[Recenzja] Herbie Hancock - "Sextant" (1973)



"Sextant" jest w dyskografii Herbiego Hancocka tym, czym u Milesa Davisa "Bitches Brew". Absolutnym szczytem kreatywności i kompozytorsko-wykonawczego natchnienia. A także bardzo nowatorskim albumem, który pokazał zupełnie nowe oblicze jazzu. Oba longplaye mają też wiele wspólnego pod względem muzycznym. Choć jednak wpływ "Bitches Brew" na "Sextant" jest oczywisty, ten drugi idzie jeszcze dalej w kierunku eksperymentu i poszerzania ram muzyki jazzowej. Mniej tu też spontaniczności, a więcej świadomego zmierzania w konkretnym celu. Oczywiście, utwory dalej opierają się na improwizacji i wzajemnej interakcji muzyków, którzy tworzyli bardzo zgrany i zwarty zespół.

Podobnie jak poprzednie albumy Mwandishi, "Sextant" składa się z trzech utworów - dwóch krótszych na jednej stronie i jednego kolosa na drugiej (tym razem wszystkie skomponował Herbie). Uwagę zwracają niesamowite, bardzo prekursorskie pod względem sonorystycznym brzmienia syntezatorów Hancocka i Patricka Gleesona,. Doskonale wypada ich połączenie z afrykańskimi rytmami, hipnotyzującym basem i partiami dęciaków, które z jednej strony kojarzą się z "Bitches Brew", a z drugiej podążają w zdecydowanie bardziej freejazzowe rejony. Proporcje pomiędzy tymi elementami są różne, w zależności od utworu. W "Rain Dance" zdecydowanie dominuje elektronika (nawet teraz brzmiąca bardzo współcześnie) i plemienne rytmy. Z kolei "Hornets" to przede wszystkim popis sekcji dętej, naśladującej odgłosy tytułowych szerszeni. Bardziej wyważonym utworem jest "Hidden Shadows", w którym panuje idealna równowaga między wszystkimi instrumentami. Jest to zarazem najbardziej przystępny fragment albumu, momentami bliższy rocka progresywnego, niż zakręconego fusion, prezentowanego w pozostałych utworach.

W przeciwieństwie do wielu innych albumów z tamtego okresu, na których eksperymentowano z elektroniką, brzmienie "Sextant" praktycznie nic się nie zestarzało. Nie będzie wielkiej przesady w stwierdzeniu, że longplay jest prekursorem współczesnej elektroniki. Jednak nie tylko brzmienie decyduje o wielkości tego materiału - to bardzo pomysłowa, ambitna i doskonale zagrana muzyka. Doskonały album.

Ocena: 10/10



Herbie Hancock - "Sextant"

1. Rain Dance; 2. Hidden Shadows; 3. Hornets

Skład: Mwandishi (Herbie Hancock) - instr. klawiszowe; Mwile (Bennie Maupin) - saksofon,  klarnet basowy, flet, instr. perkusyjne; Mganga (Eddie Henderson) - trąbka, skrzydłówka; Pepo Mtoto (Julian Priester) - puzon, instr. perkusyjne; Mchezaji (Buster Williams) - gitara basowa, kontrabas; Jabali (Billy Hart) - perkusja; Patrick Gleeson - syntezator
Gościnnie: Buck Clarke - instr. perkusyjne
Producent: David Rubinson



Komentarze

  1. Płyta dosyć trudna i zakręcona,nawet bardziej niż Bitches Brew(który przesłuchałem póżniej).Mocno psychodeliczna,można ją włączyć do kategori Acid Jazz.Wyrażnie jest tu duzy udział Free Jazzu.
    Ale oceny 10 bym nie dał,taką bym dał następnej oraz płyty live z Japoni-może się pojawi?.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Acid jazz to coś zupełnie innego. Wrzucanie "Sextant" do tej szufladki jest dla niego obraźliwe.

      Będą kolejne recenzje Herbiego.

      Usuń
  2. Moim zdaniem żenująca. Oprócz niesamowicie podonbego stlu do Bitches Brew to najbardziej chyba kuje w oczy okładka która również jest podobna do Bitches Brew i to tak bardzo że z metra mozna się pomylić a to już wskazuje że Hancock miał w zamierzeniu skopiować Davisa i to tak że widząc okładkę od razu się wie co jest w środku. Jeżeli krytykujemy ostatnio Gretę za kopiowanie Zeppelin 50 lat później to jeszcze gorszym jest kopiowanie 3 lata później.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hancock bardzo twórczo rozwija tutaj pomysły z "Bitches Brew", proponując chociażby dużo bardziej zaawansowane eksperymenty z elektroniką. Na dziele Davisa nie było w ogóle syntezatorów. Tutaj nie tylko się pojawiają, ale zostały wykorzystane w sposób bardzo prekursorski i inspirujący dla wielu późniejszych twórców muzyki elektronicznej.

      Nie ma tutaj żadnego kopiowania. Tak się po prostu w tamtym czasie grało, ale każdy grał fusion po swojemu, a pewne podobieństwa są czymś zupełnie naturalnym.

      Reanimowanie trupa po pięciu dekadach jest natomiast czymś sztucznym i niepotrzebnym.

      Usuń
  3. Na Sextant konkretne zagrywki są jak przeklejone z Bitches Brew a no i okładka też w ogóle nie podobna. Skądże

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Które konkretnie zagrywki? Poproszę przykłady, bo oba albumy słyszałem wielokrotnie i żadnych podobnych motywów nie wyłapałem. Okładka jest po prostu utrzymana w podobnej konwencji. To nic niecodziennego w przypadku albumów z tego samego nurtu.

      Usuń
    2. Okładkę tych albumów zaprojektował ten sam artysta. Zrobił jeszcze Abraxas Santany. I tu nawet nawet taka ciekawostką, że na BB i Abraxas powtarza się jeden motyw (postać).

      Usuń
    3. Skąd takie informacje? Za grafiki z okładek "Abraxas" i "Bitches Brew" (a także "Live Evil" Davisa) faktycznie odpowiada ten sam człowiek, Mati Klarwein. Jednak grafika "Sextant" jest dziełem Roberta Springetta.

      Usuń
  4. ok napiszę co do sekundy tylko potem bo teraz nie mam czasu przesłuchać

    OdpowiedzUsuń
  5. Po przemyśleniu sprawy, doszedłem do wniosku, że podanie potencjalnych przykładów podobnych zagrywek/motywów nie jest argumentem, który decydowałby o braku nowatorstwa "Sextant". Bo na każdy z nich można by podać po kilka kontrprzykładów, nie tylko nie przypominających niczego z "Bitches Brew", ale w ogóle niczego z wcześniejszej muzyki. Jako przykład podam te najbardziej oczywiste: początek "Rain Dances" i imitowanie roju szerszeni w "Hornets". Właściwie tylko "Hidden Shadows", za sprawą dynamiki i nieco bardziej rockowego brzmienia, może wywoływać skojarzenia z utworami w rodzaju "Miles Runs Voodoo Down" czy "Spanish Key", ale ani one, ani żaden inny na dziele Davisa, nie opierały się tak bardzo na repetycji (dopiero na "On the Corner" trębacz zaproponował coś podobnego w kwestii rytmicznej).

    Wydaje mi się, że całkowicie ignorujesz aspekt brzmienia, które w przypadku m.in. tego albumu ma decydujący wpływ na jego charakter i świadczy o jego innowacyjności.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zwracam honor. Ja też obie te płyty posiadam lecz Bitches po prostu od czasu do czasu słucham a Sextan leży sobie na półce. Przesłuchałem je dzisiaj całe i jednego nie zmieniam - są one podobne bo jednak jest to podobna konwencja grania ale rzeczywiście nie mamowy o kopiowaniu. Zasugerowałem się z pamięci wcześniej charakterystycznym brzmieniem trąbki z utworu szczególnie Bitches Brew gdzie trąbka gra takie echo i na Sextan pojawia się coś podobnego ale gdyby tak się czepiać to prawie w każdym utworze jazzowym po kolei znajdziemy podobne do siebie różne dźwięki. Sextan jednak jest bardziej transowy o jednostajnej rytmice i nazwałbym go nawet takim protoplastą techno. Jednak tak jak pisałem ogólnie ujmując obie płyty są w tej samej szufladce a że Bitches był pierwszy to można się zasugerować tym i stwierdzić że to kopia. No ale ta okładka...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze to ująłeś z tą transowością. Gdzieś też widziałem określenie, że "Sextant" jest jak "Bitches Brew" na kwasie. Zdecydowanie jest to rozwinięcie tamtego albumu, ale w bardziej psychodeliczno-hipnotyzującym kierunku. Davis był też bezsprzecznie inspiracją dla grającego tutaj na trąbce Eddiego Hendersona, który jednak wypracował sobie zindywidualizowany styl gry.

      Usuń
  7. świetny album, bardzo wciągający, czy mógłbyś może podać tytuły innych albumów jazzowych z podobną muzyką ? chodzi o połączenie funku i takiej "awangardowej" improwizacji (oprócz "On The Corner" Davis'a)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hancock i Davis nie tylko najlepiej łączyli jazz z funkiem, ale też robili to w sposób bardzo unikalny, kierując się w bardziej awangardowe, niż mainstreamowe rejony. Dlatego trudno mi wskazać coś podobnego. Może twórczość Ornette'a Colemana z końca lat 70. ("Dancing in Your Head", "Body Meta") albo "Nation Time" Joego McPhee? To jednak inna muzyka, połączenie funku z freejazzem, a nie z eksperymentalnym fusion.

      Natomiast na pewno warto dokładniej zgłębić twórczość Hancocka z czasów Mwandishi i Davisa z okresu 1972-75, jeśli jeszcze tego zrobiłeś. Z tego pierwszego, poza oczywiście albumami "Mwandishi" i "Crossings", warto też sięgnąć po bootleg (jest chyba na YouTube) "Boston, March 22, 1973", zarejestrowany w okresie "Sextant". Fajnym uzupełnieniem są też albumy innych członków tego składu: "Realization" Eddiego Hendersona (tutaj gra prawie cały skład Mwandishi, włącznie z Herbiem) i "Love, Love" Juliana Priestera. Jeśli natomiast chodzi o Milesa, to przede wszystkim koncertówki: "Agharta", "Pangaea", "Dark Magus", ale też koniecznie boks "The Complete On the Corner", gdzie poza całym tytułowym albumem, niemal całym "Get Up with It" i paroma innymi rzeczami, jest też mnóstwo unikalnego materiału, w podobnej stylistyce i na równie wysokim poziomie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024