[Recenzja] Comus - "First Utterance" (1971)

Comus - First Utterance


Lata 70. przyniosły mnóstwo interesującej muzyki, która w chwili wydania przeszła niemalże niezauważona i popadła w zapomnienie. Zagłębiając się w temat można odkryć wiele niesamowitych, niepowtarzalnych dzieł. Doskonałym na to przykładem może być brytyjska grupa Comus. Przez pięćdziesiąt lat, jakie minęły od czasu wydania jej debiutanckiego dzieła, "First Utterance", nie pojawiło się chyba nic faktycznie podobnego. To niezwykła mieszanka folku i psychodelii, o prawdziwie pogańskim nastroju oraz niekonwencjonalnym podejściem do kompozycji, aranżacji czy wykonania.

Historia Comus sięga końca poprzedniej dekady, gdy dwóch studentów, Roger Wootton i Glenn Goring, postanowiło nawiązać muzyczną współpracę. Obaj grali na gitarach akustycznych, a także dzielili fascynację Johnem Renbournem i Bertem Janschem, muzykami folk-rockowego Pentagle. Poza folkiem interesowała ich również muzyka Karlheinza Stockhausena, Captaina Beefhearta czy The Velvet Underground, a ponadto rock psychodeliczny i awangardowy jazz, co w późniejszych latach zaowocowało wypracowaniem bardzo oryginalnego stylu.

Tymczasem jednak występowali w lokalnych klubach folkowych jako niewyróżniający się szczególnie duet gitarowy. Wszystko zmieniło się, gdy do składu dołączyli basista Andy Hellaby, grający na smyczkach Colin Pearson oraz flecista Rob Young, którzy znacząco wzbogacili brzmienie zespołu. Dwaj ostatni wnieśli też inspirację muzyką klasyczną – interesowała ich przede wszystkim twórczość takich kompozytorów, jak Igor Strawiński, Olivier Messiaen czy Dmitrij Szostakowicz. W grupie znalazła się też nastoletnia Bobbie Watson, na którą muzycy zwrócili uwagę podczas jednego ze swoich klubowych występów, gdy spontanicznie zaczęła dośpiewywać harmonie do ich utworów. Jej delikatny głos ciekawie kontrastował z cierpkim wokalem Woottona, więc dostała fuchę w grupie.

W tym czasie zespół przybrał swoją ostateczną nazwę, zaczerpniętą ze sztuki o tym samym tytule autorstwa XVII-wiecznego angielskiego poety Johna Miltona - tego od "Raju utraconego" - ktorą z kolei zainspirowała postać z greckiej mitologii o tym właśnie imieniu, syn Dionizosa, bóg pijaństwa, rozpusty i chaosu. Według Miltona Comus posługiwał się podstępem, by zwabiać i zniewalać ludzkie istoty, a następnie zaspokajać swoje cielesne przyjemności. Historia opowiada o młodej kobiecie, która gubi się w lesie i pada ofiarą bożka, jednak z powodzeniem broni cnoty, a ostatecznie zostaje uratowana przez swoich braci. Utwór, zgodnie z ówczesnymi purytańskimi ideałami, pochwala moralność, zaś pogardza zmysłowością. Muzycy zespołu do treści tego dzieła wyraźnie nawiązują w dwóch utworach ze swojego debiutu, "Diana" i "Song to Comus", jednak w ich przypadku trudno mówić o szczęśliwym zakończeniu.

Ogólnie tematyka pisanych przez Woottona tekstów jest raczej mało przyjemna. Krąży wokół takich tematów, jak gwałty, morderstwa, egzekucje, szaleństwo czy pogańskie rytuały. Z tymi ostatnimi doskonale koresponduje muzyka, niebędąca wcale łatwa do sklasyfikowania. Niewątpliwie ma wiele wspólnego z folkiem ze względu na głównie akustyczne instrumentarium - nie licząc gitary basowej - i jej melodykę. Ma też w sobie rockową energię i to pomimo braku perkusji. Nie przypomina przy tym jednak w ogóle subtelnych, konwencjonalnych piosenek, granych przez ówczesne grupy folk-rockowe w rodzaju Fairport Convention czy Pentagle. Stylistykę grupy próbowano na przestrzeni lat zaszufladkować za pomocą takich określeń, jak freak folk, acid folk, avant folk czy folk psychodeliczny, a nawet żartobliwie nazywano ją akustycznym black metalem.

Nie da się ukryć, że wiele późniejszych wykonawców blackmetalowych lub neofolkowych w swoich tekstach proponowało podobną tematykę, związaną z przemocą czy pogańskimi wierzeniami. Nadawali im jednak bardziej posępną oprawę muzyczną. Tymczasem muzyka Comus nierzadko brzmi bardzo skocznie i radośnie, oddając, w groteskowy sposób, atmosferę dawnych ludowych obrzędów. Tego rodzaju inspiracje na język muzyki poważnej perfekcyjnie przełożył Igor Strawiński w swoim słynnym balecie "Święto wiosny" z 1913 roku. Muzycy Comus zrobili coś bardzo podobnego, posługując się środkami muzycznymi charakterystycznymi dla muzyki, powiedzmy, rozrywkowej, choć sięgając też po ambitniejsze inspiracje. Ich święto wiosny sprawia jednak bardziej upiorne wrażenie, nie tylko za sprawą tekstów, ale też bardziej gwałtownej muzyki, pozbawionej wysublimowania arcydzieła Strawińskiego.

Album "First Utternace" zwraca już uwagę niezwykle sugestywną okładką, przedstawiającą wychudzoną, poskręcaną z bólu postać, najpewniej samego Comusa, odczuwającego skutki jednej ze swoich orgii. Ilustracja jest dziełem Rogera Woottona, który do jej stworzenia użył wyłącznie wiecznego pióra. Wewnątrz rozkładanej koperty płyty winylowej znalazła się z kolei bardziej kolorowa, mocno psychodeliczna grafika, za którą z kolei odpowiadał Glenn Goring. Choć kontrastujące ze sobą, oba malunki świetnie wprowadzają w klimat albumu.

Rozpoczynająca płytę "Diana" to niezwykle intensywne i bezkompromisowe otwarcie, dające słuchaczowi jasno do zrozumienia, że nie będzie to dzieło łatwe w odbiorze. Utwór napędza nietypowy rytm basu, któremu towarzyszą partie jakby rozstrojonych smyczków i gitar akustycznych, a także dziwaczny duet wokalny Woottona i Watson, wcielających się w Comusa oraz jego ofiarę. Roger śpiewa w iście demoniczny, charakterystycznie rozwibrowany sposób, kontrastujący się delikatnym głosem Bobbie. Tekst tego utworu to poetycki opis gwałtu, zilustrowany odpowiednio dobraną muzyką, w której stopniowo rośnie napięcie. Rewelacyjny jest moment ze zgrzytliwą solówką skrzypiec bez żadnego akompaniamentu, podobnie jak to plemienne przejście perkusyjne, podkreślające klimat jakiegoś chorego rytuału. Jednocześnie uwagę zwraca wyrazista, na swój sposób całkiem chwytliwa melodia.

W zupełnie inne rejony zespół udaje się w następnym na płycie "The Herald", który jako jedyny z zawartych na niej utworów daje odrobinę wytchnienia od intensywnych dźwięków i tekstowej makabry. W zasadniczej części nagranie składa się z bardzo nastrojowego akompaniamentu gitar akustycznych, fletu i skrzypiec, którym towarzyszy jedynie eteryczny śpiew Watson. Trochę bardziej intensywnie, choć wciąż klimatycznie wypada długi instrumentalny pasaż z uzupełniającymi się gitarami Goringa i Woottona, którzy okazują się całkiem sprawnymi instrumentalistami. Nie mniej udanie wypadają krótkie solówki Pearsona i Younga.

Pastoralny klimat całkowicie znika wraz z początkiem "Drip Drip". To kolejny bardziej intensywny utwór, oparty wprawdzie na skocznej, wpadającej w ucho melodii, ale wzbogaconej pełnym okrucieństw tekstem, śpiewanym przez Woottona tym rozpoznawalnym, zjadliwym głosem. Intrygujący jest kontrast pomiędzy szczegółowym opisem morderstwa, a muzyką, która z powodzeniem mogłaby towarzyszyć jakimś radosnym tańcom ludowym – przynajmniej do momentu, gdy instrumentaliści popadają w prawdziwie szaleńczy trans, a nagranie nabiera niemalże atonalnego charakteru.

Druga strona płyty winylowej również wypada bardzo ciekawie. Otwierający ją "Song to Comus" to swego rodzaju hymn zespołu. Opowieść o patronie zespołu, czającym się w lesie i grającym piękne piosenki w celu zwabienia przypadkowych pechowców, zilustrowano melodyjnym akompaniamentem, bliższym takiego zwyczajnego folku, choć wciąż mocno przesiąkniętego klimatem dawnych pogańskich rytuałów. Rozpędzony "The Bite" brzmi już bardziej dziwacznie, a przy tym bardzo radośnie, choć tekst o egzekucji – świetnie zinterpretowany przez Woottona i Watson – do wesołych raczej nie należy. "Bitten" to z kolei ledwie dwuminutowa, instrumentalna miniatura. Jednak za pomocą traktowanych dość niekonwencjonalnie instrumentów, w sposób kojarzący się z współczesną poważną awangardą, muzycy tworzą prawdziwie niepokojący nastrój w stylu ścieżek dźwiękowych do filmów grozy. Finałowy "The Prisoner" stanowi doskonałe podsumowanie całości, łącząc melodyjne, energetyczne i pełne radości granie z różnymi udziwnieniami. Tekst tym razem dotyczy szaleństwa, a zapętlone na końcu słowo insane idealnie oddaje charakter całego albumu.

Muzycy narzekali nieco na ten album, twierdząc, że nie oddawał w pełni ich koncertowego, bardziej żywiołowego brzmienia. Winą obarczali producenta, Barry’ego Murraya, który kompletnie nie wiedział jak podejść do tak nietypowej muzyki. Jednocześnie chwali inżyniera dźwięku Geoffa Calvera, którego praca, ich zdaniem, pozwoliła w miarę uratować ten materiał. Słuchając "First Utterance" po tych blisko pięćdziesięciu latach od wydania trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Ta muzyka nic się nie zestarzała. To zasługa z jednej strony naturalnego, akustycznego brzmienia, które nie ulega przecież dezaktualizacji, a z drugiej – unikalności tej muzyki, jej braku przynależności do konkretnej epoki. Comus na debiutanckim albumie stworzył własny styl, którego pozostał jedynym reprezentantem.

Winyle z epoki w przyzwoitym stanie są dziś warte fortunę. Na szczęście, nie brakuje kompaktowych i winylowych wznowień. Na wielu z nich zamieszczono bonusowy materiał, w postaci innych nagrań z tego samego okresu. Najczęściej jest to zawartość singla "Diana". Poza nieznacznie różniącą się wersją tego utworu pochodzą z niego dwa niealbumowe utwory, "In the Lost Queen's Eye" oraz "Winter Is a Coloured Bird", którym nieco bliżej do standardowego folk rocka z tamtego okresu. W dodatku okazują się znacznie słabsze pod względem brzmieniowym. Na niektórych reedycjach dołączono jeszcze nieopublikowany w epoce "All the Colours of Darkness", pod względem brzmienia bliższy "First Utterance", niemający jednak wiele wspólnego z jego szaleństwem – to urocza ballada ze śpiewem Watson oraz subtelnym akompaniamentem, wzbogaconym partią pianina. Rozszerzone wydanie "First Utterance" daje zdecydowanie najpełniejszy obraz oryginalnego wcielenia grupy.

Trzy lata później pod szyldem Comus ukazał się jeszcze album "To Keep from Crying", jednak był to już zupełnie inny zespół. Z wcześniejszego składu pozostali tylko Wootton i Watson, a zawarta na nim muzyka zbliżyła się do konwencjonalnego rocka, całkowicie porzucając dziwność oraz pogański nastrój debiutu. Grupa rozpadła się wkrótce potem, ale pojawienie się pierwszych kompaktowych wznowień "First Utterance", a następnie rozwój internetu sprawiły, że muzyka Comus zaczęła zdobywać coraz więcej słuchaczy. W efekcie zespół wznowił działalność na sporadyczne koncerty w prawie oryginalnym składzie - z Jonem Seagroattem zamiast Younga - a nawet przygotował trzeci album. Na "Out of the Coma" z 2011 roku trafiły trzy nowe kompozycje - nawiązujące do klimatu "First Utterance", ale pozbawione jego szaleństwa - oraz piętnastominutowe nagranie koncertowe z 1972 roku, "The Malgaard Suite", gdzie wszystko jest już na swoim miejscu, tylko brzmienie ma bootlegową jakość. Ogólnie jest to nie najgorszy suplement do "First Utterance". Debiut Comus pozostaje jednak jedynym wydawnictwem zespołu, które naprawdę trzeba poznać.
 
Ocena: 10/10

Zaktualizowano: 08.2024

Odświeżona recenzja to skrócona i zmodyfikowana wersja artykułu "Upiorne święto wiosny", który opublikowałem w 40. numerze magazynu "Lizard".



Comus - "First Utterance" (1971)

1. Diana; 2. The Herald; 3. Drip Drip; 4. Song to Comus; 5. The Bite; 6. Bitten; 7. The Prisoner

Skład: Roger Wootton - wokal i gitara; Bobbie Watson - wokal i instr. perkusyjne; Glenn Goring - gitara, instr. perkusyjne, dodatkowy wokal; Andy Hellaby - gitara basowa, dodatkowy wokal; Colin Pearson - skrzypce i altówka; Rob Young - flet, obój i instr. perkusyjne
Producent: Barry Murray


Komentarze

  1. Świetny album. Niby ta muzyka jest dziwna (no, okej, bez: "niby"...), ale wszystkie użyte w niej środki w spójny sposób dążą do efektu, którego w "zwykłym" folku czy rocku nie dałoby się uzyskać. Mam na myśli ten ciężki, pogański, orgiastyczny styl, który cechuje Comus. Ten album to trochę takie popkulturowe (no bo to jednak folk-rock, nie muzyka z akademii) "Święto Wiosny" - bardzo żywiołowe, gwałtowne granie, przywodzące na myśl jakieś pogańskie rytuały, przy czym, w odróżnieniu od arcydzieła Strawińskiego jest to muzyka o mało dostojnym charakterze - delikatnie rzecz ujmując.

    Co by o "First Utterance" nie powiedzieć jest to naprawdę unikalny album.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za interesujące uzupełnienie. Ta cała "dziwność" na pewno nie jest tu wadą. Zastanawia mnie, czy istnieje jakaś choćby trochę podobna muzyka, która właśnie wywoływałaby skojarzenia z takimi pogańskimi rytuałami?

      Usuń
    2. Nie, raczej niczego podobnego nie kojarzę. Oczywiście, nie brak muzyki nawiązującej w zupełnie inny sposób do takich rzeczy, ale czegoś co faktycznie przypominałoby "First Utterance" nie znam i obawiam się, że nic takiego nie istnieje. Najbliżej ze wszystkiego co przychodzi mi do głowy są nagrania z kręgów tak zwanej muzyki antycznej, bo one rzeczywiście są pogańskie, przy czym nigdy nie bywają tak sataniczne jak Comus. Jeśli mimo tego jesteś zainteresowany polecam sięgnąć po:

      Ensemble De Organographia - Music of the Ancient Sumerians, Egyptians & Greeks (2000)
      Gail Laughton - Harps of the Ancient Temples (1969)
      Synaulia - La musica dell'antica Roma, volume 2: Strumenti a corda (2002)

      To oczywiście coś innego niż Comus, ale pewien wspólny mianownik tam znajdziesz, szczególnie na 1 i 3 z wymienionych płyt.

      Ewentualnie po SPK - Zamia Lehmanni: Songs of Byzantine Flowers (1986), które z kolei jest bardzo niepokojące, ale nie ma w tym za dużo rytmu, bo to ritual ambient ;)

      Aha, no i faktycznie mógłbyś wsłuchać się w "Święto Wiosny", bo to jest utwór, który wbrew pozorom ma z Comusem nieco wspólnego. Tylko, jeśli w ogóle miałbyś na to ochotę, nie słuchaj byle jakiego wykonania. Polecam wersje dyrygowane przez samego Strawińskiego, albo Pierra Bouleza. Za to tą najsławniejszą wersję Bernsteina na początku odradzam, bo jest tak monumentalna, że nie ma za wiele z oryginalnej frywolności.

      Usuń
    3. Ok, dzięki, obadam to, bo brzmi ciekawie ;)

      Usuń
    4. A, zapomniałem o najważniejszym - Księżyc!

      To jest taki polski zespół grający bardzo, ale to bardzo specyficzny rodzaj awangardowego folku. Ich muzyka jest niesamowicie mroczna, ale nie jakaś na siłę ponuracka, tylko mroczna w jakiś taki... swojski sposób. Oczywiście, nie ma ona nic wspólnego z Comusem pod względem rytmiczności i dynamiki, ale jest równie "pogańska", choć jest to raczej pogaństwo nasze, rodzime. Ich muzyka jest bardzo dziwaczna, zapewne niepodobna do niczego co znasz, ale chyba właśnie o to chodzi w awangardzie ;)

      Polecam oba ich lp:

      Księżyc (1996)
      Rabbit Eclipse (2015)

      Przy czym tym najważniejszym jest pierwszy z nich. Sądzę, że słuchając ich cierpliwie prędzej czy później bardzo Ci się spodobają. Co prawda nie mam pojęcia czy to będzie "prędzej", czy nawet dużo "później", ale spróbować zdecydowanie warto!

      Usuń
    5. Na pewno spróbuję. Do Comusa musiałem podchodzić kilka razy, zanim przesłuchałem w końcu cały album (kilka lat po pierwszej próbie), a potem jeszcze kilka razy posłuchać, żeby to załapać i kolejnych kilka, żeby polubić. Ale teraz już coraz krócej zajmuje mi przekonywanie się do takich niekonwencjonalnych rzeczy ;)

      Usuń
  2. Świetna płyta. Uwielbiam!

    Wielki podziw dla autora tego bloga!

    OdpowiedzUsuń
  3. To chyba najbardziej porąbana płyta jaką słyszałem... Dzięki za tę recenzję!

    OdpowiedzUsuń
  4. Czy pana zdaniem warto kupić to 'cudo' ??
    https://rateyourmusic.com/release/comp/comus/song-to-comus-the-complete-collection/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej nie. To, co warto znać z dyskografii tego zespołu, jest na debiutanckim "First Utterance". Ewentualnie można poszukać reedycji z bonusami (ja mam winylowe wydanie z drugą płytą, który jest replika 3-utworowego singla "Diana"), ale podstawowy materiał jest lepszy. Wydawnictwo z linka zawiera też drugi album, "To Keep from Cryin'", ale on jest już utrzymany w znacznie mniej ciekawej stylistyce.

      Usuń
  5. Ten album wywołuje we mnie poczucie tego, że muszę kupić gitarę 12 strunową, oraz poczucie tego, że muszę zrobić to szybko zanim mnie pokroją w dziwnym, pogańskim rytuale gdzieś na terenach Polski na długo przed chrystianizacją w środku lasu
    Genialne

    OdpowiedzUsuń
  6. Właśnie przeczytałem jak omawiasz ten album w najnowszym Lizardzie. Zachęcił mnie ten artykuł i natychmiast odpaliłem parę utworów na YouTube, po czym wszedłem tutaj zobaczyć co sądzą o nim inni twoi czytelnicy i nieco zdziwiły mnie opinie o tym, że jest to muzyka trudna, bo mi się spodobała za pierwszym razem. A nie jestem też na jakimś wysokim poziomie jeśli chodzi o wiedzę i wrażliwość muzyczną (dalej słucham chociażby metalu). Fakt, wokal Wottona jest dosyć odpychający, ale skoro przyzwyczaiłem się do głosów Ozzy'ego, Jacka Bruce'a, Kinga Diamonda czy Andersona, to i do tego wokalisty pewnie przywyknę.
    Już nawet obadalem sprawę CD w empiku i na Amazonie, niestety dostępność jest kiepska, a cenowo o dziwo lepiej wychodzi kolekcja którą podesłał w linku Gabrielpeter, więc może warto się skusić?
    A tak wracając do lizarda, gratuluję świetnych artykułów, zarówno tego o Comus, jak i wcześniejszego o Atomic rooster. Właśnie ten numer o Atomic rooster kupiłem z ciekawości i już wiem że będę stałym czytelnikiem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta kolekcja na pewno nie będzie złym zakupem, skoro jest tam cały "First Utterance", ale mając wybór wolałbym wydanie z oryginalną okładką, a bez materiału z drugiego albumu.

      Dzięki za miłe słowa ;)

      Usuń
  7. Zgadzam się z twoją opinią Out of the Coma. Warto wspomnieć, że głos Woottona zestarzał się wręcz znakomicie i o ile brakuje faktycznie na tamtym wydawnictwie szaleństwa First Utterance, tak zupełnie nie ma żenady, bo zarówno kompozycyjnie, jak i wykonawczo tamta płytka stoi na nienajgorszym, choć dalekim od wybitności poziomie. W końcu nie ma wiele muzyki w podobnym stylu - zdaje mi się, że "Beggar" Richarda Dawsona to coś najbardziej nawiązującego do Comusa (no i pod względem nastroju jeszcze pierwszy album Exumy, ale to już coś zupełnie innego), ale o ile początkowo mi się ten album podobał, o tyle teraz myślę, że nawet "Out of the Coma" postawiłbym wyżej od niego, mimo kilku świetnych momentów.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Artykuł] Historie okładek: "Animals" Pink Floyd

[Recenzja] Godflesh - "Streetcleaner" (1989)

[Recenzja] Titanic - "Hagen" (2025)

[Zapowiedź] Premiery płytowe września 2025

[Recenzja] Pink Floyd - "A Momentary Lapse of Reason" (1987)