperymentem ("So Far", "IV"), niż tylko przeplata jedno z drugim.

      Nie wiem, co chcesz od trąbki. Miles Davis grał z tłumikiem albo gitarowym efektem wah-wah, więc przynajmniej na jego płytach nie powinien Ci przeszkadzać ten instrument.

      Wspomnianej strony nie znałem w czasie, gdy była tu lista polecanych blogów, choć twórczość autora nie była mi obca. Chociaż nie zawsze podzielam jego podejście - dość wymagające, szczególnie w przypadku filmów, choć muzyki też - to ma naprawdę mnóstwo celnych spostrzeżeń, które bywają dla mnie inspirujące. Ponadto jego teksty wyróżniają się nie tylko treścią, ale też formą.

      Zapewne nadejdzie taki moment, że zacznę pisać o muzyce poważnej, przynajmniej XX-wiecznej, która najbardziej mnie fascynuje. Jeżeli zaś chodzi o Carla Orffa to problemem jest to, że jego kompozycje są w zasadzie bardzo proste i przystępne, prawie jak muzyka rozrywkowa, ale z całym tym patosem poważki, co moim zdaniem stanowi najgorsze możliwe połączenie.

      Usuń
    6. To o "Faust” i “MDK” to prawda, może było to chybione porównanie, ale to w jaki sposób połączono tam te fragmenty wcale nie brzmi dla mnie naiwnie. Te eksperymentalne kolaże są naprawdę szalone, z niesamowitym surrealistycznym klimatem. Z ich późniejszych albumów, “czwórkę” stawiam mniej więcej na równi.

      To o trąbce to było tylko moje subiektywne odczucie, zresztą może źle się wyraziłem, bo pisałem tu raczej o początku swojej znajomości jazzu, a teraz przekonałem się, nie mam z tym problemu i już niemal żaden jazz mi nie straszny. Chociaż np. to nieszczęsne "Trout Mask Replica" wciąż mnie średnio przekonuje, oczywiście nie ze względu na brzmienie jakiegoś pojedynczego instrumentu (aczkolwiek jak czytam dziś to, co wyskrobałem pod Twoją recenzją 3 lata temu, to jednak łapie mnie zażenowanie).

      Co do Ogrodu rozkoszy ziemskich - ogólnie zgadzam się, choć takie wymagające podejście zdecydowanie ma swoje zalety, choćby wyróżnia się na tle innych, zwłaszcza co do filmów - zanim poznałem RYMa, to byłem na Filmwebie, gdzie jakieś 90% comment boxów zaczynało się od bezwartościowych peanów. W ogóle bardzo szanuję takie osoby, jak wy, które za darmo poświęcają swój czas.

      Co do reszty tutaj i pod recenzją Lynyrd Skynyrd, chyba nie mam więcej do dodania, dzięki za tamte cynki.

      Usuń
    7. Moim zdaniem przeplatanie różnych wpływów, zamiast faktycznego łączenia ich, to zawsze pewne pójście na łatwiznę. Ale ja nie uważam debiutu Faust za zły album, wręcz przeciwnie, a w recenzji pojawiło się też wiele słów uznania.

      Zgadzam się w kwestii Filmweba, z którego od dawna nie korzystam. Ranking na RYM-ie prezentuje się znacznie ciekawiej, choć moim zdaniem użytkownicy tej strony trochę kieruje się w drugą skrajność i filmom bez naprawdę wybitnych wartości artystycznych trudno się przebić.

      Usuń
    8. Akurat mi takie podejście u filmów pasuje, jak widać z tego, co już kiedyś napisałem pod twoim filmowym postem (pewnie miałeś też na myśli niedocenienie takich filmów, jak “Siedem” i “Gorączka”, które jako rozrywka są świetne, ale brak im wartości artystycznej, no wolę je od tamtych, ale też odmówiłbym im statusu arcydzieła). Nie znałem tekstów pana Macieja, kiedy to pisałem, ale trochę utwierdziły mnie one w tym zdaniu i nawet tekst To nie tak, że uważam te filmy za jakieś gnioty jest już częściowo nieaktualny. No sorry, ale w takiej “Zielonej mili” to naprawdę żadnych pozytywów nie widzę (nawet gra aktorska uparłbym się, że szału nie robi, chociaż ciężko pewnie było coś wyciągnąć z tak płytkich i schematycznych postaci).

      W ogóle ciekawe, że rzeczywiście osoba z tamtego bloga chyba trochę mniej wymaga od muzyki niż od filmów. Co prawda nie ma jeszcze na stronie ich recenzji, ale na jego profilu RYM albumy Eagles czy AC/DC mają 7.0/10, a Aerosmith – nawet 7.5. Zaskakująco wysokie oceny, jak na takie wymagające podejście. Nawet debiut GN’R ma 6.5/10. Już nie zależy mi na apologii tego zespołu, ale i tak jestem ciekaw jego recenzji. Może jednak da się merytorycznie obronić taką muzykę :D Chociaż np. pozytywną recenzją Ramones niezbyt mnie przekonał, tu akurat bliżej mi do twojego zdania.

      Usuń
    9. Polemizowałbym z tym brakiem wartości artystycznych w tych dwóch filmach. Fabularnie pewnie racja, ale pod innymi względami nie powiedziałbym, że to takie typowo rozrywkowe kino. Niektóre sceny - np. ta z "Gorączki", jak DeNiro staje w oknie, inspirowana obrazem Colville'a - wypadają bardzo artystycznie.

      Maciej jakiś czas temu przyznał, że mógłby uznać "Remain in Light" za najlepszy album rockowy, bo te wszystkie płyty z inspiracjami jazzem czy poważką są uboższą wersją tego, czym się inspirują, a dzieło Talking Heads jest po prostu doskonałym rockiem. Bardzo ciekawy punkt widzenia, którego sam bym raczej nie podzielał, ale może właśnie tutaj należy szukać przyczyny stosunkowo wysokich ocen dla wymienionych wykonawców.

      Usuń
    10. Fakt, może mogłem podać trochę lepsze przykłady, np. Bondy. Aczkolwiek w przypadku "Gorączki" również zgadzam się z Maciejem, że te wszystkie ambicje trochę go gubią.

      Nie znałem tej opinii Macieja. Przyznaję, ciekawy punkt widzenia.

      Usuń
    11. W sumie konsekwentnie podchodzi w takim razie do filmów i muzyki, mając większe wymagania wtedy, gdy widać / słychać większe aspiracje. Ja jednak uważam, że jeśli coś jest dobrą rozrywką, a przy tym czymś nieco więcej niż samą rozrywką, to działa to raczej na korzyść dzieła (w poszczególnych przypadkach nie musi tak jednak być). I jeśli jest to wciąż przede wszystkim rozrywka, to taki przyjmowałbym punkt odniesienia, porównując z podobną rozrywką, a nie z ambitniejszymi gatunkami.

      Bondy to faktycznie dużo lepszy przykład. W zeszłym roku odświeżyłem sobie serie i mogę się zgodzić z większością, jeśli nie wszystkimi zarzutami z recenzji "Goldfingera" Macieja. Chociaż reboot serii z Craigiem jest już pozbawiony wielu wcześniejszych problemów i dobrze się broni jako takie czysto rozrywkowe kino akcji.

      Usuń
    12. Pozwolę sobie wrócić do tematu i dopytać o "Zieloną milę". Te pół gwiazdki to bardzo brutalna ocena, jak na film, któremu - przynajmniej jak wynika z komentarza - zarzucasz jedynie to, że nie widzisz pozytywów. To raczej powód na neutralną ocenę. Obiektywnie można chyba stwierdzić, że ma w miarę sensownie poprowadzoną fabułę, wyrazistych bohaterów, poprawną grę aktorską, profesjonalny montaż i udźwiękowienie, niezłą scenografię. Widziałem filmy, które nie spełniają żadnego z tych kryteriów i one stanowią dla mnie równie istotny punkt odniesienia, co wybitne dzieła kinematografii, więc dałbym takiemu filmowi, jak "Zielona mila", nawet gdyby nic mi się w nim nie podobało, ocenę bliską środka skali. Co zaś się tyczy oceny, jaką mam na RYM-ie, to ja ten film widziałem ponad dekadę temu, gdy miałem inne oczekiwana od kina i mało z niego pamiętam, więc nie chodzi o to, że jakoś bardzo chcę go bronić, ale po prostu ciekawi mnie aż taka niechęć.

      PS. Za trochę ponad miesiąc wychodzi nowa Magma.

      Usuń
    13. Cieszę się, że tu wróciłeś do tematu, bo wcześniej miałem dylemat, czy odpisać i gdybym tego nie zrobił, to pewnie miałbym wyrzuty sumienia ;) Pozwól, że podzielę odpowiedź na 2 komentarze w odniesieniu do "Zielonej mili" i reszty (sorry od razu za taką długość, musiałem się jakoś do tego wszystkiego odnieść).

      Kiedy pisałem ten komentarz pod filmowym postem, miałem ten film oceniony na 2/5 - i może wrócę do tej oceny albo czegoś pomiędzy, bo porównując z np. filmami Vegi jest pewien dysonans – ale zacząłem się zastanawiać, skoro nie widzę w tym filmie pozytywów (a nawet jeśli widzę, to nie zmienia to za bardzo oceny całości - patrz dalej), to czemu nie niżej, aż w końcu stwierdziłem, że dobrze wygląda razem z dwoma innymi żenującymi wyciskaczami łez, które też mam ocenione na 0.5 i w ich przypadku jestem bardziej pewien, że nie zasługują na nic więcej: rateyourmusic.com/film_collection/pivip/stag/not+even+funny/ Cała trójka oczywiście w top 100 ever na Filmwebie, ale już nie będę się nad tym znęcał xD

      Ale to, że zarzucam jedynie to, że nie ma pozytywów, to nieprawda. Wiele elementów mnie żenuje, jak efekciarstwo, kiczowata symbolika szarańczy czy komediowe fragmenty typu strażnicy nie potrafią złapać myszy, które są nieśmieszne i zostały dodane chyba tylko po to, żeby kontrastujące smutne sceny wywarły większe wrażenie na widzu. Poza tym męczący jest czas trwania, naprawdę nie wiem, czy jakiś film wymęczył mnie bardziej (nawet polskie crapy podczas seansu z wyłączonym myśleniem potrafią być przyjemniejsze). Moje odczucia dobrze podsumowuje ten film: youtube.com/watch?v=HQ01tuxOwPk&t=60s

      Co do zalet, które wymieniasz. Fabuła jest przewidywalna. Gdyby nie było wiadomo od razu, czy Coffey jest winny, to jeszcze byłoby w porządku, ale od początku jego niewinność jest niemal oczywista. Nie czytałem akurat tej książki, ale King to grafoman i o ile reżyser nie wykaże się sporą inwencją, jak Kubrick przy “Lśnieniu”, to trudno zrobić z jego historii coś subtelnego. Postaci wyraziste? Dla mnie wszystkie to albo schematyczne (jak więźniowie, na czele z Coffeyem, którego klisza była tak nadużywana, że otrzymała własna nazwę: en.wikipedia.org/wiki/Magical_Negro) albo pozbawione charakteru (jak strażnicy, na czele z postacią Hanksa, która ma za zadanie chyba tylko przyglądać się wydarzeniom, no chyba, że kogoś interesuje wątek zapalenia pęcherza) kukły. Nie ma żadnych “character arców” ani niedopowiedzeń, od początku wiemy, komu mamy kibicować, a kogo potępiać. To jest przeciwieństwo wyrazistości. Aktorstwo większości aktorów może i jest poprawne, natomiast Duncan zawsze mnie irytował - miałem wrażenie, że jego gra ogranicza się do robienia grymasów i “mądrych min”. A co do pozostałych zalet: jeśli pozwolisz, pociągnę swoje porównanie do GN’R - jeśli tamte filmy są wersją tego zespołu, to “Zielona mila” jest odpowiednikiem “November Rain” - parafrazując twoje słowa, to pretensjonalnie zrobiona wydmuszka, którą zachwycają się początkujący widzowie (i ci, którzy na tym początkowym etapie się zatrzymali), myśląc, że jak jest długa, podniosła i ma tyle wzruszających momentów, to jest wielkim, ambitnym arcydziełem (wciąż lubię ten utwór - choć w sumie już dawno go nie słuchałem - ale trudno mi się z tym, co o nim napisałeś nie zgodzić). I tak samo, jak w przypadku GN’R pewne umiejętności kompozytorskie i wykonawcze członków nie zmieniają za bardzo twojej oceny jego muzyki, tak u mnie, nawet jeżeli zgodziłbym się z niektórymi zaletami, które wymieniasz, to rzeczy typu scenografia nie wpływają na ocenę całości, jeśli treść filmu wywołuje we mnie takie zażenowanie.

      Tak negatywna ocena to z mojej strony pewnie trochę samowolka, bo o takim “Titanicu”, który mimo wszystko oceniam pozytywnie, można by napisać coś podobnego - płytkie postaci, męcząca długość, wyciskanie łez najprostszą metodą, czyli “fajny gość umiera”... A jednak tam jest to zrobione jakoś subtelniej (youtube.com/watch?v=5hXG1tBFIi8 ta scena do dziś mnie trochę rozkleja) i poza romansem z opery mydlanej są też ciekawsze wątki, jak pokazanie tonięcia statku.

      Usuń
    14. Dzięki za przypomnienie o nowej Magmie, aczkolwiek trochę się obawiam o ich formę, bo ich ostatni album wprawdzie oceniam nieco wyżej od ciebie, ale też nie mam zbyt pozytywnego zdania. Oczekiwania zwiększa jednak to, że odświeżono skład zespołu. Ciekawie brzmi też tekst na stronie albumu na Bandcampie: https://seventhrecordsmagma.bandcamp.com/album/k-rt-hl

      "Remain in Light" to wspaniały album, ale odmówiłbym mu statusu najlepszego w historii rocka, bo po rewelacyjnych pierwszych 4 utworach, poziom moim zdaniem trochę opada (poza pięknym “Listening Wind”). Nie wiem, który album podałbym jako swojego faworyta do tego tytułu, zbyt dużo kandydatów.

      Chyba już ktoś o tym pisał, ale jestem ciekaw, czy wzięcie się za muzykę poważną nie spowoduje u ciebie obniżenia ocen u niektórych z pozostałych albumów. Ale z tego, co tu piszesz wynika, że jednak tak nie będzie. Osobiście bliżej mi chyba do twojego punktu widzenia niż Macieja, jednak zwykle znam jeszcze zbyt mało muzyki z tych ambitniejszych gatunków, żeby porównywać z nimi muzykę popularną, która się nimi inspiruje.

      Dla mnie większym problemem jest ogólnie to, czy przy ocenie bardziej brać pod uwagę obiektywne walory, czy przyjemność ze słuchania. U albumu zrecenzowanego tutaj na szczęście nie mam tego problemu, bo subiektywnie to wciąż jedna z moich ulubionych płyt. Ale już np. to, czy wyżej ocenić “Trout Mask Replica”, gdzie słyszę te ambicje, ale wciąż większość jest dla mnie odpychająca, czy np. “Bat Out of Hell”, gdzie wiem, że obiektywnie to okropna, bombastyczna i przerysowana muzyka (dziwię się, że dałeś mu 2/10, a nie 1 ;) Chociaż skoro doceniasz teraz bardziej wartość użytkową, to może i tam byś takową znalazł), ale lubię ją, bo jest po prostu chwytliwa, z charyzmatycznym wokalistą - to już nie lada dylemat. Kiedyś wpadłem na wybitny pomysł, by założyć drugie konto na RYMie pod przewrotną nazwą IgnoranceIsBliss i tam wystawiać oceny bazujące tylko na przyjemności xD Na szczęście szybko z tego zrezygnowałem. Zamiast tego dodałem tag guilty pleasure (it's bad but i like it) (dla odróżnienia od guilty pleasure, w tym sensie, że tak złe, że aż zabawne, ale to jeszcze wyjaśnię pod recenzją któregoś z nich). Niby mam tylko 3 albumy tak otagowane (przy czym z albumów Kansas i GN’R lubię w zasadzie już tylko pojedyncze kawałki): https://rateyourmusic.com/collection/pivip/stag/guilty+pleasure+%28it%27s+bad+but+i+like+it%29/ ale gdybym oceniał też single (dawniej się nad tym zastanawiałem, może kiedyś założę do tego drugie konto), to pewnie byłoby tego dużo więcej.

      Parę dni temu obejrzałem “Szpiega, który mnie kochał”, jedną z niewielu części Bonda, których wcześniej nie widziałem i zarzuty z recenzji “Goldfingera” Macieja pasują też tam. Najgorsza była ilość tych niezbyt błyskotliwych i mało śmiesznych onelinerów, zwł. te flirty 007 brzmiące jak z, za przeproszeniem, jakiegoś wstępu do pornosa. Dawno nie widziałem starszych Bondów, ale wydawało mi się, że było tego mniej. Ogólnie jako rozrywka w miarę się to sprawdza, ale i tak dość blisko mi do zdania, że takie filmy, jak tradycyjne Bondy to są dla chłopców, a dla mężczyzn są np. (przynajmniej niektóre) westerny ;) Co do rebootów ogólnie się zgadzam, “Casino Royale” to moim zdaniem najlepsza część serii, którą widziałem. Ostatnia część wywołała jednak u mnie mieszane odczucia, zakończenie zdecydowanie na plus, nie spodziewałem się, że zdecydują się na taki krok. Z drugie strony jednak jako część serii wypada dość przeciętnie, postać wroga trochę bez pomysłu, a relacja Bonda ze Swann wydała mi się sztuczna (szkoda, że Paloma nie dostała więcej czasu, dla mnie była zdecydowanie ciekawszą postacią kobiecą).

      PS. W sumie nie miałbyś nic przeciwko, gdybym kiedyś przy okazji podesłał tę dyskusję Maciejowi w komentarzu? Jestem ciekaw, czy nie miałby tu czegoś do dodania od siebie.

      Usuń
    15. Teraz ta ocena ma więcej sensu ;). Musiałbym jednak odświeżyć sobie ten film i spojrzeć na niego z dzisiejszej perspektywy, żeby przyznać Ci rację lub wejść w polemikę. Natomiast w zeszłym roku wróciłem do Bondów (oprócz tych z Brosnanem, które zawsze uważałem za gnioty) i muszę przyznać, że mój odbiór zbliżył się do tego, co napisał w recenzjach Maciej. Uważam, że z tej statej serii najbardziej bronią się akurat filmy z mniej popularnymi odtwórcami głównej roli - "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" (tu jednak jest sporo tego dziś żenującego seksizmu w scenach z górskiego sanatorium) oraz "Licencja na zabijanie". W przypadku rebootów dobre jest na pewno to, że te pięć filmów faktycznie tworzy spójną całość (wcześniejsza seria miała pełno sprzeczności), a postaci nie są tak płaskie.

      Też nie mam wielkich oczekiwań, a wręcz pewne obawy w stosunku do nowej Magmy. Trochę jednak uspokaja, że nie będzie orkiestry, a Vander wrócił do bębnienia i pozwolił innym więcej się udzielać wokalnie. "Remain in Light" to dla mnie idealny album rockowy, ale też niekoniecznie najlepszy. Recenzowanie muzyki poważnej nie wpłynie na moje oceny płyt z innych gatunków, bo już teraz jej słucham.

      Nie mam nic przeciwko podesłaniu linka do dyskusji.

      Usuń
  2. Pamiętajmy jednak o tym, że ta "oryginalność" jest w niemałym stopniu ograniczona. Cały koncept zeuhl w dużym stopniu został oparty na pomysłach wypracowanych przez innych twórców. Co do pretensjonalności, to generalnie, nie jestem zwolennikiem szermowania tym słowem. W niemałym stopniu jest to takie "słowo maczuga" - jeśli chcesz komuś dowalić, sprawdza się doskonale. Widać to doskonale na przykładzie szeroko pojętego rocka progresywnego. Yes i ELP - a jakże, pretensjonalne. Magma? W żadnym wypadku! Tymczasem sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i niejednoznaczna. Inny zarzut, którym, moim zdaniem, nadmiernie się szermuje to tzw. brak autentyzmu. Decydująca w tym względzie jest oczywiście subiektywna opinia krytykującego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, u Magmy słychać wyraźną inspirację chociażby wspomnianymi w recenzji kompozytorami, jednak przeniesienie ich pomysłów na grunt rocka jest już innowacją. Co do pretensjonalności, to według mnie swoboda i humor ją wykluczają, a obie te rzeczy słyszę w twórczości Magmy (choć nie w takim natężeniu, jak u Zappy, Gong, Gentle Giant czy wielu innych wykonawców). Tymczasem taki ELP popadał w dwie skrajności - albo był całkowicie poważny (co trwało większość czasu), albo grał w całkowicie żartobliwy sposób. Nie pamiętam natomiast, żeby w twórczości Yes były jakieś żartobliwe momenty (ale dawno nie słuchałem, a wcześniej też nie poświęcałem wiele uwagi temu zespołowi), przypominam sobie za to mnóstwo powagi. Więc choć taki zarzut w dużym stopniu zależy od subiektywnego odbioru, to jednak można taką opinię obronić.

      Usuń
    2. No, niedawno czytałem na forum RYM dość dziwną dyskusję, w której nie pamiętam o co chodziło, ale generalnie to założyciel dość nisko cenił jakiegoś wykonawcę i przeciwstawiał mu Magmę, i ktoś mu napisał, że Magma jest niesamowicie pretensjonalna. Generalnie co drugi wykonawca czegoś innego niż dance-pop i imprezowy rap choć raz zostaje nazwany "pretensjonalnym", więc nie dziwi mnie alergia na to słowo.

      Usuń
    3. @Paweł Pałasz - Co do Yes, pamięć Cię nie myli, największym "żartem" w ich wykonaniu (niezamierzonym, ale jednak) był drugi album studyjny ;)

      Usuń
  3. W „Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh” Magma w dużym stopniu (zbyt dużym!) inkorporowała istotne elementy składowe z „Wesela” Strawińskiego, zresztą nie tylko, bo kłaniają się również fragmenty „Symfonii psalmów”. Aby nie być gołosłownym, najlepiej powołać się na jedną z kanonicznych wersji „Wesela” z 1959 roku. Dyrygentem był sam kompozytor. Oto link do pierwszych trzech części kompozycji:

    https://www.youtube.com/watch?v=y0ls0lctOS4

    Warto zwrócić uwagę choćby na te fragmenty:

    0.25-1.15
    1.50-2.15
    7.35-8.30
    9.15-11.20

    Nazwanie tego „inspiracją” jest bardzo eleganckie, choć w gruncie rzeczy to eufemizm, bo jednak w niemałym stopniu mamy tu do czynienia z kopiowaniem pomysłów na szeroką skalę. W powyższych fragmentach „magmowatość” Wesela jest wprost uderzająca. Słychać w nich fundamentalne elementy składowe muzyki Magmy:
    - partie wokalne w niektórych swoich przejawach są łudząco podobne, a jest to przecież jeden z głównych wyróżników bandu Vandera
    - charakterystyczna faktura fortepianowa
    - bardzo podobne rozwiązania w sferze rytmicznej - generalnie sposób, w jaki został potraktowany rytm jest tu dość znamienny
    - specyficzna transowość

    Jeśli chodzi o ELP i wątek powaga-żart, to nie odbieram tego w tak czarno-biały sposób. Sprawa jest nieco bardziej zniuansowana.Słychać to praktycznie na każdym albumie, czasem nawet w obrębie jednej kompozycji. Wystarczy porównać warstwę słowno-muzyczną pierwszej i trzeciej impresji w „Karn Evil 9”. Niewątpliwie większość ma „poważny” charakter, ale w tym nie ma nic dziwnego, zważywszy na fakt, że grupa obracała się w obrębie estetyki tzw. rocka symfonicznego. Siłą rzeczy implikuje to przecież określone środki wyrazu i nastrojowość. Nie inaczej jest w przypadku Yes. Czy, gdyby ta muzyka miała bardziej lajtowy, żartobliwy charakter, byłaby ciekawsza? Tego nie wiemy, bo zależy to od wielu elementów muzycznego przekazu. Krytykowanie wykonawcy za to, że jego muzyka jest patetyczna jest w gruncie rzeczy absurdalne. Gdyby miała charakter knajpiany, wodewilowy czy też stricte „rockowy” byłaby ex definitione bardziej wartościowa? Moim zdaniem nie jest istotne, czy jest patetyczna czy jakakolwiek inna. Ważne jest to, jak poszczególne elementy muzycznej układanki zostały skonstruowane, czy są adekwatne do treści, czy nie mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią, czy dany podmiot wykonawczy w sposób właściwy i umiejętny operuje środkami wyrazu. Słowem, liczy się, jak określał to sam Chopin, artystyczne métier.

    Wracając do pretensjonalności, takie zarzuty są często wydumane, by nie napisać wprost, absurdalne. Gdyby ktoś chciał dokonać wartościującej gradacji kompozycji ELP, to okazałoby się, że te najmniej „pretensjonalne” znalazłyby się na samym dnie („Benny Bouncer, Jeremy Bender, Are You Ready Eddie?”, natomiast te skażone mityczną pretensjonalnością byłyby często na samym szczycie (vide „Tarkus”, „The Endless Enigma”, „Toccata”). Podsumowanie takiej analizy komparatystycznej w przypadku innych grup z kręgu rocka progresywnego wyglądałoby zresztą podobnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słuchałem już wcześniej "Wesela" pod kątem podobieństw z "MDK" i faktycznie są ewidentne. Jednak zespół nie nagrał przecież kopii 1:1, słychać też wpływy innych klasycznych dzieł, nie tylko Strawińskiego, ale i Orffa, Bartóka, a z innej beczki - coltrane'owskiego free jazzu, następnie całość została uproszczona i dostosowana do rockowych standardów, także pod względem instrumentarium, brzmienia. W rezultacie powstało jednak coś zupełnie innego, wnoszącego nową jakość i nowe elementy do muzyki rockowej. Bo nawet jeśli inni wykonawcy czerpali z wymienionych kompozytorów, to przecież w inny sposób i z innym efektem (np. ELP).

      W przypadku Yes kwestia nie dotyczy tego, czy ich muzyka byłaby ciekawsza, gdyby były tam elementy humorystyczne, tylko tego, że zarówno muzycy tego zespołu, jak i ELP, mieli skłonność do nadmiernego epatowania swoimi umiejętnościami, czy tworzenia czasem nadto rozbudowanych form o symfonicznym rozmachu, sprawiając przy tym wrażenie bardzo poważnych, jakby to co grają, było rzeczywiście sztuką porównywalną z muzyką poważną. A przecież nie mieli umiejętności kompozytorskich ani wykonawczych porównywalnych z muzykami klasycznymi, choć jak na rockmanów bardzo wysokie. Czyli dokładnie tak samo, jak członkowie Magmy czy np. Gentle Giant, tylko ci aż tak bardzo nie epatowali swoimi umiejętnościami, słychać też w ich twórczości więcej dystansu, więcej zabawy konwencją, nie próbowali konkurować z kompozytorami klasycznymi, tylko wzięli udział w innej dyscyplinie. Słuchając ELP czy Yes mam jednak często wrażenie przerostu formy nad treścią. Jednak nie skreślam tych zespołów, oba cenię i lubię niektóre ich albumy.

      Problem z żartobliwymi kawałkami ELP polega właśnie na tym, że muzycy całkowicie zapomnieli w nich o artystycznych walorach. A taki np. "Cat Food" pokazuje, że można połączyć humor z ambicją. I to jest utwór raczej bliżej szczytu niż dna w takiej gradacji utworów King Crimson.

      Usuń

    2. Po pierwszych przesłuchaniach, a poznałem debiut - kiedyś słuchałem, ale oczywiście nic nie pamiętałem, dwójka, MDK, i Köhntarkösz. Jestem rozczarowany. Chyba spodziewałem się czegoś innego. Żeby było jeszcze śmieszniej, zdecydowanie bardziej podobają mi się zeuhle słuchane przeze mnie wcześniej, czyli między innymi Dün - Eros, Kultivator, Weidorje, Zao - Shekina, Vortex, Laurent Thibault - Mais on ne peut pas rêver tout le temps, i jeszcze kilka innych zespołów i albumów.

      Usuń
    3. To posłuchaj "Live" z 1975 roku - tam muzyka zespołu zbliża się momentami do wczesnego Mahavishnu Orchestra lub King Crimson z czasów Wettona, Bruforda i Crossa, jednocześnie pozostając dalej zeuhlem. Albo sprawdź ich płyty z początku XXI wieku, które stylistycznie i pod względem poziomu nie odstają od tych najsłynniejszych z lat 70., ale są lepiej wyprodukowane, więc może łatwiej się do nich przekonać.

      Dun czy Kultivator to jednak coś innego, tam zeuhl jest tylko jedną z różnych inspiracji, z kolei Zao idzie bardziej w stronę jazzu. Ale taki Weidorje to już przecież bardzo podobna muzyka, tyle że raczej na poziomie tej już nieco słabszej Magmy z "Udu Wudu" czy "Attahk", więc nie wiem o co chodzi.

      Usuń
    4. Na pewno nie podoba mi się kobaiański. Szanuję, doceniam tę inicjatywę z wymyśleniem języka, ale nie podoba mi się sam język. Nie jestem też fanem "jajcarskich wokaliz", choć z drugiej strony, w Gongu mi nie przeszkadzały, tu mi nie leżą. Jasne, są inne, bardziej operowe, no nic. Sama muzyka? Wydaje mi się troszkę jakby monotonna.

      Usuń
    5. Kobajański to nie tyle język, co wokalne improwizacje, dające wokalistom możliwości, jakich by nie mieli, musząc śpiewać teksty mające jakiś sens. Może nie masz doświadczenia z operowymi wokalizami i po prostu musisz się z nimi osłuchać?

      Powtarzalność nie jest czymś z zasady nagannym, może być celowym działaniem w celu osiągnięcia konkretnego efektu (np. transowości) i Magma to jest właśnie ten przypadek, kiedy taki zabieg jest całkowicie uzasadniony, idealnie koresponduje z całą resztą i pomaga tworzyć ten jedyny w swoim rodzaju klimat. A o ile na "M D.K." ta monotonia jest faktycznie mocno słyszalna (choć przecież w każdej kolejnej części zmienia się rytm i różne akcenty), tak przywołany przeze mnie wcześniej "Live" jest o wiele bardziej różnorodny.

      Usuń
    6. Przesłuchałem "Live" z 1975 roku. Faktycznie, nieco podobne do Mahawiśni i Krimsonów. Jak na razie zdecydowanie na pierwszym miejscu, aczkolwiek nie zachwyciło mnie - swoją drogą, coś trudno ostatnio o to u mnie...
      Zauważyłem też, że od jakiegoś czasu jakoś ciężej mi się skupić na słuchaniu. Nie wiem, z czego to może wynikać.

      Usuń
    7. Myślę, że Magma to przykład zespołu, do którego trudno się przekonać, jeśli nie podejdzie się do niego bez żadnych oczekiwań i w całkowitym skupieniu.

      Usuń
  4. Vander chętnie formułuje zarzuty wobec innych, jeśli chodzi o kopiowanie pomysłów – kłania się głośna sprawa związana z jego zarzutami wobec Mike'a Oldfielda. Moim zdaniem trudna do rozstrzygnięcia. Nie dziwię się, że perkusista nie poszedł do sądu, bo z pewnością by nie wygrał, biorąc pod uwagę obowiązujące przepisy w tej materii. Z drugiej strony, gdy ktoś pyta go o ewidentne wpływy, odpowiada, że nie słyszał tej kompozycji, ponoć poznał ją wkrótce po wydaniu „Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh” (chodziło o wpływy Orffa). Ciekaw jestem, co powiedziałby na temat „Wesela”. ;)

    Yes i ELP a epatowanie wirtuozerią.
    To generalnie stary problem, który powraca od dawna. Wystarczy przywołać głośne spory z lat 20. i 30. XIX wieku w związku z muzyką brillant (nawet Chopin w kilku swoich kompozycjach poszedł w tym kierunku). Czy wirtuozeria ma destrukcyjny wpływ na jakość utworów? Doświadczenie uczy, że problem należy rozpatrywać indywidualnie. W obrębie wspomnianego brillant, którego konstytutywną cechą była wirtuozeria, możemy wskazać przykłady pozytywne (Liszt), jak i negatywne (Thalberg). W rockowym światku ELP i Yes, moim zdaniem, grawitują w stronę modelu lisztowskiego, ten patologiczny reprezentują wykonawcy w rodzaju Dream Theater. Dlaczego ELP i Yes nie umieściłem po ciemnej stronie mocy? Owszem, tak jak wspomniałeś, mają oni takie skłonności , jednak na płytach studyjnych nie przybiera to postaci czystego, niczym nie uzasadnionego popisu. Muzycy ELP i Yes, jak na standardy rocka, byli bardzo dobrymi kompozytorami, dlatego ekwilibrystycznymi popisami nie musieli maskować swoich niedomagań. Partie solowe nie są przegadane, nie odnoszę również wrażenia, aby były przerostem formy nad treścią, ponieważ w logiczny sposób wpisują się w strukturę kompozycji i, co istotne, są treściwe (zapewne znalazłyby się różne fragmenty, do których możemy mieć zastrzeżenia, jednak w tym przypadku należałoby już rozmawiać o konkretach). Warto zwrócić uwagę na bogactwo motywiczne, zróżnicowane aranżacje, umiejętne operowanie formą, w przypadku ELP ogromną inwencje brzmieniową (Emerson, Palmer). Oczywiście, w niektórych miejscach możemy doszukać się przerysowań, ale nie demonizowałbym specjalnie tego procederu. Band Emersona miał swoje różne grzeszki w wydaniu koncertowym. Kilka utworów budzi poważne kontrowersje (np. fragmenty „Pictures At An Exhibition”, „Fanfare For The Common Man”, czy „podniebne” partie fortepianu z trasy „Brain Salad Surgery”). Artyści bronili się w ten sposób, że starali się wykazać, że koncert rockowy ma swoją specyfikę, te różne ekstrawaganckie bajery miały więc być elementem spektaklu, aby publika miała jakieś wizualne atrakcje. Nie zamierzam tego bronić, ponieważ właśnie niektóre elementy owego spektaklu oraz kiczowaty image Emersona (choćby w czasie trasy koncertowej w 1971 roku) w pewnym stopniu sprawiły, że zespołowi, słusznie czy też nie, przyprawiono gębę. Trudno nawet sprowadzić ten zarzut do wspólnego mianownika, bo przecież na początku lat 70. mieliśmy do czynienia z prawdziwą wojną na linii dziennikarze muzyczni – ELP. To właśnie wtedy wytoczono przeciwko triu ciężkie działa, posypały się zarzuty, kalumnie. Niektóre z tych wydumanych, czasami zupełnie absurdalnych, zarzutów żyją do dzisiaj swoim życiem, pomimo tego, że nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Przyczyny oraz przebieg tej kampanii nienawiści nie pokazują niestety w dobrym świetle rockowego show biznesu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Długie i „poważne” utwory to nie tylko domena Yes i ELP, zdecydowanie dopisałbym do tego grona Magmę. Ich utwory były nawet jeszcze dłuższe („Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh”, „Köhntarkösz”). Wszystkie podmioty wykonawcze odwoływały się choćby do klasycznych wzorców formalnych (najczęściej ELP). Yes wykorzystywał allegro sonatowe („Close To The Edge”), solowy Emerson na „Works” koncert fortepianowy, natomiast band Vandera w „Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh” w dużym stopniu oparł się na wzorcu kantaty. A propos wirtuozerii. Muzycy francuskiego zespołu bynajmniej nie unikali eksponowania swoich walorów instrumentalnych. Nie była to tak obezwładniająca wirtuozeria, jak w przypadku ELP, tyle że warto zwrócić uwagę na fakt, że, zarówno Vander, jak i jego klawiszowcy nie byli tak zaawansowani technicznie, jak Palmer i Emerson. W przypadku tych ostatnich, w obrębie rocka, był to absolutnie najwyższy level. Z takimi umiejętnościami mogliby spokojnie grać muzykę jazzową. Jestem przekonany, że gdyby Francuzi byli większymi wirtuozami nie omieszkaliby z tego skorzystać. Przedmiotem dyskusji może być tylko zakres tej zmiany. Nie inaczej byłoby w przypadku Gentle Giant, wszak oni także chętnie prezentowali swój kunszt wykonawczy (vide „Knots”, „The Runaway”). Trzeba jednak przyznać, że w niejednym względzie zespół miał gen samoograniczania się, co zapewne sprawiłoby, że byłby bardziej powściągliwy w tej materii. Generalnie, twórcy z kręgu rocka progresywnego mieli silne predylekcje do eksponowania swoich walorów instrumentalnych. Często grali na granicy swoich możliwości, co niejednokrotnie bywało zwodnicze. Na przykład - Tony Banks w czasie koncertów miewał problemy z bezbłędnym zagraniem trudnych partii ze wstępu do „Firth Of Fifth”. Aby uniknąć problemów, zespól zrezygnował z klawiszowego preludium i postludium.

    Odniosę się jeszcze do dwóch Twoich stwierdzeń:
    „ próbowali konkurować z kompozytorami klasycznymi”
    „sprawiając przy tym wrażenie bardzo poważnych, jakby to co grają, było rzeczywiście sztuką porównywalną z muzyką poważną”

    Nie warto iść drogą osób, które tego typu zarzuty formułowały, natomiast warto poczytać ich teksty z prasy brytyjskiej i amerykańskiej, bo są naprawdę bardzo instruktywne (np. Roberta Christgaua, Lestera Bangsa). Niektóre „mądrości”, którymi raczyli swoich czytelników, były później bezrefleksyjnie powtarzane. „Konkurowanie z kompozytorami klasycznymi” to właśnie jedna z takich legend wyssana z suchego palca. Jak było naprawdę? Najlepiej sięgnąć do źródła, czyli zapoznać się z wypowiedziami artystów na ten kontrowersyjny temat. Był to jeden z najczęściej wałkowanych wątków w wywiadach. Zarówno Emerson, jak i Palmer (to oni nadawali ton tym klasycyzującym ciągotkom), odnosili się z dużą pokorą do twórców z kręgu muzyki poważnej. Żadną miarą nie uważali się za „klasycznych” kompozytorów, czy też kogokolwiek w tym rodzaju. Konstatowali, że są muzykami rockowymi, którym bardzo bliskie jest dziedzictwo muzyki klasycznej, dlatego jednym z ich fundamentalnych celów w strategii artystycznej było twórcze inkorporowanie wybranych elementów ze świata klasyki (np. środków wyrazu, rozwiązań formalnych). Słowem – chodziło o poszerzenie granic estetycznych rocka, otwarcie go na gatunki bardziej szlachetne i wyrafinowane. Populistyczny nurt krytyki rockowej zdecydowanie kontestował takie podejście do tematu. Z perspektywy czasu sami możemy ocenić kto miał rację w tym sporze. Czy dla muzyki rockowej faktycznie byłoby lepiej, gdyby tylko trzymała się kurczowo swoich rock'n'rollowych korzeni?

    OdpowiedzUsuń
  6. ELP nie kojarzy mi się ze śmiertelną powagą. Przynajmniej z czterech powodów. Na ich płytach studyjnych odnajduję niejednokrotnie, jak to ująłeś, „dystans i zabawę konwencjami”, to wszystko jest zresztą dość skomplikowane i niejednoznaczne, bo można wskazać fragmenty zarówno bardzo seriozne, jak i całą gamę różnych odcieni w podejściu do tematu (vide „Karn Evil 9”). Drugim jest lektura wywiadów, dzięki którym również w jakimś stopniu mogłem wyrobić sobie zdanie na ich temat, choćby w kwestii podejścia do muzyki. Trzeci jest związany z ich zachowaniem na scenie, typowym dla muzyków rockowych – to nie byli poważni intelektualiści w rodzaju Frippa. Czwarty dotyczy osobistych doświadczeń. Bodajże w 1996 roku byłem na kameralnym spotkaniu z Carlem Palmerem. Wyluzowany gość, żadnego gwiazdorzenia i bufonady, obdarzony poczuciem humoru, otwarty na kontakty z ludźmi. O czasach, gdy grał w ELP opowiadał, jakby był muzykiem w zwykłym zespole rockowym, żadnej megalomanii. Widać było, że jest profesjonalistą, jednocześnie ma dystans do tego, co robi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za te komentarze, bo przyjemnie w końcu poczytać coś tak merytorycznego i profesjonalnego, dającego szansę do ciekawej polemiki. Tylko obawiam się, że sam już nie mam nic do dodania. W zasadzie zgadzam się z tym wszystkim, co teraz napisałeś.

      Usuń
  7. M.D.K. słucham co najmniej raz dziennie od prawie dwóch tygodni
    Magma jak żaden inny zespół potrafi wprowadzić słuchacza w kosmiczny oraz mistyczny nastrój
    To jak słuchanie orientalnej muzyki, ale gdy orientalna muzyka wiąże się z jakimś miejscem, zeuhl pochodzi z głowy Vandera
    Dziwaczny język daje ogromne wrażenie obcowania z czymś z nie z tego świata
    Wyjątkowo gęste brzmienie basu nadaję gęstego klimatu, w którym nie da się nie czuć wyjątkowo komfortowo
    Wokal na tej płycie to coś naprawdę specyficznie brzmiąca rzecz dla słuchacza rocka
    Epickość, dziwaczność, wpływowość, klimat, w który wprowadza oraz ogólna monumentalność tego dzieła sprawia, że w mojej opinii zasługuje na ocenę 11/10

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024