[Recenzja] Miles Davis - "Get Up with It" (1974)



"Get Up with It" to kolejny album Milesa Davisa zawierający nagrania dokonane w różnych latach i składach. Tym razem jest to jednak głównie świeży materiał, zarejestrowany już po sesji nagraniowej "On the Corner". Jedynie dwa najkrótsze utwory powstały wcześniej i w znacznie odmiennych składach. Stanowią one niewielki procent tego dwupłytowego (także na kompaktowych reedycjach) wydawnictwa - niewiele ponad dziesięć minut z ponad dwóch godzin muzyki. Tym samym, właściwie jest traktowanie "Get Up with It" jako regularnego albumu studyjnego, pełnoprawnego następcy "On the Corner", a nie kompilacji odrzutów. Tym bardziej, że poziom zawartych tutaj utworów zdecydowanie nie wskazuje na to drugie.

Owe najstarsze utwory to zabarwione bluesowo "Honky Tonk" i "Red China Blues". Ten pierwszy, wydany już wcześniej w wersjach koncertowych (na "Live-Evil" i "In Concert"), zarejestrowany został w maju 1970 roku, czyli niedługo po nagraniu "Jacka Johnsona". Skład jest niemal identyczny jak na tamtym albumie - Davisowi w nagraniu towarzyszą Steve Grossman, Herbie Hancock, John McLaughlin, Michael Henderson i Billy Cobham, a ponadto Keith Jarrett i Airto Moreira. "Red China Blues", zarejestrowano natomiast w marcu 1972 roku, a więc na krótko przed przystąpieniem do nagrania "On the Corner". Skład jest dość nietypowy, gdyż oprócz Davisa i sekcji rytmicznej, która towarzyszyła mu przez kilka kolejnych lat (Henderson, Al Foster i James Mtume), w nagraniu udział wzięli muzycy, z którymi trębacz nigdy wcześniej, ani później nie współpracował (harmonijkarz Lester Chambers, gitarzysta Cornell Dupree, oraz perkusista Bernard Purdie). Nietypowy jest też sam utwór - niemalże stereotypowy bluesrockowy kawałek, z wyrazistą melodią, prostą strukturą i pierwszoplanową rolą harmonijki. Brzmi to naprawdę świetnie.

Pozostałe utwory zostały nagrane pomiędzy wrześniem 1972, a październikiem 1974 roku. Skład w poszczególnych utworach jest bardzo podobny. Jego trzon stanowią Davis, Henderson, Foster, Mtume, oraz gitarzysta Reggie Lucas. Rolę saksofonisty/flecisty pełni - w zależności od utworu - Dave Liebman, Sonny Fortune lub Carlos Garnett. Okazjonalnie wspierają ich gitarzyści Pete Cosey (wcześniej współpracownik m.in. Muddy'ego Watersa) i Dominique Gaumont, indyjscy muzycy Khalil Balakrishna i Badal Roy, lub klawiszowiec Cedric Lawson. Co ciekawe, Miles, poza grą na trąbce (przetworzoną za pomocą efektu wah-wah, dzięki czemu jej brzmienie przypomina gitarę elektryczną), często gra w tych nagraniach także na elektrycznych organach lub pianinie.

Utwory rozwijają koncepcje z "On the Corner" - opierają się na transowym, jednostajnym rytmie, wokół którego improwizują pozostali muzycy. Mają jednak zdecydowanie bardziej przystępny charakter. Awangarda ustąpiła miejsca funkowo-rockowym inspiracjom, połączonym z silnymi wpływami muzyki hindustańskiej, afrykańskiej i środkowoamerykańskiej. Bardzo egzotycznie, a zarazem mocno funkowo i psychodelicznie, brzmią takie kompozycje, jak ponadpółgodzinny, zróżnicowany "Calypso Frelimo", czy kilkunastominutowe "Mtume" i "Maiysha". Ten ostatni to chyba najbardziej taneczny kawałek w całym dorobku Milesa Davisa, bardzo melodyjny i energetyczny, z genialnie bujającymi partiami gitar i basu, ładnymi solówkami fletu i trąbki, oraz przyjemnym organowym tłem. A w dziesiątej minucie niespodziewanie następuje przełamanie i klimat utworu całkowicie się zmienia, na bardziej rockowy. Psychodelicznie i funkowo, ale  już niezbyt egzotycznie, brzmi także "Billy Preston". Bardzo interesującym utworem jest również "Rated X", wyróżniający się brakiem jakichkolwiek dęciaków. Pierwszoplanową rolę pełnią dość posępne, dysonansowe partie organów, którym towarzyszy gęsta, mechanicznie brzmiąca perkusja i ostre wstawki gitary.

Jednak najbardziej niesamowitą kompozycją - nie tylko na tym albumie, lecz jedną z najbardziej niesamowitych, jakie kiedykolwiek słyszałem - jest rozpoczynająca album "He Loved Him Madly". Utwór powstał w hołdzie dla Duke'a Ellingtona, który zmarł w maju 1974 roku. Tytuł jest parafrazą słów, jakie Ellington miał zwyczaj kierować do publiczności podczas swoich występów: I love you madly. To powolny, utrzymany w mrocznym klimacie utwór, którego gęsta, psychodeliczno-kosmiczno-orientalna atmosfera budzi skojarzenia z twórczością Pink Floyd z koncertowej części "Ummagummy". W trakcie jego półgodzinnego czasu trwania dzieje się w sumie niewiele, lecz mimo to niesamowicie wciąga, dzięki stopniowo narastającemu napięciu i hipnotyzującemu klimatowi, jaki tworzą stonowane partie gitar, trąbki, fletu, organów, bębnów i perkusjonaliów. Bez wątpienia jest to jedno z największych arcydzieł XX wieku.

A album, jako całość, również zasługuje moim zdaniem na miano arcydzieła. "Get Up with It" bez wahania wymieniam w jednym rzędzie z takimi klasycznymi pozycjami, jak "Kind of Blue", "In a Silent Way", "Bitches Brew" i "Jack Johnson". Każdy z tych albumów jest doskonały, choć zupełnie inny. W przypadku "Get Up with It" mamy do czynienia z najbardziej funkowym obliczem Milesa Davisa, lecz album z pewnością doceni także każdy wielbiciel rocka, zwłaszcza psychodelicznego i progresywnego, a i bluesowi słuchacze znajdą na nim coś dla siebie. 

Ocena: 10/10



Miles Davis - "Get Up with It" (1974)

LP1: 1. He Loved Him Madly; 2. Maiysha; 3. Honky Tonk; 4. Rated X
LP2: 1. Calypso Frelimo; 2. Red China Blues; 3. Mtume; 4. Billy Preston

Skład: Miles Davis - trąbka (oprócz LP1:4), organy (LP1:1,2,4, LP2:1,3), elektryczne pianino (LP2:1); Dave Liebman - flet (LP1:1, LP2:1); Reggie Lucas - gitara (LP1:1,2,4, LP2:1,3,4); Pete Cosey - gitara (LP1:1,2, LP2:1,3); Dominique Gaumont - gitara (LP1:1,2, LP2:3); Michael Henderson - gitara basowa; Al Foster - perkusja (oprócz LP1:3); James Mtume - instr. perkusyjne (oprócz LP1:3); Sonny Fortune - flet (LP1:2, LP2:3); Steve Grossman - saksofon (LP1:3); John McLaughlin - gitara (LP1:3); Herbie Hancock - klawinet (LP1:3); Keith Jarrett - elektryczne pianino (LP1:3); Billy Cobham - perkusja (LP1:3); Airto Moreira - instr. perkusyjne (LP1:3); Cedric Lawson - elektryczne pianino (LP1:4, LP2:4); Khalil Balakrishna - sitar (LP1:4, LP2:4); Badal Roy - tabla (LP1:4, LP2:4); John Stubblefield - saksofon (LP2:1); Lester Chambers - harmonijka (LP2:2); Cornell Dupree - gitara (LP2:2); Bernard Purdie - perkusja (LP2:2); Carlos Garnett - saksofon (LP2:4) 
Gościnnie: Wade Marcus - aranżacja instr. dętych (LP2:2) 
Producent: Teo Macero


Komentarze

  1. Album z pewnością lepszy od poprzedniego (Big Fun), jednak na mnie nie wywarł aż takiego wrażenia. Calipso Frelimo i Maiysha to arcydziała, no i bluesowa harmonijka w Red China też jest bardzo przyjemna. Jednak płyta trwa dwie godziny i choć do utworów trudno się przyczepić, nie oczarowują już tak jak te z poprzednich płyt. Największą różnicą w naszych opiniach jest jednak otwieracz, który choć przyznam ma wciągający klimat, jest po prostu wyraźnie zbyt długi. Płyta bardzo dobra, jednak ma swoje wady i osobiście nie wystawiłbym jej najwyższej noty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki utwór, jak "He Loved Him Madly", nie mógł się skończyć po pięciu, kilkunastu, czy nawet dwudziestu minutach. Potrzebne było więcej czasu, aby mógł właściwie wybrzmieć. Jak dla mnie, mógłby być nawet dłuższy. Ale cóż, i tak znacznie przekroczono optymalny czas trwania strony płyty winylowej.

      Usuń
    2. Jeżeli już do czegoś miałbym się przyczepić, to do nietrafionej kolejności utworów. Zawsze słucham tego albumu na odwrót ;) Tzn. najpierw słucham strony D, a potem C, B i A. "Red China Blues" świetnie sprawdza się jako otwieracz, a "He Loved Him Madly" to doskonały finał.

      Usuń
  2. Jest w tym trochę racji najbardziej klimatyczny utwór jest dobry na zakończenie a otwarcie byłoby szybkie i krótkie, ale według mnie Red China Blues robi między innymi bo zupełnie się go nie spodziewamy, to nagła odmiana w ostatniej części płyty, ale tak He Loved Him Madly było by lepsze na koniec, z tym się zgodzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku byłby jeszcze większym zaskoczeniem. Przy pierwszym przesłuchaniu mógłby zasugerować, że cały album jest bluesowy ;)

      Usuń
  3. Ja chyba najbardziej z tej płyty lubię Honky Tonk. Często słucham muzyki, gdy gdzieś idę lub jadę, a He Loved Him Madly słabo nadaje się na taką okazję. Jest to dla mnie bardziej utwór do wieczornego wyciszenia się. Uważam go więc za najlepszy na płycie, ale moim osobistym faworytem jest właśnie Honky Tonk ze swoją wciągającą rytmiką :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A znasz "The Complete Jack Johnson Sessions"? Tam jest sporo grania w takim stylu, jak "Honky Tonk".

      Usuń
    2. Nie znam, natomiast mam na celowniku i czeka na przesłuchanie :) Aktualnie bardziej wsłuchuję się w Drugi Kwintet i właśnie Get Up With It.

      Usuń
    3. O, a ja właśnie kupiłem sobie boks ze wszystkimi studyjnymi nagraniami Drugiego Wielkiego Kwintetu. Na razie przesłuchałem połowę (trzy płyty) i podoba mi się to granie nawet bardziej niż wtedy, gdy słuchałem tego po raz pierwszy i później, gdy już bardziej się wgłębiałem w celu napisania recenzji.

      Usuń
    4. A ja dziś odebrałem Nefertiti i E.S.P. w Empiku, bo niedawno była niezła promocja na Davisa, a akurat tych płyt mi brakowało. Mam podobnie, im częściej wracam, tym bardziej mi się podoba. Wiesz może, czy Davis nagrał coś jeszcze przypominającego Maiysha? Jest to naprawdę urzekający utwór.

      Usuń
    5. Trochę podobne, tylko bardziej melancholijne, są "Mr. Foster" i "Minnie" z boksu "The Complete On The Corner Sessions". Ale tak naprawdę, to tamten utwór jest zupełnie unikalny.

      Usuń
    6. Świetne propozycje, o coś takiego mi chodziło, dzięki :). Mr. Foster to perełka, genialny saksofon.

      Usuń
  4. Z tym albumem i z Bitches Brew jest jeden zasadniczy problem: mianowicie oba są cholernie długie i nie zawsze można wygospodarować odpowiednio dwie i półtorej godziny by ciurkiem przesłuchać każdy z nich. A rozbijanie słuchania na 2 tury raczej mija się z celem.

    Red China ma jedną zasadniczą przewagę nad utworem z pierwszej strony JJ. Jest o jakieś 20 minut krótszy i pojawia się dalej niż bliżej początku albumu przez co na pewno nie można powiedzieć że jest gwoździem programu. Niestety nie wiem kiedy przesłucham całość, bo jak powiedziałem, chcę mieć kompletny, monolityczny obraz całości.

    O ile kiedyś uważałem McLaughlina za świetnego gitarzystę, tak teraz raczej słyszę ze leci w zgiełk i waligryfowanie. Na JJ nie proponuje nic ciekawego, a Extrapolation też nie zachęca. Wartość Mahavishnu to zapewne zasługa jego wspólgrajków, aniżeli jego samego. A atonalnosc Flame-Sky też nie zawsze pasuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat ten album zbiera nagrania z różnych sesji na przestrzeni ponad czterech lat, więc spokojnie można słuchać go na raty. Swoją drogą, osobiście preferuję słuchanie poszczególnych stron w odwrotnej kolejności: D, C, B, A. "He Loved Him Madly" o wiele lepiej sprawdza się jako ostatni utwór, natomiast właśnie "Red China Blues" lepiej sprawdza się jako otwieracz.

      McLaughlin faktycznie ma skłonność do grania jak największej ilości dźwięków na sekundę, jednak doskwierać zaczyna to dopiero na wysokości "Love Devotion Surrender" z Santaną, a wcześniej potrafił z takiej gry zrobić dobry użytek (debiut Mahavishnu Orchestra czy koncerty pierwszego składu tej grupy, gdzie zresztą nie ma wielu momentów, w których dawałby zapomnieć, kto jest liderem), poza tym wykazywał się sporą inwencją (w okresie "Jacka Johnsona" być może mniejszą, bo ograniczała go ta rockowo-funkowa konwencja, w której dobrze się odnalazł) oraz znakomitą umiejętnością interakcji z całym zespołem, nawet podczas wymagających improwizacji z Davisem, który akurat słynął z tego, że dobierał sobie najlepszych współpracowników. Potrafił też zagrać subtelniej, z dużym wyczuciem, jak na "In a Silent Way" czy tych bardziej uduchowionych nagraniach MO.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024