[Recenzja] Talking Heads - "Remain in Light" (1980)



Twórcze apogeum Talking Heads. "Remain in Light" to także najbardziej ambitne i eksperymentalne dzieło zespołu. Zmiany pojawiły się już na etapie tworzenia materiału. Tym razem muzycy nie pracowali nad praktycznie gotowymi kompozycjami przyniesionymi przez Davida Byrne'a. W końcu zaczęli tworzyć w prawdziwie zespołowy sposób, wspólnie improwizując. Punktem wyjścia do tych jamów był zwykle utwór "I Zimbra" z ich poprzedniego longplaya, "Fear of Music". Nic zatem dziwnego, że nowa muzyka ma podobny charakter. W większości utworów wyraźnie jest słyszana inspiracja muzyką afrykańską, szczególnie twórczością Feli Kutiego. Bardzo ważną rolę odgrywa również produkcja Briana Eno (współpracującego z zespołem po raz trzeci i, niestety, ostatni). Wykorzystuje tu on swoja ideę studia jako narzędzia kompozytorskiego - dzięki licznym dodatkowym ścieżkom instrumentalnym i wokalnym, utwory zyskują zupełnie nowy charakter. Istotny jest też udział gości, wśród których znaleźli się gitarzysta Adrian Belew (były współpracownik Franka Zappy, późniejszy członek King Crimson), trębacz Jon Hassell, grający na perkusjonaliach Robert Palmer i José Rossy, a także wokalistka Nona Hendryx.

Muzyczna zawartość "Remain in Light" to fantastyczna mieszanka polirytmicznych partii perkusyjnych, funkowych linii basu, licznych ścieżek gitarowych i wokalnych, elektronicznych dodatków, a także mnóstwa innych produkcyjnych smaczków. Wszystko to pomysłowo się na siebie nakłada i przeplata, tworząc bardzo gęstą fakturę. Doskonale słychać to przede wszystkim na przykładzie "Born Under Punches (The Heat Goes On)", "The Great Curve" i "Houses in Motion", które w najbardziej interesujący sposób czerpią z afrykańskich tradycji muzycznych, nabierając wręcz szamańskiego charakteru, a zarazem wykorzystują w zaawansowany sposób możliwości studia, tworząc zupełnie nową jakość w muzyce pozostającej, mimo wszystko, rockiem. Jednak nietypowe brzmienie, rytmika i gęste faktury czynią ten album czymś naprawdę wyjątkowym - i bardzo intrygującym - na tle tego gatunku. A jednocześnie muzyka Gadających Głów nie traci nic ze swojej dotychczasowej przebojowości. Dotyczy to nie tylko singlowego hitu "Once in a Lifetime", choć właśnie on najszybciej i najłatwiej zapada w pamięć. Ale praktycznie każdy zawarty tu utwór zwraca uwagę chwytliwą melodią. Może z wyjątkiem finałowego "The Overload", który stawia przede wszystkim na budowanie klimatu. Muzycy bardzo udanie podrabiają tu styl Joy Division - co ciekawe, podobno nikt  z nich nie słyszał wcześniej tego zespołu, a bazowali wyłącznie na opisach z prasy muzycznej. Wyszło bardziej dronowo i elektronicznie, ale poza tym utwór jest łudząco podobny do tych najbardziej nastrojowych nagrań brytyjskiej grupy.

"Remain in Light" to nie tylko szczytowe osiągnięcie Talking Heads, ale też niezaprzeczalny dowód na to, że w latach 80. muzyka rockowa wciąż mogła interesująco się rozwijać, dzięki twórczemu czerpaniu inspiracji spoza niej oraz wykorzystywaniu nowoczesnej technologii. Album jest zarazem bardzo oryginalny, ambitny, ale też przystępny, o czym świadczy zarówno jego komercyjny sukces w chwili wydania (21. miejsce w Stanach, 19. w Wielkiej Brytanii), jak i uznanie zdobywane u kolejnych pokoleń słuchaczy oraz krytyków. Na pewno jest to jeden z najbardziej wartościowych albumów wydanych we wspomnianej dekadzie.

Ocena: 10/10



Talking Heads - "Remain in Light" (1980)

1. Born Under Punches (The Heat Goes On); 2. Crosseyed and Painless; 3. The Great Curve; 4. Once in a Lifetime; 5. Houses in Motion; 6. Seen and Not Seen; 7. Listening Wind; 8. The Overload

Skład: David Byrne - wokal, gitara, gitara basowa instr. klawiszowe, instr. perkusyjne; Jerry Harrison - gitara, gitara basowa, instr. klawiszowe, instr. perkusyjne, dodatkowy wokal; Tina Weymouth - gitara basowa, instr. klawiszowe, instr. perkusyjne, dodatkowy wokal; Chris Frantz - perkusja i instr. perkusyjne, instr. klawiszowe, dodatkowy wokal
Gościnnie: Brian Eno - instr. klawiszowe, gitara basowa, instr. perkusyjne, dodatkowy wokal; Adrian Belew - gitara, syntezator gitarowy; Jon Hassell - instr. dęte; Robert Palmer - instr. perkusyjne; José Rossy - instr. perkusyjne; Nona Hendryx - dodatkowy wokal
Producent: Brian Eno


Komentarze

  1. Najlepszy na tym albumie jest "Listening Wind". Klimat i piękno w czystej postaci.

    Swoją drogą, szkoda że nie pierwotny, fajniejszy projekt okładki ostatecznie wylądował na tyle. Mimo że ta lepiej współgra z nazwą grupy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Okładka tak jak wiele innych inspirowana jest okładką "Let it be".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okładka "Let It Be" wcale nie jest taka prekursorska. Wcześniej podobne grafiki miały np. te albumy:

      Prince Lasha Quintet Featuring Sonny Simmons - "The Cry!" (1963)
      Elvin Jones / Jimmy Garrison Sextet Featuring McCoy Tyner - "Illumination!" (1964)
      Eric Dolphy - "Last Date" (1964)
      Mike Bloomfield, Al Kooper & Steve Stills - "Super Session" (1968)
      Vanilla Fudge - "Near the Beginning" (1969)
      The Lloyd McNeill Quartet - "Washington Suite" (1970) (ok, ta może być nieznacznie późniejsza)

      Usuń
    2. Tylko 4 okładki są podobne jeśli chodzi o sam kolaż, ale i tak "Let it be" jest najpopularniejsze.

      Usuń
    3. Wszystkie są oparte na tym samym pomyśle.

      To nie ma znaczenia, że "Let It Be" jest najpopularniejszy (zresztą tylko ze względu na wykonawcę, bo muzycznie jest cienki). Okładka "Remain in Light" równie dobrze mogła być zainspirowana grafiką jakiegoś zupełnie nieznanego albumu, a mogła też nie być zainspirowana niczym, bo na tak prosty pomysł mogło wpaść niezależnie mnóstwo ludzi.

      Zresztą na okładce "Remain in Light" od samego kolażu ważniejszy jest ten czerwony nadruk, który powstał dzięki nowoczesnej wówczas komputerowej technologii.

      Usuń
    4. Wiadomo że muzycznie jest cienki mogli zakończyć karierę na przedostatnim albumie, dobra pomysły na okładki są różne tak jak inspiracje więc możemy zamknąć ten temat. Nowoczesna technologia... niesamowite że dzisiaj takie coś można zrobić w paincie.

      Usuń
    5. Od wydania "Remain in Light" minęło prawie 40 lat, a technologia komputerowa cały czas gwałtownie się rozwija. Czasem warto spojrzeć na coś z innej perspektywy, niż teraźniejszość. Wszystko to, co teraz jest oczywiste, kiedyś było nowatorskie.

      Usuń
  3. Poprzednia była była lepsza,nawet najlepsza.Podbnie jak wcześniej H.Hancock i Headhunters za bardzo poszli w komercje.,i ich muzyka stała sie nudna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale jaka komercja? Przecież ten zespół od początku grał proste, melodyjne piosenki, a właśnie na tym albumie pokazał największe ambicje (tyle, że w kwestii brzmienia i rytmiki, na innych polach wciąż stawiając na prostotę).

      Usuń
  4. Widzę, że podwyższył Pan ocenę do 10/10. Uważam, że słusznie, bo to naprawdę kawał świetnej, a także stosunkowo naprawdę przystępnej muzyki. Kiedy myślę o swoim ulubionym albumie muzycznym, od dłuższego czasu pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy, to właśnie Remain in Light :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wgryzam się - powoli i z premedytacją. Jest fajnie, jak człowiek się skupi nad tym, czego słucha.

    PS. Pozostaje jednak lekki niedosyt, spowodowany tym, że brak na stronie recenzji dwóch niezłych albumów: ''Speaking in Tongues'' oraz ''Little Creatures''.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niedosyt jest ogromny, recenzje TH się nagle urwały, a potem też grali fajne rzeczy, niestety autor strony ma to gdzieś.

      Usuń
    2. Jest za to kontynuowany cykl post-punkowy, w którym pojawiają się też mniej popularne kapele, jakich możesz nie znać, a wielbicielowi TH powinny się raczej spodobać. Jest też cykl o Eno, któremu muzycy TH wiele zawdzięczają, nie tylko jako producentowi, ale tez inspiracji. Na temat ich późnych płyt nie mam aktualnie nic do powiedzenia.

      Usuń
  6. Wcisnąłem CTRL+F, wpisałem "Corner" i nie było żadnych trafień. A w recenzji tej płyty aż się prosi o wspomnienie tego albumu Davisa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie słyszę za bardzo podobieństw. Chodzi o wpływy funku? U Davisa jest to jednak taki miejski, uliczny funk, a tutaj raczej mamy funk z afrykańskiego buszu, zresztą bezpośrednio zainspirowany Felą Kutim. U Talking Heads jest też więcej przestrzeni, nie jest to aż tak gęsta muzyka.

      Usuń
    2. Gdy ostatnio (po zapoznaniu się z On The Corner) usłyszałem pierwsze takty "Born Under The Punches" od razu mi się skojarzyło z Davisem. Też mam podobne skojarzenia z miastem. A ja uliczny funk nazywam alfonsiarskim (nawiązanie do filmów blaxploitation).

      Speaking in Tongues to przede wszystkim pierwszy i ostatni utwór.

      Usuń
    3. Ze “Speaking in Tongues” nie rozumiałem na początku hype’u na “This Must Be the Place (Naive Melody)”, ale kiedy już ją polubiłem, to nie mogłem przestać jej słuchać. Ta melodia jest tak piękna w swej prostocie, a emocjonalny wokal Byrne’a tylko dopełnia wrażenia. Reszta albumu jest udana, ale zdecydowanie mniej ambitna od zawartości “Remain in Light". To po prostu fajna rozrywkowa muzyka na imprezę, taki synth funk w stylu muzyki Prince’a.

      Usuń
    4. Tak, to fajna płyta jest! W świetle tego że jest tu recenzja debiutu dziwi mnie brak tej płyty, która jest krokiem w ewolucji, podczas gdy debiut to jak "słuchanie 11 razy tego samego dowcipu, który po chwili śmieszy już tylko opowiadającego"

      Usuń
    5. Nie wiem, co chcesz od debiutu - bardzo fajna płyta i doskonały zapis momentu, gdy dokonał się ważny przełom w muzyce. Pod tym drugim względem lepszy nawet od "Marquee Moon", gdzie nowe miesza się jeszcze ze starym.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024