[Recenzja] Miles Davis - "Black Beauty: Miles Davis at Fillmore West" (1973)



Rok 1973 przyniósł jeszcze jeden koncertowy album Milesa Davisa (aczkolwiek oryginalnie wydany wyłącznie w Japonii). "Black Beauty" zawiera materiał zarejestrowany kilka lat wcześniej, 10 kwietnia 1970 roku w Fillmore West w San Francisco. Zaledwie kilka dni przed tym występem do sklepów trafił album "Bitches Brew" i dopiero co zakończyły się nagrania na kolejny, "Jack Johnson". Liderowi towarzyszy tu podobny skład, jak na "At Fillmore" (zarejestrowanym dwa miesiące później w nowojorskim Fillmore East), czyli Steve Grossman, Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette i Airto Moreira (do kompletu zabrakło jedynie Keitha Jarretta).

Był to jeden z najlepszych koncertowych składów Davisa. Także tego dnia, muzycy dali niezwykle intensywny, pełen porywających improwizacji koncert. To mocno zakręcone, awangardowe granie, a zarazem tak czadowe, że większość rockowych grup nigdy nie zbliżyła się do tego poziomu ekspresji. I pomyśleć, że dało się osiągnąć taki efekt bez użycia elektrycznej gitary. Jej rolę niejako przejmują ostre partie dęciaków, przesterowane klawisze i uwypuklone linie gitary basowej (te ostatnie są także głównym nośnikiem melodii). Już sama pierwsza strona winylowego wydania kładzie na łopatki. Zaczyna się od niesamowicie agresywnego wykonania "Directions", a po chwili muzycy poprawiają miażdżącym "Miles Runs the Voodoo Down", z iście kakofoniczną końcówką. Po takim początku przydaje się chwila wytchnienia w postaci nieco lżejszego, funkowo bujającego "Willie Nelson", oraz ballad "I Fall in Love Too Easily" i "Sanctuary".

Trzecia strona to dwa absolutne klasyki: "It's About That Time" z "In a Silent Way", oraz tytułowy utwór z "Bitches Brew". Ten pierwszy wspaniale się rozwija, od stonowanego wstępu, do porywającej drugiej części. Z kolei "Bitches Brew" zagrany w mniejszym składzie nie wypada tak przytłaczająco, jak wersja studyjna, za to brzmi o wiele ostrzej, dzięki czemu ta wersja może bardziej spodobać się rockowym słuchaczom. Przynajmniej pierwsza połowa, gdyż później muzycy coraz bardziej odlatują w awangardowe, niemal freejazzowe rejony. Finałową stronę rozpoczyna "Masqualero" - jedna z ostatnich kompozycji z czasów Drugiego Wielkiego Kwintetu, jaka utrzymała się koncertowej setliście Milesa (zresztą prawdopodobnie było to jej ostatnie wykonanie). Tutejsza wersja jest oczywiście mocno przearanżowana, dostosowana do elektrycznego instrumentarium. Wypada znacznie ostrzej i agresywniej, ale moim zdaniem także bardziej porywająco. Na sam koniec pojawia się jeszcze wspaniała, bardzo dynamiczna i ciężka wersja "Spanish Key", oraz obowiązkowy fragment "The Theme", który przez długi czas wieńczył wszystkie występy Davisa.

Niesamowity koncert. To aż niewiarygodne, że jeden wykonawca może mieć w dyskografii aż tyle genialnych albumów koncertowych (wszystkie z elektrycznego okresu, z wyjątkiem nudnawego "In Concert", znalazłyby się na mojej liście najlepszych koncertówek). Chociaż repertuar "Black Beauty: Miles Davis at Fillmore West" w dużym stopniu pokrywa się z wydanym wcześniej "At Fillmore", to różnice w wykonaniu (i jakość obu) są na tyle znaczące, że warto znać oba te albumy.

Ocena: 9/10



Miles Davis - "Black Beauty: Miles Davis at Fillmore West" (1973)

LP1: 1. Black Beauty Part I (Directions / Miles Runs the Voodoo Down); 2. Black Beauty Part II (Willie Nelson / I Fall in Love Too Easily / Sanctuary)
LP2: 1. Black Beauty Part III (It's About That Time / Bitches Brew); 2. Black Beauty Part IV (Masqualero / Spanish Key / The Theme)

Skład: Miles Davis - trąbka; Steve Grossman - saksofon; Chick Corea - elektryczne pianino; Dave Holland - gitara basowa; Jack DeJohnette - perkusja; Airto Moreira - instr. perkusyjne
Producent: Teo Macero


Komentarze

  1. Jest to drugi koncertowy album Milesa (pierwszym było At Filmore), jaki przesłuchałem w całości, chociaż robiłem sobie przerwy między niektórymi utworami, bo pomimo ogromnej frajdy ze słuchania, czułem że muszę odetchnąć. Naprawdę świetny koncert, podoba mi się bardziej niż występy z albumu At Filmore, który przyjąłem nieco gorzej. Muzycy mistrzowsko operują napięciem. Miles Runs the Voodoo Down kojarzy mi się trochę z Deep Purple przez riffową grę Corei na początku. Sam Davis ma wspaniały styl gry, elegancki, z wyczuciem, zawsze w punkt, miejscami psychodeliczny. Naprawdę nie sądziłem kiedyś, że trąbka może być tak porywającym instrumentem. Rzeczywiście, słychać tutaj, że sesje do Jacka Johnsona zakończyły się niedawno, bo Miles improwizuje w bardzo podobny sposób, co na tamtym albumie. Myślę, że jestem jedną z tych osób, które po przeczytaniu Twoich jazzowych recenzji, mocniej zainteresowały się tą muzyką, dzięki za to, było warto :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To świetnie, cieszę się ;) Polecam jeszcze występ z Isle of Wight Festival 1970 - według mnie najbardziej porywający z tego okresu (gra niemal ten sam skład, tylko z Garym Bartzem zamiast Grossmana i z Keithem Jarrettem na drugim zestawie klawiszowym). Festiwalowe ograniczenia czasowe sprawiły, że Davis z zespołem mogli zagrać tylko nieco ponad półgodzinny set, ale zadziałało to na muzyków bardzo motywująco i nie zmarnowali ani sekundy, grając bardzo zwartą improwizację oparta na najbardziej wyrazistych motywach z okresu "In a Silent Way"/"Bitches Brew". Kompletny zapis audio trafił na "Bitches Brew Live", a wideo na DVD "A Different Kind of Blue" (tytuł zupełnie nieadekwatny), ale pewnie wciąż jest też dostępne na YouTube.

      Usuń
    2. Dzięki za tę rekomendację. Przesłuchałem ten występ z albumu Bitches Brew Live i naprawdę bardzo mi się podobał. Miałem wrażenie, że zespół tworzył tam trochę większe tło niż na dłuższych koncertach z tego okresu, więc sam Miles mógł dłużej improwizować. Był to trzeci album koncertowy Davisa z 1970 roku, jaki słyszałem, i imponujące jest dla mnie to, że każdy z nich brzmi zupełnie inaczej niż poprzedni, choć pewne wspólne elementy można wyłapać. Na pewno będę wracał, by stopniowo słyszeć coraz więcej.

      Usuń
    3. Dlatego właśnie powtarzałem kilkakrotnie, że trzeba poznać wszystkie koncertówki Davisa, bo nawet jeśli nie różnią się bardzo pod względem repertuaru, to za każdym razem zespół gra zupełnie inaczej.

      Ciekawą pozycją z tego okresu jest też "Live at the Fillmore East (March 7, 1970): It's About that Time" (wydany w 2001 roku), zawierający zapis dwóch ostatnich występów z Wayne'em Shorterem w składzie. W porównaniu z koncertami z 1970 roku, które już słyszałeś, tutaj zespół gra znacznie bardziej agresywnie, momentami wręcz zbliżając się do free jazzu, którego Davis nienawidził i nie rozumiał, ale tego wieczoru dał się pociągnąć w takim kierunku Shorterowi, Corei i Hollandowi ;)

      Usuń
    4. Zapoznałem się z tym albumem i po pierwszym przesłuchaniu bardziej podobał mi się pierwszy, agresywniejszy występ. Szczególnie Masqualero z tym genialnym zatrzymaniem około pierwszej minuty. Pierwszy występ na moje ucho był też ciekawszy melodycznie, improwizacje mocniej mnie wciągnęły. Drugi natomiast porwał mnie w pierwszej połowie, ale gdy słuchałem drugiej, traciłem nieco zainteresowanie tym, co się dzieje. Miałem wrażenie, że zespół czasami nie miał pomysłu na grę, ale być może przy kolejnym przesłuchaniu podejdzie mi bardziej. Black Beauty jest w tym momencie moim ulubionym koncertowym Davisem z 1970 roku razem z Bitches Brew Live, będącym nieco w tyle.

      Usuń
    5. Też uważam, że pierwszy występ z 7 marca wypadł lepiej. Z występów z 1970 roku najbardziej podoba mi się ten z Isle of Wight. W sumie szkoda, że nie został wydany samodzielnie - bo na "Bitches Brew Live" pierwsze trzy utwory zostały zarejestrowane podczas innego występu, rok wcześniej na Newport Festival. I one, moim zdaniem, nie wypadają aż tak porywająco. Było to spowodowane tym, że zespół grał w okrojonym składzie (Shorter utknął w korku), ale także tym, że Holland grał wówczas na kontrabasie (w '70 zamienił go na gitarę basową), który jest całkiem zagłuszany przez zelektryfikowaną trąbkę, elektryczne pianino i perkusję.

      Usuń
  2. Kurcze, ostatnio wróciłem sobie do tej koncertówki i naprawdę wypada wspaniale, z jednym wyjątkiem - Steve Grossman jest tutaj po prostu przemielony. Słychać, że gość ma 19 lat, jest w otoczeniu swoich idoli i dopadła go chyba przeokrutna trema, bo w każdym kawałku gra praktycznie takie same solówki. W studiu wypadał lepiej - choć i tak na moje jest najsłabszym saksofonistą, jaki grał z Davisem w latach 70. - ale tutaj sprawę położył kompletnie. Aż szkoda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Grossman faktycznie jest najslabszy z saksofonistów Milesa z tego okresu. Zawsze wolałem koncerty z Shorterem, Bartzem, Liebmanem czy Fortune'em, a do tych z Grossmanem praktycznie nie wracam - możliwe, że właśnie przez niego.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)