[Artykuł] Podsumowanie roku 2017



Mijający rok przyniósł kilka ważnych wydarzeń dla tej strony: w maju obchodziła pięciolecie istnienia, w lipcu przekroczona została liczba miliona odwiedzin, a w październiku dotychczasową nazwę Rock'n'Roll Will Never Die! zmieniłem na Pablo's Reviews. Na decyzję o zmianie nazwy wpłynęło kilka czynników, w tym jej niezgodność z adresem strony, statystyki wyszukiwanych słów kluczowych, ale też zmiana z tematyki rockowo-bluesowej (a wcześniej rockowo-metalowej) na rockowo-jazzowo-bluesową. Tradycyjnie, całkowita liczba wyświetleń w tym roku była wyższa niż w poprzednim. Największą popularnością cieszyły się teksty z cyklu "Looking Back" (dawniej "Podsumowanie miesiąca"), a także recenzje albumów grup Ramones i Breakout, oraz niektórych premierowych wydawnictw. 

Pod względem muzycznym nie był to specjalnie udany rok. O kondycji muzyki rockowej wielokrotnie już wspominałem w tegorocznych tekstach (choć prawdę mówiąc, w poprzednich kilkunastu latach nie było znacznie lepiej). Tym razem kompletnie zawiedli ci najbardziej popularni artyści. Nowe wydawnictwa Deep Purple ("Infinite"), Depeche Mode ("Spirit") i Rogera Watersa ("Is This the Life We Really Want?") to po prostu bezpieczne trzymanie się sprawdzonych patentów i już nadto wyeksploatowanej stylistyki. O ile jeszcze na dwóch ostatnich można znaleźć pojedyncze udane utwory, tak pierwszy jest z nich całkowicie wyjałowiony, a przy tym znacznie bardziej wymęczony. Podobnie ma się sprawa z nowym albumem Stevena Wilsona ("To the Bone"), który pomimo innych niż zwykle inspiracji, jest kolejnym rzemieślniczym produktem w typowo wilsonowskim stylu. Na brak weny najwyraźniej cierpi Mike Oldfield, który po raz kolejny nawiązał do własnego dzieła z przeszłości - choć tym razem wyjątkowo nie do zagranych już na milion sposobów "Dzwonów rurowych", a do "Ommadawn" ("Return to Ommadawn"). Niezrozumiałe są dla mnie poczynania Iana Andersona, który odświeżył szyld Jethro Tull, by nagrać album z nowymi wersjami starych utworów grupy, zaaranżowanymi na kwartet smyczkowy ("The String Quartets"), a następnie wyruszył pod nim na trasę koncertową, w towarzystwie muzyków swojego solowego zespołu.

Z najsłynniejszych rockowych twórców Robert Plant ("Carry Fire") wciąż trzyma fason i odrzucając milionowe oferty za powrót Led Zeppelin, gra taką muzykę, jakiej tworzenie sprawia mu przyjemność. Szkoda, że nie każdego stać na nagrywanie czegoś innego, niż oczekują fani. Dobre albumy wydali także artyści, których sława minęła już dawno temu, ale pogodzili się z tym i zamiast próbować wrócić do głównego nurtu, po prostu robią to, co lubią i co wychodzi im najlepiej. Do tej kategorii zaliczają się John Mayall ("Talk About That") i Gregg Allman ("Southern Blood"), a poniekąd także Neil Young ("The Visitor"). Wielbicieli klasycznego rocka o bluesowym zabarwieniu z pewnością nie rozczarują - ale raczej też nie zachwycą - nowe wydawnictwa Gov't Mule ("Revolution Come... Revolution Go") i Savoy Brown ("Witchy Feelin'").

84-letni John Mayall wciąż w świetnej formie, co udowodnił na albumie "Talk About That".

Wśród młodych grup rockowych również panuje stagnacja. Moda na granie w stylu retro nie przemija, trudno znaleźć cokolwiek innowacyjnego. W ostatnim czasie głośno zrobiło się o amerykańskiej grupie Greta Van Fleet ("From the Fires"), która ponoć "odświeża oblicze rocka", a w rzeczywistości gra dokładnie to samo, co niemal pół wieku temu grał Led Zeppelin (tylko na niższym poziomie). Dla mnie największą nadzieją byli Australijczycy z King Gizzard and the Lizard Wizard, którzy na początku roku wydali swój dziewiąty album, "Flying Microtonal Banana" - pomimo ewidentnej inspiracji psychodelią z lat 60., brzmiący zaskakująco świeżo i intrygująco, głównie za sprawą zastosowania skal mikrotonowych. Niestety, zespół szybko rozwiał wszelkie nadzieje, wydając w krótkim czasie trzy kolejne albumy, z których żaden nie spełnił pokładanych oczekiwań. Bardzo przyjemny album wydali natomiast Norwedzy z Ulver ("The Assassination of Julius Caesar") - także utrzymany w klimacie retro, ale zupełnie innym, nawiązującym do synthpopu z lat 80. W podobnych klimatach próbował swoich sił Mariusz Duda pod szyldem Lunatic Soul ("Fractured"), jednak z dużo gorszym efektem. Cóż, scena retro-progresywna chyba nigdy nie zrozumie tego, o co chodziło w rocku progresywnym. Problem z tym mają także muzycy norweskiej grupy Wobbler ("From Silence to Somewhere"). Całkiem nieźle wypada natomiast połączenie klasycznego prog rocka z shoegazem w wykonaniu finlandzkiej grupy Kairon; IRSE! ("Ruination"). A także avant-prog w wykonaniu polskiej grupy Merkabah ("Million Miles").

King Gizzard and the Lizard Wizzard - największa nadzieja i największe rozczarowanie 2017 roku.

Tegorocznego metalu praktycznie w ogóle nie śledziłem. Przesłuchałem tylko nowe albumy Danzig ("Black Laden Crown"), Elder ("Reflections of a Floating World"), Mastodon ("Emperor of Sand" + EPkę "Cold Dark Place"), Overkill ("The Grinding Wheel") i Stone Sour ("Hydrograd"), a także debiut nowej grupy Mike'a Pattona i Dave'a Lombardo, Dead Cross ("Dead Cross"). Do każdego z nich mam inne, mniej lub bardziej poważne zarzuty: amatorskie, demówkowe brzmienie Danziga, infantylna agresja oraz kompozytorska miernota Dead Cross i Stone Sour, a także kiepskie wokale u Elder i Mastodon. Najlepiej na tym tle wypada Overkill, jeśli przymknąć oko na rzemieślnictwo muzyków, bo od czasu świetnego "Ironbound" z 2010 roku, kolejne albumy zespołu zdają się być jego coraz bladszymi kopiami. Zupełnie niepotrzebne wydają się natomiast najnowsze koncertówki Black Sabbath ("The End: 4 February 2017, Birmingham") i Iron Maiden ("The Book of Souls: Live Chapter").

Całkiem dobrze ma się natomiast scena alternatywna, reprezentowana m.in. przez Brand New ("Science Fiction"), Chelsea Wolfe ("Hiss Spun") i LCD Soundsystem ("American Dream"), jak również scena elektroniczna, z takimi przedstawicielami, jak Carbon Based Lifeforms ("Derelicts"), Gas ("Narkopop"), Lotto ("VV"), czy Palmer Eldritch ("Natural Disaster"). Ukazało się też kilka interesujących albumów utrzymanych na pograniczu jazzu i elektroniki: "Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)" EABS, "Unfold" The Necks, a także dwa wydawnictwa klarnecisty Wacława Zimpela, nagrane z zespołem Saagara ("2") i w duecie z Jakubem Ziołkiem ("Zimpel / Ziołek"). Z polskich wydawnictw warto też wspomnieć o albumie "Plays Henry Purcell" Raphaela Rogińskiego. Natomiast z  przesłuchanych zagranicznych wydawnictw około-jazzowych, najlepsze wrażenie zrobił na mnie album "The Source" Tony'ego Allena (nigeryjskiego perkusisty, znanego ze współpracy z Felą Kutim), będący udaną mieszanką jazzu, funku i muzyki afrykańskiej. Rozczarował mnie natomiast "Blue Maqams" Anouara Brahema, nagrany z pomocą Dave'a Hollanda i Jacka DeJohnette'a (czyli jednej z najlepszych sekcji rytmicznych Milesa Davisa), który okazał się zwyczajnie nudny.

Wacław Zimpel.

W sumie przesłuchałem w tym roku ponad 50 albumów z premierowym materiałem studyjnym (pełna lista, wraz z ocenami, znajduje się tutaj), z których zdecydowaną większość wspomniałem powyżej. Poniżej przedstawiam natomiast listę subiektywnie wybranych tegorocznych albumów, które chciałbym dodatkowo wyróżnić i polecić. Wydawnictwa są uszeregowane alfabetycznie - w tym roku postanowiłem zrezygnować z układania albumów w kolejności od najgorszego do najlepszego, ze względu na większą rozpiętość gatunkową, utrudniającą porównanie poszczególnych pozycji. Część poniższych tytułów zawiera linki prowadzące do recenzji. Nie zdążyłem, niestety, zrecenzować wydawnictw EABS, Carbon Based Lifeforms, Gas, Merkabah, Palmer Eldrith i Tony'ego Allena. Być może nadrobię to w przyszłości.




W tegorocznej ankiecie na ulubiony album roku wyraźną przewagę zdobył "Infinite" Deep Purple, choć dużą popularnością cieszyły się także "Carry Fire" Roberta Planta, "Flying Microtonal Banana" King Gizzard and the Lizard Wizard, "Is This the Life We Really Want?" Rogera Watersa, oraz "Talk About That" Johna Mayalla. Niestety, wyniki te nie mogą być traktowane poważnie, gdyż jedna lub kilka osób głosowało całymi seriami na swoje ulubione albumy lub, dla żartu, na te, które zostały przeze mnie negatywnie ocenione. Zabezpieczenia w ankietach Bloggera bardzo łatwo ominąć, dlatego jeśli w przyszłości będę robił takie ankiety, to będę musiał skorzystać z zewnętrznych formularzy, na które nie da się oddać więcej niż jeden głos.




W poprzednich podsumowaniach zamieszczałem listę albumów, które w danym roku zakupiłem na fizycznym nośniku. W tym roku nie ma to większego sensu, ponieważ o większości zakupów pisałem - lub napiszę - w cyklu "Looking Back" (dawnym "Podsumowaniu miesiąca"), poza tym pełna lista jest dostępna na moim profilu na Rate Your Music (link). Był to pierwszy rok od dawna, w trakcie którego nie kupiłem żadnego premierowego wydawnictwa. Najnowszy album został wydany w zeszłym roku, ale zawiera archiwalne nagrania z 1969 roku ("Machine Gun: The Fillmore East First Show 12/31/69" Jimiego Hendrixa). Najpóźniej zarejestrowanym jest natomiast "Brave New World" Iron Maiden z 2000 roku. Pozostałe albumy zostały oryginalnie wydane w latach 60. i 70., kilka w 80. (większość z nich to winylowe wydania z tamtych czasów, kilka to współczesne reedycje). Najwięcej kupiłem w tym roku albumów Gentle Giant (osiem tytułów - wszystkie, które chciałem mieć) i Milesa Davisa (siedem tytułów - do pełni szczęścia jeszcze wielu mi brakuje).



Na koniec warto jeszcze wspomnieć o tych, którzy w tym roku odeszli. W świecie muzycznym największym echem odbyły się zgony Chrisa Cornella i Chestera Benningtona, którzy sami odebrali sobie życie. Media rozpisywały się na ich temat przez całe miesiące, jednocześnie nie poświęcając wiele uwagi innym zmarłym muzykom, którzy bez wątpienia zasłużyli na nią o wiele bardziej, ze względu na swoje muzyczne osiągnięcia, takim jak: Jaki Liebezeit (Can), Butch Trucks (The Allman Brothers Band), Geoff Nicholls (Black Sabbath), John Wetton (King Crimson, Uriah Heep, Wishbone Ash i wiele innych), Larry Coryell, Chuck Berry, Allan Holdsworth (Soft Machine, Gong, UK, The New Tony Williams' Lifetime), Gregg Allman, Pierre Henry, John Abercrombie, Holger Czukay (Can), Tom Petty, a także bracia George i Malcolm Young.



A jaki dla Was był ten rok? Jak prezentują się Wasze listy najlepszych i najgorszych albumów?

Komentarze

  1. Tyle Twoich wysiłków, a głosowanie i tak wygrał ten potworny album Deep Purple xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli odpowiedzi na to pytanie spodziewasz się w sekcji komentarzy, to..... ten rok był tragiczny. Stara gwardia umiera, a godnych następców ni widać, ni słychać. Sądzę, że najlepsze albumy walnęli Mayall, Plant, King Gizzard (Tylko "Flying..." i może Kairon; IRSE! Z metalu Tankard, Overkill i Havok dają radę, Mastodon mocno mnie rozczarował.

    Za to polecajki karakana, na którę od niedawna zwracam większą uwagę to wspaniałe źródła wiedzy o tym, co dobrego ukazuje się pośród tego zalewu ścierwa.

    Sporo jeszcze całkiem dobrego, ale mnóstwo też chały. Szykuję na moją stronę listę polecanych i niepolecanych albumów, i ponad połowę z 10 polecanych będą, z tego, co widzę, stanowić albumy ludzi, których autorzy mają 50-70 lat + nowe Dragonforce, które jest tak żenujące, że aż warto tego posłuchać jako guilty pleasure :D Największe rozczarowania, to oczywiście Roger Waters, Deep Purple, Jethro Tull, ale także Neil Young. Faceta niestety coraz mocniej łapie kryzys twórczy, lecz to w sumie nie powinno dziwić, a nawet w ciągu ostatnich 15 lat wydał tyle dobrej muzyki, że można mu tę wpadkę wybaczyć. Ja byłem bardzo rozczarowany, bo to jeden z moich ulubionych muzyków. Z nowych nie ma co wymieniać, bo chyba nie skończyłbym do jutra, zresztą wielu już nie pamiętam (bo i po co?). Specjalną pozycję na liście zawodów ma "Sketches of Brunswick East" - żeby dać albumowi tytuł z takim nawiązaniem, trzeba mieć tupet i podstawy ku temu. Tego drugiego niestety zabrakło.

    PS: Naprawdę ludzie omijali zabezpieczenia ankiety i oddawali wielokrotnie głosy tylko po to, żeby "Infinite" zajął 1. miejsce? :D Komentarz do tego jest chyba zbyteczny :D

    OdpowiedzUsuń
  3. W odpowiedzi na ostatnie dwa zdania pozwolę sobie naskrobać co nieco.
    Rok 2017 był dla mnie kolejnym rekordowym pod względem zakupów płytowych, nie mówiąc o nowo poznanej muzyce której nie sposób kupić w Polsce, lub której ceny osiągają ceny zbliżone do astronomicznych.
    Nie kupione - kolejna porcja znakomitej muzyki od Ulver, w porę odpuściłem sobie nowy Mastodon, po "Crack the Skye"...i kilkanaście innych albumów.
    Sporo nowej polskiej muzyki zakupionej z opóźnieniem: Joseph Magazine, Indukti, Mitch & Mitch, Pneuma, Beyond The Event Horizon, Ortalion i kilka innych.
    Nieskromnie zapraszam na moje podsumowanie:
    https://demoniczny75.blogspot.com/2017/12/muzycznie-album-roku-2017-albo-trzy.html

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)