[Recenzja] Miles Davis - "Star People" (1983)



Na "Star People" zebrano studyjne i koncertowe nagrania dokonane na przestrzeni siedmiu miesięcy, od sierpnia 1982 do lutego następnego roku. Davisowi przez cały ten czas towarzyszył w miarę stabilny skład, z saksofonistą Billem Evansem, gitarzystą Mikiem Sternem, basistą Marcusem Millerem (na początku 1983 roku zastąpionym przez Toma Barneya), perkusistą Alem Fosterem i perkusjonistą Mino Cinelu. W międzyczasie dołączył do nich drugi gitarzysta, John Scofield, którego bluesowy styl gry interesująco dopełnił brzmienie grupy.

Świetnie wypadają oba nagrania koncertowe, czyli "Come Get It" i "Speak". W przeciwieństwie do wydanej kilka miesięcy wcześniej koncertówki "We Want Miles", tutaj nie brakuje szaleństwa, energii i intensywności, jakie cechowały występy Davisa w poprzedniej dekadzie. Podobnie jak wtedy, muzycy mieszają funk, rock i jazz, choć już nie w tak awangardowy sposób, a psychodeliczny nastrój został zastąpiony klimatem i brzmieniem lat 80. Zespół na pewno jest tu już bardziej zgrany, niż w nagraniach z "We Want Miles". Nie jest to może aż porywające granie, ale i tak fantastyczne. Równie ciekawie wypadają "It Gets Better" i tytułowy "Star People", a zarazem bardzo zaskakująco, bo to archetypowe, dwunstotaktowe bluesy w wolnym tempie. W pierwszym z nich zachwycają partie Scofielda, w drugim - Davisa i Evansa, którzy na swoich instrumentach doskonale naśladują bluesowy sposób gry na gitarze, oraz Sterna, który w przeciwieństwie do Scofielda gra bluesa w bardziej rockowym stylu. Niestety, dwa ostatnie kawałki zaniżają poziom. "U'N'I" i "Star on Cicely" to przykłady bardziej komercyjnego podejścia do grania. Nie są może tak okropne, jak tytułowy kawałek z "The Man with the Horn" lub późniejsze dokonania Davisa, ale i niczym nie zachwycają. Na ich nieobecności album tylko by zyskał, zwłaszcza że jest bardzo, jak na tamte czasy, długi (trwa niemal pełną godzinę).

"Star People" jest zdecydowanie najbardziej udanym wydawnictwem Milesa Davisa z okresu po przerwie, choć niepozbawionym wad. Oprócz długości i nierównego poziomu utworów, należy do nich brak jednorodnego brzmienia - w "Speak" jakość jest wręcz bootlegowa. Ogólnie jednak jest zaskakująco dobrze - zwłaszcza na tle późniejszych dokonań trębacza.

Ocena: 7/10



Miles Davis - "Star People" (1983)

1. Come Get It; 2. It Gets Better; 3. Speak; 4. Star People; 5. U'N'I; 6. Star on Cicely

Skład: Miles Davis - trąbka, instr. klawiszowe; Bill Evans - saksofon; Mike Stern - gitara; John Scofield - gitara (2,3); Marcus Miller - gitara basowa (oprócz 3); Tom Barney - gitara basowa (3); Al Foster - perkusja; Mino Cinelu - instr. perkusyjne
Producent: Teo Macero


Komentarze

  1. Ciekawe jak ocenisz Under Arrest i Tutu, bo to megaprzyjemne chilloutowe granie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ogóle nie zamierzam o nich pisać, bo to megatandetne komercyjne granie.

      Usuń
    2. Po pierwsze nie wiem po co mnie przedrzeźniasz taką parafrazą, po drugie przydałoby się mieć pełen ogląd dyskografii tego i tak wybitnego twórcy, bo na pewno i te dwa znajdą swoich zwolenników. A II polowa lat 80. to niewątpliwie także interesujące granie. Tylko w innym stylu i do innego targetu. To co, będziesz opisywał tylko zlewające się już w jedną masę koncertówki, które śmiało mogłyby się zakończyć na Pangei (ale niestety to dobry sposób na tłuczenie kasy)? Chcemy mieć pełny obraz twórczości Davisa.

      Usuń
    3. Piszę o tym, co uważam za warte polecenia. Moim celem jest polecanie twórczości Milesa Davisa, a nie zniechęcenie do niej - a tym byłyby recenzje albumów po "Star People". Nie słyszę na nich niczego interesującego. To typowy dla tamtych czasów, kiczowaty pop, tylko z trąbką zamiast wokali. Przesłuchanie "You're Under Arrest" było dla mnie prawdziwą torturą, nie chcę już do tego wracać.

      Usuń
  2. Które albumy Milesa trzeba przesłuchać?,chodzi mi o te wydane po Kind of Blue.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak naprawdę wszystkie, które już zrecenzowałem i te, które zrecenzuję. Na początek polecam:
      "Miles Smiles"
      "Miles in the Sky"
      "In a Silent Way"
      "Bitches Brew"
      "Jack Johnson"
      "Get Up with It"
      "Dark Magus"

      Usuń
    2. A co przepraszam jeszcze zrecenzujesz skoro stajesz okoniem jeżeli chodzi o 3 albumy które jeszcze wydał za życia? Koncertówki które nie wnoszą nic ponad te wydane do końca lat 70. ?

      Usuń
    3. Koncertówki, które wnoszą po kilkadziesiąt genialnej muzyki, za każdym razem granej inaczej. I boksy z kompletnymi sesjami, które zawierają mnóstwo niepublikowanych wcześniej nagrań, których poziom jest nieporównywalnie wyższy od twórczości Davisa po powrocie.

      Usuń
  3. Heh, byłem dzisiaj (tzn. wczoraj) w antykwariacie płytowym i poszedłem do Davisa. Poza najwcześniejszymi dokonaniami pokroju "Round About Midnight" i może czymś z czasów drugiego kwintetu z regularnych płyt rzuciły mi się w oczy "T***", "Y** ** ***** ******" i "D** ***". Od razu widać czego najchętniej pozbywają się ludzie.

    Gdy zapytałem gościa o "In A Silent Way", powiedział że bardzo rzadko się trafia. Innych płyt z okresu późnych lat 60. i lat 70. też nie znalazłem :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znam ten problem. W polskich sklepach, stacjonarnych i internetowych, trudno dostać nie tylko płyty Milesa Davisa, ale też innych wielkich jazzmanów czy ogólnie z tą nieco ambitniejszą muzyką. W przypadku trębacza musiałem część tytułów na winylach sprowadzić z zagranicy (nawet "Bitches Brew"), w przypadku innych nabyłem reedycje z lat 80. ("Kind of Blue", "In a Silent Way") czy nawet zupełnie współczesne, a niektóre albumy mam tylko na CD. Oczywiście, wciąż więcej mi brakuje, niż nie brakuje do kompletu, ale przynajmniej mam wszystkie studyjne, jakie chciałem mieć.

      Usuń
    2. Ja to dalej jestem cd-kowy, nawet remastery nieszczególnie mi przeszkadzają (chyba że są na nich paprzące całość bonusy). Ostatnio kupiłem sobie "On The Corner" remaster z 1993 albo 2000, nie pamiętam dokładnie. A w tym antykwariacie to taka posucha dotyczyła właśnie płyt CD! Pewnie znowu mi zostanie internet bo rozglądam się za "Cichcem". Pewnie Bitchesy będą łatwiejsze do zdobycia bo to chyba bardziej popularna płyta. W każdym razie to o jej istnieniu dowiedziałem się najpierw, a dopiero potem o IaSW.

      Strasznie rzadko wrzucasz ostatnio poprawki. Ale to strasznie. A ja od paru tygodni czekam na następną płytę Stonesów zastanawiając się czy ocena zleci o tyle co obstawiam. A ile fajnosci do poprawy jest z 2016 roku...

      Czy data recenzji ma dla Ciebie znaczenie? Bo parę razy się zdarzyło że w ostatnich dniach miesiąca nie wrzucałeś recenzji przez 3 dni, jak sądzę bo to by pojawiła się pierwszego miesiąca kolejnego.

      Usuń
    3. Domyśliłem się, że chodzi o CD, ale z tego, co mi wiadomo, sytuacja w przypadku tego formatu wygląda niewiele lepiej, niż z winylami. Dlatego niektórych albumów, jakie bardzo chciałbym mieć, nie mam w żadnym formacie. W sumie to naturalne, że tej bardziej ambitnej, a mniej popularnej muzyki krąży mniej w obiegu. W dodatku tworzy się przez to błędne koło, bo wielu sprzedawców nie zdaje sobie pewnie nawet sprawy z popytu na tą mniej znaną muzykę. A w rezultacie, jak wyjadą na jakąś zagraniczną giełdę, to zamiast wziąć chociaż po jednym egzemplarzu "In a Silent Way" czy "On the Corner", wezmą po dziesięć sztuk "The Dark Side of the Moon". Bo to się na pewno szybko sprzeda.

      Obecnie w dane dni miesiąca obowiązują konkretne cykle, np. szóstego dnia wrzucam Kraftwerk, a osiemnastego Bowiego. Te ostatnie dni były przeznaczone na nowości, a widocznie akurat nie wyszło nic, co miałem chęć zrecenzować. Poprawek nie ma, bo nie mam aktualnie czasu i możliwości, by pisać więcej, niż średnio jedną recenzję na dwa dni. Gdybym więc coś poprawił, to ucierpiałyby na tym bieżące teksty.

      Usuń
    4. Zgadzam się zasadniczo z większością opublikowanych tu recenzji płyt Davisa, mam jednak zastrzeżenia do pojawiających się opinii na temat okresu po 1981 roku. Nie znam Star People, Aury ani Tutu, a większość znanych mi płyt z tego okresu wypada słabo (np. You are under arrest) albo nędznie (Doo Bop), to są tu rzeczy nawet niezłe (np. Dingo) lub wręcz znakomite jak Amandla. Można się przyczepić na Amandli do np. Catambe lub Big Time, że zaniżają poziom to reszta jest po prostu świetna i zasługuje na 9/10 a dwa kawałki Cobra i Mr.Pastorius na 10/10. Jako całość Amandla wypada wspaniale, to jest muzyka przez duże M, polecam bez uprzedzeń oswoić się z tą muzyką i napisać recenzję tej płyty. Być może uprzedzenia wynikające z odbioru wcześniejszych płyt z tego okresu wpływają na zbyt krytyczną ocenę całej reszty.

      Jeśli chodzi o okres fusion to np. Bitches Brew jest wspaniałym albumem ale też nierównym i dlatego trochę denerwuje mnie taki nabożny stosunek do BB, np. Sanctuary prawie nie daje się słuchać, za to w wersji z Circle in the Round to majstersztyk.

      Usuń
    5. "Sanctuary" z "Circle in the Round" to po prostu jedna z wielu podobnych o siebie ballad Drugiego Wielkiego Kwintetu, ładny utwór, ale niczym się nie wyróżniający i pewnie dlatego odłożony do archiwum. Wersja z "Bitches Brew", zachowując piękną melodię, ma bogatsze, bardziej oryginalne brzmienie oraz nieco nieprzewidywalny charakter, za sprawą tych nagłych wzrostów dynamiki, które ciekawie urozmaicają utwór. Nie tylko da się tego słuchać, ale wręcz można - co potwierdzam własnym doświadczeniem - słuchać tego z zaciekawieniem i przyjemnością. Zdecydowanie wolę tę wersję.

      Nie bardzo chciało mi się wierzyć, że Davis pomiędzy "You're Under Arrest" i "Tutu" z jednej strony, a "Doo-Bop" z drugiej, nagrał coś, co byłoby w stanie mnie przekonać, ale sprawdziłem te dwa kawałki "na 10/10". "Cobra" ma niezłe partie dęciaków, ale cała reszta brzmi jak pozbawiona kreatywności, leniwa próba nawiązania do ówczesnego mainstreamu. "Mr. Pastorius" to z kolei przyjemna jazzowe ballada, która jednocześnie wypada archaicznie (sposób gry muzyków) i znów nieco nawiązuje do ejtisowej tandety (brzmienie). Utwierdziłem się w przekonaniu, że Miles kompletnie nie umiał się odnaleźć w latach 80., choć zbyt usilnie próbował

      Usuń
    6. Właściwie każde arcydzieło rozbierając na części pierwsze można posądzić, że jest nieporozumieniem. W kategoriach estetycznych należy pogodzić się z istnieniem rozbieżnych ocen ale trzeba też starać się o sprawiedliwe rozłożenie akcentów. Tym samym sklasyfikowanie Amandli jako megatandetnej komercji byłoby strzałem kulą w płot. Pozostanę przy ocenie tej płyty na 9/10, chociaż mogę mieć tu pewne subiektywne odczucia uwarunkowane poznaniem tej muzyki dawno temu jeszcze w zeszłym tysiącleciu miedzy "In a Silent Way" a "Kind of Blue". Obecność syntezatorów może trochę ograniczać wrażenie świeżości, ale na pewno nie ma tu przesady jak np. na Sieście. Muzyka jest pełna wigoru, polotu, spontaniczności, liryzmu i "powera", co jak na wówczas 63-letniego lidera robi znakomite wrażenie. W całej produkcji istotną rolę odgrywał junak Marcus Miller ale to znakomity instrumentalista, świetnie wpasował się w "symfonię".

      Ja z reguły najbardziej doceniam utwory, które muszę posłuchać wiele razy aby je przyswoić, a coś co szybko wpada w ucho zazwyczaj mnie nie zachwyca na dłuższą metę. Podobnie było z Cobrą i po wielu przesłuchaniach całej płyty zrozumiałem wszystkie niuanse, frazy i dialogi. Stylistyka muzyczna Amandli (coś jakby synteza funky, popu i jazzu) nigdy wcześniej ani później nie robiła na mnie specjalnie korzystnego wrażenia, ale ta jedna płyta jest po prostu wspaniała, a niektóre kawałki rzucają na kolana i wbijają w ziemię.

      Jeśli chodzi o kompozycje w jazzie, to mam wrażenie, że mają one drugorzędne znaczenie. Oczywiście, ze słabej kompozycji nie da się zrobić wspaniałej interpretacji, ale przecież np. na Kind of Blue, żadna kompozycja nie zrobiłaby samodzielnej kariery, ale właściwi ludzie we właściwym miejscu i czasie zdołali zrobić z nich ponadczasowe arcydzieło. W tym sensie Sanctuary to ładny utwór, ale niczym się nie wyróżniający. Zgodzę się, że hałaśliwa interpretacja może lepiej pasowała do całości Bitches Brew ale osobiście słuchając tego w samochodzie czekam aż się skończy i nic to nie daje, że słucham tego któryś raz, po prostu wersję z Circle in the Round bardzo lubię, a tej z BB mogłoby tam dla mnie nie być.

      Usuń
    7. Zasadniczo zgadzam się z tym, że muzyka, która łatwo wchodzi do głowy przy pierwszym kontakcie, szybko traci na subiektywnej wartości, natomiast taka, która wymaga przyswojenia, zyskuje z kolejnymi odsłuchami. Jednak na pewno bym tu nie uogólniał, bo w praktyce różnie z tym bywa.

      Np. "Bitches Brew" czy "On the Corner" przy pierwszych podejściach kompletnie mnie przytłoczyły i nie dobrnąłem chyba nawet do końca. Miałem jednak poczucie, że to po prostu zupełnie inne granie, niż cokolwiek mi znanego, dlatego muszę się z tym po prostu oswoić. Przy kolejnych przesłuchaniach czułem coraz większy podziw i coraz bardziej mnie to zachwycało, odkrywałem tam też coraz to nowe rzeczy, ponieważ tyle dzieje się w tej muzyce na różnych planach, że nie da się tego od razu ogarnąć. Ta wielowarstwowość sprawia, że nawet po latach odsłuchy mogą mi zapewnić różne wrażenia, w zależności od tego, na jakich akurat elementach się skupię.

      Natomiast w przypadku Davisa z lat 80. jest zupełnie inaczej - nie mam tego poczucia, że jest to muzyka wymagająca przyswojenia. Nie ma w niej dla mnie niczego zaskakującego. To po prostu próba połączenia jazzowego mainstreamu z lat 50. czy 60. z mainstreamem popowym lat 80. - estetyk doskonale mi znanych już wcześniej - niewykraczająca poza typowe dla nich rozwiązania. Przy kolejnych odsłuchach te płyty brzmią dokładnie tak samo, jak za pierwszym razem, nie odkrywam na nich nic nowego.

      Ale jest też przykład "Kind of Blue", który właściwie od razu mnie zachwycił i przez lata nic nie stracił w mojej opinii, chociaż to też muzyka, która za każdym razem brzmi tak samo. Tutaj po prostu wszystko idealnie do siebie pasuje, nie ma takiego poczucia łączenia archaicznych rozwiązań z nowoczesnymi. Prawdą jest, że w jazzie ważniejsze od kompozycji są konkretne wykonania, jednak akurat "Kind of Blue" ma jedne z najbardziej wyrazistych tematów w ówczesnym jazzie i także dzięki temu to ten album jest taki popularny, a nie np. nagrany prawie w tym samym składzie "Milestones". Taki "So What" to jest jeden z najbardziej rozpoznawalnych tematów. Zespoły Davisa cytowały go jeszcze podczas improwizacji w połowie lat 70.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)