[Recenzja] Miles Davis - "Dark Magus" (1977)



Album "Dark Magus" - podobnie jak wcześniej "Black Beauty" i "Pangaea" - pierwotnie ukazał się wyłącznie w Japonii. W Stanach i Europie po raz pierwszy oficjalnie wydano ten materiał dopiero w 1997 roku. Dwie dekady wcześniej przedstawiciele Columbia Records stanowczo się temu sprzeciwiali, mając zapewne w pamięci komercyjne niepowodzenie kilku wcześniejszych wydawnictw Milesa Davisa. Zupełnie inaczej wyglądało to w Japonii, gdzie masowo kupowano wszystkie albumy wykonawców, którzy odwiedzili z koncertami Kraj Kwitnącej Wiśni.

"Dark Magus" to zapis występu w nowojorskiej Carnegie Hall, 30 marca 1974 roku. Nie sposób uniknąć porównań z zarejestrowanymi niemal rok później w Japonii albumami "Agharta" i "Pangaea". Bardzo podobny jest skład - na "Dark Magus" Davisowi towarzyszą gitarzyści Reggie Lucas i Pete Cosey, basista Michael Henderson, perkusista Al Foster, perkusjonalista James Mtume, oraz saksofonista Dave Liebman (a nie, jak później w Japonii, Sonny Forune). Ponadto, druga część występu była jednocześnie przesłuchaniem dwóch nowych kandydatów do zespołu: saksofonisty Azara Lawrence'a i gitarzysty Dominique'a Gaumonta. Lawrence już nigdy więcej z Davisem nie grał, za to Gaumont wziął później udział w nagraniu kilku utworów na "Get Up with It".

Podobny charakter ma także sama muzyka. "Dark Magus" to jedna wielka improwizacja, doskonale łącząca elementy fusion, funku i rocka psychodelicznego. Trwający sto minut materiał został podzielony na cztery około 25-minutowe utwory (po jednym na każdą stronę winylowego wydania), zatytułowane kolejnymi cyframi od jeden do cztery w afrykańskim języku swahili. W przeciwieństwie do japońskich występów, całość wydaje się nieco bardziej melodyjna, poukładana i przemyślana (co w żadnym wypadku nie jest zarzutem wobec "Agharty" i "Pangaei"). Każdy z czterech utworów sprawia wrażenie zamkniętej całości, składającej się z dwóch kontrastujących części: jednej intensywnej, drugiej nastawionej na budowanie klimatu. Muzycy rzadko sięgają po tematy znane ze studyjnych albumów - wyjątkiem jest druga połowa "Tatu", oparta na "Calypso Frelimo", oraz pierwsza część "Nne", zbudowana na motywach "Ife".

Wykonanie jest wprost niewiarygodne. Ależ oni tu napieprzają. W szybszych, bardziej ekspresyjnych momentach dominuje niesamowicie gęsta gra sekcji rytmicznej, wsparta rockowymi zagrywkami i solówkami gitarzystów w stylu Hendrixa, oraz porywającymi popisami Davisa i Liebmana, z dopełniającymi czasem brzmienie elektrycznymi organami. Z kolei w wolniejszych fragmentach muzycy tworzą naprawę niesamowity nastrój, przypominający kosmiczno-orientalne odloty co lepszych grup psychodelicznych; nie brakuje tu przepięknych solówek sekcji dętej i gitarzystów. Interakcja pomiędzy instrumentalistami jest fenomenalna. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że nie grają przećwiczonego wcześniej materiału - te utwory były tworzone na bieżąco podczas koncertu. Co więcej, Lawrence i Gaumont nigdy wcześniej nie grali ani ze sobą, ani z nikim z septetu. Obaj doskonale się tu jednak odnaleźli. Cały album jest genialnie wykonany, ale gdybym miał wskazać najlepszy moment, to bez wahania wybrałbym "Wili", w którym znalazły się najbardziej porywające i najpiękniejsze momenty, a jako całość najlepiej chyba pokazuje doskonałą współpracę muzyków.

Ze wszystkich genialnych koncertówek Milesa Davisa chyba właśnie "Dark Magus" robi na mnie największe wrażenie (chociaż "Pangaea" jest bardzo blisko). Fantastyczne, pełne pomysłów wykonanie przez całe sto minut przyciąga uwagę, nie dając ani chwili wytchnienia. Warto też wspomnieć o rewelacyjnym brzmieniu, nie pozbawionym brudu i ciężaru, ale zarazem bardzo czytelnym, z doskonale słyszalnymi wszystkimi instrumentami. "Dark Magus" to album, z którym każdy powinien się zapoznać. Także ci, których odstrasza słowo "jazz". Zwłaszcza, że zawarta tutaj muzyka znacznie odbiega od tego, z czym zapewne kojarzą to słowo.

Ocena: 10/10



Miles Davis - "Dark Magus" (1977)

LP1: 1. Moja; 2. Wili
LP2: 1. Tatu; 2. Nne

Skład: Miles Davis - trąbka, organy; Dave Liebman - saksofon; Reggie Lucas - gitara; Pete Cosey - gitara; Michael Henderson - gitara basowa; Al Foster - perkusja; James Mtume - instr. perkusyjne
Gościnnie: Azar Lawrence - saksofon (LP2); Dominique Gaumont - gitara (LP2)
Producent: Teo Macero


Komentarze

  1. Muzyka z pewnością odbiega od Jazzu, ale sądzę że może ona odstraszyć też tych, którym jazz nie straszny. Według mnie to zdecydowanie najtrudniejsza płyta Davisa, kiedy polubiłem On the Corner myślałem że już nic mi nie straszne, ale Dark Magus jest jeszcze mniej przystępny, osobiście chyba najmniej go lubię z tych trzech (Agharta, Pangea i on) koncertówek, ale możliwe że to kwestia czasu, póki co jeszcze nie jestem gotów do podziwiania go.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A moim zdaniem jest zupełnie odwrotnie i z czterech wymienionych przez Ciebie albumów, właśnie "Dark Magus" jest najbardziej przystępny ;)

      "On the Corner" to właściwie sam rytm, prawie bez melodii. Na jego korzyść - w kwestii przystępności - działa tylko to, że jest krótszy od koncertówek. Na "Agharcie" i "Pangaei" jest sporo melodyjnych fragmentów, ale na "Dark Magus" jest ich jeszcze więcej, a jako całość wydaje się bardziej poukładany.

      Mnie najtrudniej było przekonać się do "On the Corner" (trwało to kilkanaście miesięcy) i... "Bitches Brew". Jednak ten drugi poznałem prawie na samym początku zapoznawania się z jazzem - gdyby było to trochę później, nie miałbym z nim żadnych problemów. Resztę załapałem od razu.

      Usuń
  2. Bitches Brew, choć przy poznaniu był przytłaczający zawsze miał coś co mnie do niego ciągnęło, od początku właściwie mi się podobał, choć zdecydowanie nie tak jak teraz. Z On the Corner było inaczej spodziewałem się że nie przyswoję go tak łatwo, jednak coś mi się podobało w tym zwariowanym rytmie i czułem że warto go poznać bliżej. Przy Dark Magusie jego wartość mogłem spokojnie przyjąć z założenia jednak już Moja (Part 1) skutecznie mnie zniechęcało, co prawda wracałem i z czasem podoba mi się coraz bardziej, jednak jest to u mnie powolny proces. Nie wiem dlaczego akurat ten album, ale mi się wydaje o wiele trudniejszą muzyką.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może moja definicja przystępności wypaczyła się od słuchania różnych dziwnych rzeczy ;) Teraz prawie żadna muzyka mi nie straszna. Z wyjątkiem kiepskiej i nudnej.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)