[Recenzja] Roger Waters - "Is This the Life We Really Want?" (2017)



Is This the Album We Really Want?

Nigdy dotąd nie dawałem swoim recenzjom tytułów, jednak w tym wypadku nie mogłem się temu oprzeć. Trzeba mieć sporo tupetu - a tego, jak wiadomo, Rogerowi Watersowi nigdy nie brakowało - by po dwudziestu pięciu latach milczenia wrócić z takim albumem, jak "Is This the Life We Really Want?". Nie było to rzecz jasna całkowite milczenie, gdyż w międzyczasie Waters podjął się napisania własnej opery, "Ça Ira" (przedsięwzięcie to skończyło się, oczywiście, totalną katastrofą), a także zagrał niezliczoną ilość tras koncertowych, na których odgrywał głównie utwory z repertuaru Pink Floyd. W tym roku mija natomiast dokładnie ćwierć wieku, odkąd ukazał się jego poprzedni album z całkowicie premierowym, rockowym materiałem - "Amused of Death". Jego następca zapowiadany był tak długo, że już dawno można było zwątpić, że kiedykolwiek zostanie wydany. Rzeczywiste nagrania ciągnęły się od 2010 roku. Efekt tej siedmioletniej sesji jest jednak zaskakująco, jak na tak długi czas nagrywania, wyprany z pomysłów.

Tego jednak można było się spodziewać. Przecież cała dotychczasowa solowa kariera Watersa to powielanie pomysłów z dwóch ostatnich albumów Pink Floyd, w których nagrywaniu brał udział - "The Wall" i "The Final Cut". "Is This the Life We Really Want?" jest zdecydowanie bliższy tego drugiego. Podobnie jak na tamtym albumie, dominuje tutaj spokojne granie, zdominowane przez brzmienia gitary akustycznej i klawiszy, czasem z towarzyszeniem smyczków. Jednak na "The Final Cut" było kilka naprawdę pięknych, poruszających melodii, a jakości dodawały świetne solówki Davida Gilmoura. Na "Is This the Life We Really Want?" utwory są dość nijakie melodycznie, monotonne i smętne, a w dodatku praktycznie pozbawione gitarowych solówek (tym razem Waters nie zaangażował żadnego wielkiego gitarzysty, na miarę Erica Claptona i Jeffa Becka, z którymi współpracował w przeszłości). Zresztą muzyka jest tu tak naprawdę tylko dodatkiem do tekstów (które, jak zwykle, są bardzo zaangażowane, bezkompromisowe i agresywne). Wysunięcie na pierwszy plan partii wokalnych nie było rozsądnym posunięciem. Waters nigdy nie był wielkim wokalistą, a obecnie brzmi naprawdę słabo. Często ucieka się do melorecytacji, a gdy już próbuje śpiewać, brzmi jakby zaraz miał całkiem opaść z sił, wydając ostatnie tchnienie.

Zdecydowanie najbardziej udany jest tutaj ostatni kwadrans, w postaci zadziornego "Smell the Roses", oraz tworzących pewną całość "Wait for Her", "Oceans Apart" i "A Part of Me Died", będących bardzo ładnym zakończeniem. "Smell the Roses" słusznie został wybrany na pierwszy singiel - bo to jedyny tak chwytliwy i energetyczny utwór na albumie - choć wprowadzający w błąd, bo sugerujący zupełnie inny, bardziej dynamiczny album. Tymczasem okazał się tutejszym odpowiednikiem "Not Now John" z "The Final Cut", czyli jedynym żywszym utworem na całym albumie. A propos Floydów, kawałek brzmi jak skrzyżowanie "Have a Cigar" z "Dogs". Takich nawiązań, a wręcz zapożyczeń, jest tutaj mnóstwo. Przykładowo, w "Picture That" można wręcz odnieść wrażenie, że wspamplowano do niego fragmenty "One of These Days" i "Welcome to the Machine". Z kolei "Oceans Apart" i "Déjà Vu" opierają się na gitarowej zagrywce z "Pigs on the Wing". Tytuł tego drugiego jest wyjątkowo adekwatny - tym bardziej, że słychać tu także podobieństwa do "Mother" i tytułowego utworu z "The Final Cut". To tylko kilka najbardziej jawnych przykładów autoplagiatu, ale takich "smaczków" jest tutaj więcej. Jakby tego było mało, całość została wzbogacona typowymi dla Watersa efektami pozamuzycznymi (głosy stylizowane na audycję radiową/program telewizyjny, szczekanie psa, piski mew, itp.). Abstrahując od tego, czy te nawiązania wynikają z braku pomysłów, chłodnej kalkulacji, czy może są sympatycznym gestem dla wielbicieli Pink Floyd - wszystkie te kawałki są po prostu słabsze od swoich pierwowzorów i to znacznie słabsze. Praktycznie pod każdym względem - kompozycji, aranżacji, wykonania. Może z wyjątkiem brzmienia, które jest porównywalnie dobre.

Czy naprawdę potrzebowaliśmy takiego albumu, jak "Is This the Life We Really Want?", będącego kolejną wariacją na temat "The Final Cut"? Co w ogóle motywowało Watersa, by go nagrać? Zapewne wyłącznie chęć zabrania głosu na ważne dla niego tematy. Niestety, skupiając się na warstwie tekstowej, zaniedbał to, co w muzyce powinno być najważniejsze - czyli samą muzykę. Kompozycje z "Is This the Life We Really Want?" to pójście po linii najmniejszego oporu. Tkwienie w bezpiecznej niszy. Po 25-letniej przerwie wypadałoby nagrać coś bardziej odkrywczego. Nie wspominając już o tym, że mając tak wiele czasu, Waters mógł postarać się skomponować lepsze utwory.

Ocena: 4/10



Roger Waters - "Is This the Life We Really Want?" (2017)

1. When We Were Young; 2. Déjà Vu; 3. The Last Refugee; 4. Picture That; 5. Broken Bones; 6. Is This the Life We Really Want?; 7. Bird in a Gale; 8. The Most Beautiful Girl in the World; 9. Smell the Roses; 10. Wait for Her; 11. Oceans Apart; 12. A Part of Me Died

Skład: Roger Waters - wokal, gitara, gitara basowa; Nigel Godrich - instr. klawiszowe, gitara; Gus Seyffert - gitara, instr. klawiszowe, gitara basowa; Jonathan Wilson - gitara, instr. klawiszowe; Roger Joseph Manning, Jr. - instr. klawiszowe; Lee Pardini - instr. klawiszowe; Joey Waronker - perkusja; Jessica Wolfe, Holly Laessig - dodatkowy wokal
Producent: Nigel Godrich


Komentarze

  1. Tacy ludzie jak Ty powinni pracować w "Teraz Rock". Może wtedy nie miałbym nieprzyjemności czytać recenzji, w której jedno z największych rozczarowań tego roku dostaje 5 gwiazdek na 5, a plagiatowanie fragmentów własnych kompozycji z "Animals" nazywane jest "majstersztykiem nawiązań.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To było do przewidzenia, że ten album dostanie w TR komplet gwiazdek. Tam Waters jest przecież uważany za najwyższego boga i ta ocena czekała na niego jeszcze zanim w ogóle wszedł do studia ;)

      Usuń
    2. Jak kiedyś w TR będzie recenzja nowego albumu z oceną poniżej 3/5 gwiazdek (czy nawet 3,5/5) to będzie prawdziwe święto, wyjątek od reguły. A te najsłabsze, jak np. "Infinite" są właśnie najlepiej oceniane.

      Usuń
    3. Jeśli dobrze pamiętam, była kiedyś recenzja wówczas najnowszego albumu Motorhead z oceną 3 lub mniej. Widocznie wydała to wytwórnia, która nie wysyła redakcji darmowych egzemplarzy płyt i nie ułatwia im przeprowadzania wywiadów ze swoimi podopiecznymi ;)

      Usuń
    4. A pewnie że były takie recenzje, ale to było dobre kilka lat temu.

      Usuń
    5. TR niestety poszedł już w politykę, szkoda, za to z przyjemnością zawsze czytam recenzję tu na blogu, nie zawsze się zgadzam ale cóż każdy coś innego dostrzega w muzyce

      Usuń
  2. Co za ulga... Już myślałem, że tylko mnie ten album wydaje się nudny i zwyczajnie niepotrzebny... Ile razy można nagrywać tą samą płytę?

    OdpowiedzUsuń
  3. Bieda z nędzą - nie dosłuchałem do końca;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja pozwolę sobie mieć odmienne zdania. Przede wszystkim fajnie, że Roger Waters w wieku 73 lat wydaje płytę z premierową muzyką. Oczekiwania widać były wielkie - tylko dlaczego? Ja osobiście nie miałem żadnych oczekiwań i nie rozczarowałem się. Czy płyta zasługuje na tak niską ocenę czy na maksymalną trudno powiedzieć. Mnie po kilku przesłuchaniach podoba się znacznie bardziej niż po pierwszym.

    Parę słów odnośnie odżegnywanego od czci i wiary Teraz Rocka. Dla mnie czytelnika TR od 25 lat jest on wartością samą w sobie - dlatego, że wciąż jest. Nic mi nie przeszkadza czytać TR oraz tego bloga, ponieważ bardzo lubię czytać o muzyce. Poznawać innych opnie. Pawłowi się płyta nie podoba a mnie tak i ok.

    Jeszcze parę słów do ROLU (też często zaglądam). Ktoś kto pisze o muzyce i wydaje opinie o płycie, której jakoby nie dosłuchał do końca? Nie kompromituj się chłopie...

    Pozdrawiam Cię Pawle, dzięki Tobie poznałem trochę dobrej muzyki. Tak trzymaj.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam bardzo - gdzie tu kompromitacja? Opisałem jednym zdaniem swoje odczucia. Nie dosłuchałem do końca, nie planuję próbować ponownie ani pisać recenzji, którą ewentualnie mógłbym się skompromitować;)
      Co do TR - twardy jesteś:) Ja dałem sobie spokój parę lat temu. Nudzą mnie 5/5 dla różnego rodzaju potworków;) Pozdro!

      Usuń
  5. Parę luźnych myśli: żaden solowy album członków Pink Floyd nie otwierał nowych horyzontów. I wydaje mi się, że oceniając płytę Watersa, trzeba potraktować ją jak przedstawiciela samoistnej kategorii. Co dostaliśmy? Typowy watersowski moralitet, rozpisany na głos, efekty specjalne i postfloydowski akompaniament. Nikt by nie zwrócił ani na ten, ani na inny album Rogera uwagi, jeśli nie byłoby kontekstu PF. Mnie osobiście "Is This..." przekonuje wyłącznie jako dzieło Watersa. Obiektywnie bowiem jest to cienizna straszna.

    OdpowiedzUsuń
  6. Jedyna rozsądna, wyważona opinia na tej stronie pochodzi od użytkownika "Anonimowy". Tak "rolu", ktoś, kto nie wysłuchał całego albumu i próbuje go recenzować zwyczajnie się ośmiesza... Żeby dokładnie poznać i poczuć muzykę potrzebne jest co najmniej 3,4-krotne jej przesłuchanie. Właśnie z tym wczuciem się w muzykę niektórzy widocznie mają tu problem. Właściwie nie wiem jak ktoś, kto lubi np. "The Wall" czy "The Final Cut" Floydów może nie trawić ostatniej płyty Watersa. Według mnie to bardzo dobry album, którym Waters tylko potwierdza swój kompozytorski kunszt.

    OdpowiedzUsuń
  7. A ja powiem tak: płyta mi się podoba i nie przeszkadzają mi te nawiązania do Pink Floyd. Nie mam z tym problemu. Wszyscy wiemy jaki jaki jest Waters i naprawdę nie spodziewałem się niczego innego. Faktem jest że ta muzyka jest emocjonalna i dlatego może się podobać. Jednak raczej do tej płyty nie wrócę bo wolę nastawić stary dobry Pink Floyd i Amused to Death.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024