[Recenzja] Van der Graaf Generator - "Godbluff" (1975)



W połowie lat 70. czas rocka progresywnego powoli przemijał. Nurt ten wciąż cieszył się uznaniem, lecz formuła takiego grania wyraźnie zaczęła się wyczerpywać. Konsekwencją tego było m.in. rozwiązanie King Crimson, czy odejście Petera Gabriela z Genesis. W 1975 roku ukazały się jedne z ostatnich wybitnych albumów w progresywnym mainstreamie: "Wish You Were Here" Pink Floyd, "Free Hand" Gentle Giant, czy bohater dzisiejszej recenzji. "Godbluff" to tryumfalny powrót Van der Graaf Generator po czteroletniej przerwie wydawniczej (wypełnionej solowymi albumami Petera Hammilla, w których nagrywaniu pomagali pozostali członkowie grupy). Podobnie jak wcześniejsze wydawnictwa zespołu, "Godbluff" nie odniósł sukcesu komercyjnego. Bez wątpienia jest to jednak jedno z największych dzieł nie tylko samego Generatora, lecz całego progresywnego nurtu.

Zawarta tutaj muzyka różni się nieco od wcześniejszych albumów zespołu. Wydaje się bardziej mroczna i cięższa, a zarazem bardziej wyrazista pod względem melodycznym. Na całość składają się tylko cztery, za to rozbudowane utwory. Najkrótszy utwór, otwierający album "The Undercover Man", trwa siedem i pół minuty. Kompozycja rozpoczyna się bardzo klimatycznie i melodyjnie - stonowanej, jak na Hammilla, partii wokalnej towarzyszą tylko organy, flet i perkusja. Utwór powoli, płynnie się rozwija, w drugiej połowie robi się odrobinę ostrzej, za sprawą saksofonowej solówki Davida Jacksona. W "Scorched Earth" robi się już bardziej agresywnie i posępnie - Hammill śpiewa bardziej ekspresyjnie, a towarzyszą mu przenikliwe partie saksofonu i intensywna gra Guya Evansa na perkusji. Całość łagodzą nieco organy Hugh Bantona, nie brakuje tu też wyrazistej melodii. Ostre brzmienie, mroczny klimat i wyraziste melodie jeszcze ciekawiej połączono w "Arrow". Partia wokalna to istne szaleństwo, bardzo intensywnie - i zarazem przepięknie - wypadają także solówki na saksofonie. Warto odnotować też sam wstęp utworu - zespół nigdy wcześniej nie był tak blisko jazz fusion. Najdłuższy utwór, finałowy "The Sleepwalkers", zawiera kilka ewidentnie żartobliwych motywów, ale muzycy tutaj nie odpuszczają, proponując też wiele interesujących rozwiązań harmonicznych i rytmicznych. Tym razem błyszczy przede wszystkim Banton, którego klawiszowe popisy przez większość utworu wysunięte są na pierwszy plan, lecz partie pozostałych muzyków również zachwycają.

Rewelacyjny album. Bardzo spójny i dopracowany, wszystko idealnie tutaj ze sobą współgra. Perfekcyjne wykonanie nie jest zaskoczeniem, gdyż do tego muzycy zdążyli już przyzwyczaić swoimi poprzednimi wydawnictwami. Słychać za to znaczny rozwój w kwestii kompozytorskiej - utwory (autorem wszystkich jest Hammill) stały się bardziej wyraziste melodycznie, przy zachowaniu niekonwencjonalnych struktur i innych cech progresywnego rocka. Co prawda, album podzielił słuchaczy i krytyków (wśród zarzutów często pojawia się ten o zmianę stylu, choć nie jest ona drastyczna), dla mnie jednak "Godbluff" jest najwspanialszym dziełem Van der Graaf Generator.

Ocena: 9/10



Van der Graaf Generator - "Godbluff" (1975)

1. The Undercover Man; 2. Scorched Earth; 3. Arrow; 4. The Sleepwalkers

Skład: Peter Hammill - wokal, instr. klawiszowe, gitara; David Jackson - saksofon, flet; Hugh Banton - organy, gitara basowa; Guy Evans - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Van der Graaf Generator


Komentarze

  1. To jeden z tych albumów, który jest tak pokręcony, że trudno przy pierwszym odsłuchu coś z niego na dłużej zapamiętać, a jednocześnie zachęca cię, byś odsłuchał go jeszcze parę razy, tylko po to, by wychwycić wszystkie smaczki i elementy utworów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mnie album wszedł gładko do głowy ;) Może dlatego, że przy pierwszym przesłuchaniu byłem już osłuchany z różnymi Gentle Giantami, Soft Machinami, jazz-rockami i oczywiście wcześniejszymi dokonaniami VdGG.

      W każdym razie, do żadnego innego albumu zespołu nie mam chęci tak często wracać.

      Usuń
  2. Witam Pana. Od dłuższego czasu czytam pańskie recenzje. Ostatnio czytałem recenzje o Van der Graaf Generator i krótko po tym kupiłem sobie Gdbluff i Still life.
    Jestem pod wrażeniem . Wspaniała muzyka. Trochę przypomina mi Atomic Rooster. Nie tylko że względu na organy Hammonda, ale też że względu na ten trochę nichilistyczny nastrój, aczkolwiek twórczość VIGGEN jest bardziej ambitna od AR. Kolekcjonuję progresywny rock już od wielu lat, ale do VIGGEN jeszcze nie doszedłem. Dziękuję Panu za pomoc i pozdrawiam serdecznie.
    P. S. Jeszcze muszę się postarać o Gentle Giant, bo o tej grupie pisze Pan także pochlebne recenzje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Van der Graaf Generator i Gentle Giant to bardzo ciekawi przedstawiciele głównego nurtu rocka progresywnego, którzy tzw. wielkiej szóstce ustępują wyłącznie popularnością. Muzycy GG i VDGG to byli bardzo zdolni i kreatywni goście, którzy wymyślili swoje własne sposoby grania rocka symfonicznego. Warto zatrzymać się przy nich na dłużej i dokładnie poznać te klasyczne albumy, bo nawet po kilku odsłuchach można tam wiele odkryć. Jednak warto też pójść dalej, bo rock progresywny ma też wiele innych ciekawych nurtów.

      Usuń
  3. Wybrałem ten album na mój pierwszy kontakt z VDGG i jestem bardzo zadowolony. Piękna, złożona, ale jednocześnie harmonijna muzyka. Godbluff i mnie od razu wszedł do głowy, nie czułem jakiegoś progu, który muszę przeskoczyć - rock progresywny to również dla mnie nie pierwszyzna, chciałem po prostu znowu poznać coś spoza głównego nurtu w tym gatunku. Na pewno sięgnę po ich inne dzieła :).

    OdpowiedzUsuń
  4. Czy przez ten czas - od recenzji - tylko polepszył się Twój odbiór "H to He, Who Am the Only One" który awansował do 10 - czy równocześnie Goldbluff u Ciebie stracił przez ten czas? Po tym jak odbierają ten album ludzie i Ty w tym 2017 można wnosić że w porównaniu z albumem z 1970 może być bliższy rockowej sztampy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jest bliższy. Dopiero na "World Record" są fragmenty bliższe typowego mainstreamu. Nie sądzę, żeby którykolwiek album VdGG od "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" do "Still Life" miał mieć niższą ocenę.

      Usuń
    2. Od miesiąca chodzi mi po głowie taki wniosek, więc w końcu powiem to głośno. Biorąc dwa dowolne albumy można powiedzieć, że któryś z nich jest bliższy sztampy. Nawet niekoniecznie rockowej. Ale np, "dzięki" zastosowanemu instrumentarium. Bitches Brew vs Kind of Blue na ten przykład.

      Usuń
    3. Jeżeli weźmiesz dwa albumy, które sztampowe nie są, to zastanawianie się, który z nich jest bardziej sztampowy, jest bezprzedmiotowe.

      Nie wiem, dlaczego akurat instrumentarium miałoby decydować o sztampowości. Zresztą w przypadku obu tych albumów Milesa jest ono typowe dla stylu / epoki. Natomiast "Kind of Blue" uchodzi za pierwszy album modal-jazzowy i jest jedną z najbardziej wpływowych płyt jazzowych. "Bitches Brew" nie był pierwszym albumem fusion, jedynie jednym z pierwszych, ale jako pierwszy odniósł tak duży sukces i wpłynął na niezliczonych wykonawców. Dowodzenie, że któraś z tych płyt jest sztampowa, jest z góry skazane na porażkę.

      A jeśli chodzi o VdGG, to ten z okresu 1970-71 jest bliższy typowego rocka symfonicznego - wciąż jednak na tyle idiomatyczny, że nie jest sztampowy - podczas gdy na "Godbluff" te idiomatyczne elementy są podane w stanie czystszym, więc jest to jeszcze dalsze od sztampy.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)