[Recenzja] Miles Davis - "Birth of the Cool" (1957)



Nadszedł czas, bym zmierzył się z opisywaniem twórczości wielkiego Milesa Davisa. Jednego z najsłynniejszych i najwybitniejszych jazzmanów w historii. Jako trębacz z pewnością nie był największym wirtuozem, jednak jego pomysłowość i nowatorskie podejście wielokrotnie rewolucjonizowały muzykę - nie tylko jazzową. Profesjonalną karierę zaczął w połowie lat 40. w kwintecie Charliego "Birda" Parkera - jednego z pionierów bebopu, a tym samym całego jazzu nowoczesnego. Po blisko trzech latach współpracy, Davis zapragnął odmiany i opuścił kwintet. W tym samym czasie nawiązał znajomość z aranżerem Gilem Evansem i saksofonistą Gerrym Mulliganem - członkami orkiestry Claude'a Thornhilla - i wspólnie z nimi zaczął planować swój nowy projekt. Efektem było powstanie nonetu, który zrewolucjonizował ówczesny jazz.

Nietypowy był już sam skład, złożony zarówno z czarnych, jak i białych muzyków. Innowacyjna była jednak przede wszystkim grana przez niego muzyka, będąca swego rodzaju zaprzeczeniem intensywnego, ekspresyjnego bebopu - subtelniejsza, mniej emocjonalna, bardziej przemyślana, mocniej opierająca się na kompozycji i aranżu, choć nie całkiem pozbawiona improwizacji. Nowością było zastosowanie technik wywodzących się z muzyki klasycznej, jak polifonia. Bardziej rozbudowane, w porównaniu do bepopu, było instrumentarium, a konkretnie sekcja dęta, składająca się z trąbki, dwóch saksofonów (altowego i barytonowego, zamiast zwykle używanego w jazzie saksofonu tenorowego), waltorni i tuby. Nagrania nonetu odegrały istotną rolę w rozwoju muzyki jazzowej, przyczyniając się do narodzin jej nowej odmiany, nazwanej cool jazzem.

Studyjna działalność nonetu ograniczyła się do trzech jednodniowych sesji nagraniowych, które odbyły się 21 stycznia i 22 kwietnia 1949 roku, a także 9 marca 1950 roku. W każdej z nich brał udział nieco inny skład. We wszystkich sesjach, poza Milesem, uczestniczyli saksofoniści Gerry Mulligan i Lee Konitz, oraz grający na tubie Bill Barber. Podczas pierwszej i ostatniej sesji za perkusją zasiadł Max Roach, którego w trakcie drugiej zastąpił Kenny Clarke. Z kolei puzonista J. J. Johnson i pianista John Lewis wzięli udział w dwóch ostatnich sesjach, zajmując miejsca Kaia Windinga i Ala Haiga, uczestniczących w pierwszej. Za każdym razem zmieniali się muzycy grający na kontrabasie (kolejno: Joe Shulman, Nelson Boyd i Al McKibbon), oraz na waltorni (kolejno: Junior Collins, Sandy Siegelstein i Gunther Schuller). Ponadto, w ostatniej sesji wziął udział wokalista Kenny Hagood, który zaśpiewał w kompozycji "Darn That Dream".

W sumie zarejestrowanych zostało dwanaście utworów - po cztery podczas każdej sesji. W większości są to kompozycje Mulligana, Lewisa i Davisa, a także kilka jazzowych standardów, przearanżowanych przez Evansa, Mulligana lub Lewisa. Wszystkie utwory z pierwszej sesji zostały od razu wydane na dwóch singlach ("Move" i "Budo" na pierwszym, "Jeru" i "Godchild" na drugim). Z drugiej sesji wydano tylko jeden singiel (z utworami "Boplicity" i "Israel"). Wszystkie trzy płytki ukazały się w 1949 roku. W kolejnym roku opublikowano jeszcze jeden singiel (zawierający "Venus de Milo" z drugiej sesji i "Darn That Dream" z trzeciej). Pozostałe nagrania ("Rouge" z drugiej sesji, oraz "Moon Dreams", "Deception" i "Rocker" z trzeciej) po raz pierwszy wydane zostały dopiero w 1954 roku, na 10-calowej składance "Classics in Jazz: Miles Davis". Wydawnictwo zawiera także połowę utworów z singli ("Juru", "Venus de Milo", "Godchild" i "Israel"). W 1957 roku ukazała się natomiast 12-calowa kompilacja "Birth of the Cool", zawierająca 11 nagrań nonetu - wszystkie, z wyjątkiem "Darn That Dream", który jednak jest dostępny na większości reedycji wydanych po 1971 roku. Ponadto, w 1998 roku opublikowany został dwupłytowy zestaw "The Complete Birth of the Cool", zawierający także koncertowe nagrania nonetu z 4 i 18 września 1948 roku.

"Birth of the Cool", choć zawiera utwory nagrane na przestrzeni ponad roku w różnych składach, brzmi naprawdę spójnie. Utwory z poszczególnych sesji zostały ze sobą przemieszane, jednak nie słychać pomiędzy nami różnic, ani w brzmieniu, ani w ogólnym zamyśle (którym, jak już wspominałem, było stworzenie alternatywy dla bebopu). Całości słucha się dzięki temu nie jak kompilacji, a jak albumu muzycznego (choć w latach 50. nie znano jeszcze pojęcia albumu). Oczywiście słychać w tych nagraniach upływ czasu. Po niemal siedemdziesięciu latach od czasu rejestracji brzmią bardzo archaicznie. Ale moim zdaniem działa to wyłącznie na korzyść, dodając mnóstwo uroku. Uchwycony został w nich fantastyczny klimat Ameryki połowy XX wieku, bardzo działający na wyobraźnię. Repertuar dzieli się na sentymentalne ballady (np. "Moon Dream", "Boplicity") i nieco bardziej żywiołowe kawałki, oparte na dość ciężkiej partii perkusji (np. "Move", "Budo"). Szkoda tylko, że do absolutnego minimum ograniczone zostały solowe popisy instrumentalistów - żaden utwór nie mógł przekroczyć trzech i pół minuty, bo tylko tyle mieściło się na 10-calowych singlach, odtwarzanych z prędkością 78 obrotów na minutę, będących w tamtym czasie podstawowym formatem.

"Birth of the Cool" to pierwsze ważne wydawnictwo w dyskografii Milesa Davisa, zbierające utwory, które kilka lat wcześniej zrewolucjonizowały jazz. Niestety, "Birth of the Cool" nie brzmi tak ponadczasowo, jak późniejsze wielkie dzieła muzyka. Dla wielu współczesnych słuchaczy archaizm tych nagrań z pewnością jest niestrawny. Jednak dzięki niemu utwory zyskują wiele klimatu i uroku.

Ocena: 8/10



Miles Davis - "Birth of the Cool" (1957)

1. Move; 2. Jeru; 3. Moon Dream; 4. Venus de Milo; 5. Budo; 6. Deception; 7. Godchild; 8. Boplicity; 9. Rocker; 10. Israel; 11. Rouge

Skład: Miles Davis - trąbka; Gerry Mulligan - saksofon; Lee Konitz - saksofon; Bill Barber - tuba; Kai Winding - puzon (1,2,5,7); Junior Collins - waltornia (1,2,5,7); Al Haig - pianino (1,2,5,7); Joe Shulman - kontrabas (1,2,5,7); Max Roach - perkusja (1-3,5-7,9); J. J. Johnson - puzon (3,4,6,8-11); Sandy Siegelstein - waltornia (4,8,10,11); John Lewis - pianino (3,4,6,8-11); Nelson Boyd - kontrabas (4,8,10,11); Kenny Clarke - perkusja (4,8,10,11); Gunther Schuller - waltornia (3,6,9); Al McKibbon - kontrabas (3,6,9)
Producent: Walter Rivers i Pete Rugolo


Komentarze

  1. Właśnie przesłuchałem - fajne, fajne, nie powiem że nie. "Szkoda tylko, że do absolutnego minimum ograniczone zostały solowe popisy instrumentalistów" - chyba dlatego przyswoiłem to wydawnictwo tak dobrze. Chyba mam uczulenie na takie dłuższe, kilkudziesięciominutowe popisy instrumentalne z udziałem trąbki :) :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To spokojnie możesz słuchać też późniejszych wydawnictw Milesa, zwłaszcza z elektrycznego okresu - jego solówki nigdy nie były szczególnie długie, więcej pola do popisu dawał swoim muzykom ;)

      Usuń
    2. No w sumie nie chodziło mi o same popisy Davisa, tylko o długość kompozycji, w których jednak trąbka ma duże znaczenie.

      Nie chodzi mi tylko o kompozycje jazzowe - nigdy w muzyce nie kręciły mnie specjalnie te rozbudowane instrumentalne utwory/improwizacje, trwające od 20 minut wzwyż. Choć na pewno są wyjątki. Do "Birth of the Cool" przekonał mnie krótki czas trwania - zarówno utworów, jak i całości.

      Przy okazji - zdrowych, pogodnych Świąt.

      Usuń
    3. Podczas koncertów Davis często schodził na długi czas ze sceny, żeby posłuchać swojego zespołu. A w elektrycznym okresie eksperymentował z brzmieniem swojej trąbki, przepuszczając ją przez różne efekty, dzięki czemu czasem brzmiała prawie jak gitara ;) Ale skoro nie pociągają Cię długie improwizacje, to faktycznie znaczna część jego dokonań odpada. Chociaż nagrywał też rzeczy tego typu: https://www.youtube.com/watch?v=nY5Zp9hIicY

      Dzięki za życzenia i nawzajem!

      Usuń
    4. No i to jest całkiem ciekawy, klimatyczny i zwięzły utwór, podoba mi się ;)

      Usuń
    5. Nie wiedziałem, gdzie o tym napisać, więc tu kontynuuję: ostatnio raczej nadrabiam rejon NWOBHM, ale wczoraj natrafiłem na coś takiego - https://www.youtube.com/watch?v=ElrSLxxGSvw . No i muszę przyznać, że niezmiernie mi się spodobało, bardziej od dzieł Davisa, które dotąd słyszałem. Bardzo fajne na odprężenie się.

      Usuń
    6. "Midnight Blue" Kenny'ego Burrella to faktycznie bardzo przyjemny album, ale jak na mój gust zbyt zachowawczy i tradycyjny. Myślę, że najlepiej sprawdza się właśnie jako takie odprężające tło, niż muzyka do wsłuchiwania się. Ale ja ogólnie nie przepadam za jazzową gitarą (chyba że dodaje rockowego charakteru, jak u Davisa czy Mahavishnu Orchestra), więc i twórczość Burrella nie do końca mi odpowiada.

      Usuń
    7. No właśnie mi ten album bardzo podpasował, może właśnie przez tę zachowawczość. Przypadły mi do gustu również różnorodne brzmienia bębnów, jak te na samym początku.

      I chyba faktycznie z jazzu wolałbym coś przyjemnego w takim stylu jak "Midnight Blue" niż coś do "wsłuchiwania się".

      Usuń
    8. To może "Maiden Voyage" Herbiego Hancocka, "Speak No Evil" Wayne'a Shortera, w sumie cała dyskografia Freddiego Hubbarda (oprócz "In Concert). To mi przyszło od razu do głowy, ale jest tego dużo więcej.

      Usuń
    9. Dzięki za wskazówki, postaram się nadrobić kilka z tych pozycji. Jednak - jakie są jeszcze inne zachowawcze albumy jazzowe, podobne do tych?

      Usuń
    10. Wiesz co, możesz wejść w rankingi na RYMie, ustawić lata 60. lub nawet 50., w gatunku wpisać "bebop" i słuchać wszystkiego po kolei ;) A jak szczególnie interesuje Cię jazz z gitarą - taką, jak u Burrella - to zwróć szczególną uwagę na albumy Wesa Montgomery'ego i Granta Greena.

      Usuń
  2. Co pan sądzi o wydawnictwie 'The Competition Birth Of The Cool'???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chodzi oczywiście o "The Complete Birth of the Cool"? Poza opisanym wyżej materiałem, jest tam bonusowy utwór "Darn That Dream" i drugi dysk z nagraniami koncertowymi. Tych ostatnich nie słyszałem, a "Darn That Dream" nie podoba mi się, bo nie lubię takiego staroświeckiego jazzu z wokalem, gdzie rola instrumentalistów ogranicza się do nieangażującego akompaniamentu.

      Usuń
    2. Dzięki za odpowiedź. I sorki za literówkę.

      Usuń
    3. Nic się przecież nie stało, tylko chciałem się upewnić, czy o to wydawnictwo chodzi. A co Ty o nim sądzisz?

      Usuń
    4. Zakupiłem dziś. Jak przesłucham, to dam znać ;)

      Usuń
    5. Przesluchalem i... Może to i archaiczne, ale ta muzyka ma 70 lat. Czuć klimat tych amerykańskich knajp, w których tak grano.
      Odnośnie utworów nagranych na żywo... Jak dla mnie jeszcze lepsze niż studyjne. Słychać ten luz w grze. W studio na 100% ograniczał wszystkich muzyków inżynier dźwięku, który pewnie wydzielał czas mini solówek. Jedyny minus, to jakość tego żywca. Ale dobrze, że jest.
      Jak dla mnie:
      Birth Of The Cool - 7.5
      Comlete Birth Of The Cool - 8.0

      Usuń
    6. Ograniczenia wynikały przede wszystkim z ówczesnej technologii - utwory nie mogły być dłuższe, bo nie zmieściłby się na płycie. Gdy w drugiej połowie lat 50. weszły do powszechnego użytku płyty 12-calowe odtwarzane z prędkością 33 (i pół) obrotów na minutę, muzycy mogli już grać z nieporównywalnie większą swobodą. I m.in. dlatego większość późniejszych nagrań Davisa (z okresu 1957-75) jest znacznie ciekawsza. Co jeszcze znasz?

      Usuń
    7. Chociaż jestem dyszkę starszy od Cię, to dopiero zatapiamy się w odmęty jazzu, fusion, funku itp.
      Jak to chyba każdy z mojego pokolenia wychowałem się na 'łomocie' lat 80-ych i 90-ych, czyli grunge, plus trash. Potem była klasyka ciężkiego grania. A potem niektórzy zostają w tym światku na zawsze, lub jak ja szukają dalej i docierają do początków (Beatles, Stones, Cream, Hendrix i reszta), następnie progowcy (Crimsony, Floyd'y, VDGG, Yes, Genesis itp), część tu zostaję, lub jedzie dalej i poszukuje docierając do awangardy i jazzu dzięki takim stronom jak Twoja czy RYM.
      Na razie to zakupuję co mogę po promocjach w formacie CD (coś około 150 płyt jazzowych czeka na zapoznanie), bo ten mi odpowiada. A z Jazzu wnikliwie dopiero przesluchalem:
      Chet Baker - Chet
      Coltrane - Live At Birdland
      Coltrane - Coltrane (1962)
      Miles Davis - Sketches Of Spalin
      Miles Davis and the Modern Jazz Giants - Miles Davis and the Modern Jazz Giants
      Stan Getz - Big Band Bossa Nova
      Mahavishnu Orchestra - Birds Of Fire
      Charlie Mingus - Blues & Roots
      Wes Montgomery - So Much Guitar

      Jak widać, zaledwie kilka tytułów, ale wszystko przede mns. Na dzień dzisiejszy staram się rzetelnie z własnym oglądem wysłuchać to co mam w domu i ocenić na rymie, tworzac tym samym listę tego co nazbierałem do tej pory. Na razie 180 ocen, jakieś ponad 1000 albumów przede mną ;) moja mała trzódka utrudnia mi to zadanie (ale od tego jest), dlatego staram się ocenić chociaż jeden album dziennie, gdy już śpi. Ale spokojnie, mam czas, nigdzie mi się nie spieszy.

      Usuń
    8. Chodziło mi o to, co znasz z Davisa, ale dzięki za wyczerpującą wypowiedź ;) Choć, jak zauważyłeś, jestem młodszy, przeszedłem podobną drogę od łomotu, przez klasykę rocka (choć raczej tych dwóch rzeczy słuchałem na zmianę), następnie prog, aż do jazzu i awangardy, ale też elektroniki, która coraz bardziej mnie przekonuje, nawet ta współczesna.

      Z akustycznego Davisa polecam jeszcze poznać przede wszystkim:
      Round 'About Midnight
      Milestones
      Kind of Blue
      E.S.P.
      Four & More
      Miles Smiles
      Sorcerer
      Nefertiti

      Natomiast z elektrycznego okresu (1968-75) warto znać właściwie wszystko, włącznie z koncertówkami i boksami z serii "Complete Sessions". Na początek najlepszy będzie "Jack Johnson", bo to jeden z łatwiej przyswajalnych albumów Davisa z tego okresu, zwłaszcza dla rockowych słuchaczy.

      Usuń
    9. Zakupiony Davis, który czeka na swój dzień:
      Round About Midnight
      Ascenseur Pour
      Milestones
      Kinde Of Blue
      E.S.P.
      Miles Smiles
      Sorcerer
      Miles In The Skye
      Filles The Kilimanjaro
      In A Silent Way
      Bitches Brew
      W planach zakupowych kilka koncertowek:
      Miles In Berlin
      My Funny Valentine
      Miles In Tokyo
      Live Evil
      Bitches Brew Live

      Usuń
    10. Wszystko z tych zakupionych jest dobre. Co ja mówię - co najmniej bardzo dobre, a "Kind of Blue", "In a Silent Way" i "Bitches Brew" to są prawdziwe arcydzieła. Tylko na tym nie należy poprzestać, bo "Nefertiti", "Jack Johnson", "On the Corner", "Big Fun" i "Get Up with It" to także wielkie rzeczy.

      Do tych koncertówek dodałbym przede wszystkim wspomniany już przeze mnie "Four & More" (to są nagrania z tego samego koncertu, co "My Funny Valntine", tylko tam są wolniejsze utwory, a tutaj bardziej energetyczne), a także "Agharta", "Pangaea" i "Dark Magus".

      Usuń
    11. Zobaczymy na co fundusz pozwoli i co uda się w fajnej cenie złapać. W tym tygodniu upolowałem:
      Captain Beefheart - Lick My Decals Off
      Herbie Hancock - Mwandishi
      Herbie Hancock - Crossings
      Lee Morgan - Sidewinder
      Psychodelic Fur - Talk Talk
      Jimmy Heath Orchestra - Really Big.

      Usuń
    12. Tego ostatniego nie zna,, reszta w porządku. Szczególnie "Mwandishi" - to jest czołówka elektrycznego jazzu.

      Usuń
  3. Miles Davis - Człowiek który zrewolucjonizował jazz, a potem zrobił to ponownie

    OdpowiedzUsuń
  4. To jest jeden z moich pierwszych albumów Jazzowych. Pierwszym był krążek "Ballads" Johna Coltrane'a ale nie przekonał mnie. Niby ładne melodie ale jakoś mi to nie leżało, później duet Duke & Coltrane, i ten mi bardziej podszedł. Teraz przyszła kolej na ten, mam akurat pierwotny album wraz z nagraniami "live" i mimo że jakość jest słabsza to nagrania "live" bardziej mi odpowiadają. A jeżeli chodzi o pierwotną wersję albumu to jest to bardzo stary Jazz. Archaiczny. Ale jak oglądałem filmy i pojawiał się w nich taki staroświecki Jazz to bardzo mi się podobał ten cały klimat. I może to był klucz do zrozumienia tego albumu, chociaż myślałem ze po "Ballads"Jazz mnie zdrowo odrzuci ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I właśnie dlatego sugerowałbym poznawanie jazzu od czegoś nowszego. Mogą to być nawet "Kind of Blue" (1959) i "A Love Supreme" (1965), czyli w sumie też starocie, które jednak w przeciwieństwie do wspomnianych przez Ciebie albumów właściwie nic się nie zestarzały. Dobrym punktem wejścia może być też fusion lub spiritual jazz, czyli style mające trochę wspólnego z rockiem.

      Usuń
  5. Te krążki które wymieniłem, np. Ballads, to nie brzmiał zbyt staro tylko inaczej. Zbyt balladowo/miłosno jak dla mnie. Nawet nie zauważyłem recenzji u Ciebie tego jak i kolejnego "Duke Ellington & John Coltrane" więc uznałem że uważasz je za słabe. Choć ten drugi mi podszedł.

    A co sądzisz o Armstrongu i Nat King Cole bo ich recenzji również próżno szukać a wydaje mi się że są popularniejsi dla szerszej publiki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Ballads" został nagrany na przełomie lat 1961/62, więc samo brzmienie nie jest zbyt archaiczne, ale muzycy grają w sposób charakterystyczny raczej dla nieco starszego i bardziej rozrywkowego jazzu. Dlatego wielu słuchaczy może się odbić od tego materiału.

      Sądząc po statystykach na RateYourMusic, obecnie to Miles Davis, John Coltrane i podobni im wykonawcy są znacznie popularniejsi od Armstronga, a tym bardziej od Cole'a. Nic dziwnego. Muzyka ostatniej dwójki nie ma wiele do zaoferowania współczesnym słuchaczom. To po prostu czysto rozrywkowe granie sprzed kilku dekad. Sam nic w nim nie znajduję dla siebie.

      Usuń
    2. Muzyka Sinatry, Cole'a, Martina, czy Bennetta w moim odbiorze broni się przede wszystkim świetnymi, bogatymi aranżacjami w przypadku ballad. Zazwyczaj towarzyszący im akompaniament tworzy bardzo interesujące kontrmelodie, sprytnie przenikające się z wokalem i pięknie podkreślające nastrój utworów. Fakt, że melodie samych linii wokalnych ciężko jest zapamiętać z uwagi na ich rozbudowanie sprawia, że odczuwam przy ich słuchaniu podobne wrażenie, jak przy instrumentalnych improwizacjach w przypadku chociażby Davisa. Natomiast żywsze, swingowe granie, broni się genialnym frazowaniem i barwami głosów wyżej przeze mnie wspomnianych wokalistów - szczególnie Sinatry.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)