[Recenzja] Santana - "Santana" (1969)



Kariera grupy Santana zaczęła się chyba w najlepszy sposób, jaki można było sobie wówczas wyobrazić. W sierpniu 1969 roku nikomu nieznany sekstet - założony kilkanaście miesięcy wcześniej w San Francisco przez meksykańskiego gitarzystę Carlosa Santanę - pojawił się na największym i najłsynniejszym muzycznym wydarzeniu, jakie odbyło się do tamtej pory. Chodzi oczywiście o festiwal Woodstock. Było to możliwe wyłącznie dzięki uporowi menadżera Billa Grahama, który przekonał organizatorów, by dali szansę grupie bez żadnego wydanego albumu. Trwający ledwie trzy kwadranse występ okazał się jednym z najbardziej porywających momentów festiwalu. Twórczość grupy -:w oryginalny sposób łącząca elementy psychodelicznego rocka, jazzu, bluesa oraz muzyki latynoskiej i afrykańskiej - była czymś niewątpliwie świeżym, odmiennym od tego, co zaprezentowali inni wykonawcy. Na trwałe w historii muzyki rozrywkowej zapisało się zwłaszcza niesamowite wykonanie "Soul Sacrifice" z porywającymi solówkami gitary, bębnów i organów. Właśnie ten fragment znalazł się w wyreżyserowanym przez Michaela Wadleigha dokumencie "Woodstock" oraz towayszącym mu trzypłytowym albumie.

Występ na festiwalu zapewnił doskonałą promocje eponimicznego debiutu grupy, który ukazał się zaledwie sześć dni póżniej, 22 sierpnia. Materiał zarejestrowano już w maju, a większość utworów to po prostu fragmenty zespołowych jamów. Słuchając tej płyty mocno mogą się zdziwić ci wszyscy słuchacze, którzy Carlosa Santanę kojarzą wyłącznie z jego najnowszych dokonań czy hitowego "Supernatural", gdzie nacisk położony jest na często wręcz masturbacyjne popisy gitarowe. Tu jednak gra prawdziwy zespół, a poszczególni muzycy - włącznie z liderem - występują na równych prawach. Często zresztą na pierwszy plan wysuwają się partie organów Gregga Rolie, bębnów Michaela Schrieve, perkusjonaliów José Areasa i Michaela Carabello, a nawet transowe linie basu Davida Browna. W dość nastrojowym, choć energetycznym otwieraczu "Waiting" gitara lidera przez dwie trzecie długości jest schowana za fantastycznymi popisami pozostałych muzyków, by dopiero w końcówce mógł zabłysnąć świetną solówką. Carlos jeszcze bardziej ogranicza swoją obecność w intensywnym "Savor", gdzie odpowiada jedynie za partię rytmiczną. Oczywiście są też nagrania, gdzie to on skupia na sobie najwięcej uwagi, jak najbardziej jazzujący "Treat" i wspomniany "Soul Sacrifice", choć ten ostatni to także znakomity popis sekcji rytmicznej. We wszystkich tych instrumentalach zwraca uwagę doskonała interakcja oraz swoboda muzyków. Nie są to jednak typowe dla ówczesnego rocka improwizacje na bazie przede wszystkim bluesa - zwracają uwagę silne wpływy latynoskie, które stały się znakiem rozpoznawczym Santany.

Bill Graham zdawał sobie sprawę, że nawet tak świetnie zagrana i oryginalna muzyka instrumentalna nie przyniesie grupie sławy. Zasugerował więc muzykom, aby nagrali też kilka piosenek. Funkcję wokalisty objął w nich Rolie i całkiem nieźle sobie poradził. Daje się jednak odczuć, że zespół był lepszy w jamowaniu niż komponowaniu. "Persuasion" i "You Just Don't Care" to typowe dla epoki kawałki hardrockowe o bluesowej podstawie, w dodatku niezbyt charakterystyczne - szczególnie ten pierwszy - choć bardzo sprawnie wykonane. Także "Shades of Time", klimatem bliższy nagraniom instrumentalnym, zdecydowanie nie jest wyróżniającą się kompozycją. Bynajmniej nie było przypadku w tym, że na dwóch pierwszych singlach - trzecim był "Soul Sacrifice" - ukazały się interpretacje cudzych utworów. "Evil Ways", napisany przez Clarence'a Henry'ego, a oryginalnie nagrany w 1967 roku przez Williego Bobo, udanie łączy charakterystyczną stylistykę zespołu z wyrazistą, autentycznie chwytliwą melodią. Nieco inaczej ma się sprawa z "Jingo", kompozycją nigeryjskiego perkusisty Babatunde Olatunji, bo to głównie instrumentalne nagranie, zdominowane przez bębny, perkusjonalia oraz hipnotyczny bas, z dodatkiem solówek na organach i gitarze, a także niewielką ilością afrykańskich zaśpiewów. To jednak kolejny porywający jam, w jakich sekstet był najlepszy.

Warto wspomnieć jeszcze o rozszerzonej reedycji z 2004, na której znalazło się mnóstwo alternatywnych wersji utworów z albumu, ale też mocno jazzowy "Studio Jam" oraz bardzo psychodeliczna przeróbka "Friend Neckbones" Williego Bobo i Melvina Lastie - dwa kolejne porywające jamy, oba nieco dłuższe od tych z podstawowego wydania, co pozwala dłużej cieszyć się kunsztem instrumentalistów. Najważniejszym dodatkiem jest jednak kompletny zapis występu na Woodstock Festival, podczas którego zespół wykonał niemal cały materiał z debiutu.

Debiutancki album grupy Santana był w roku 1969 czymś niewątpliwie świeżym i oryginalnym, jednak na tle późniejszych wydawnictw okazuje się nieco niedojrzały, szczególnie pod względem kompozytorskim. Natomiast trudno cokolwiek zarzucić pod względem wykonawczym. Słychać, że gra tutaj świetnie zgrany zespół, z fantastycznymi solistami, szczególnie Carlosem Santaną oraz niespełna dwudziestoletnim w momencie sesji Michaelem Shrieve. Z dzisiejszej perspektywy może nieco dziwić nierzadko drugoplanowa rola lidera, od którego nazwiska zespół wziął swoją nazwę, jednak działa to wyłącznie na korzyść tego materiału. Każdy muzyk wnosi tu coś od siebie, dzięki czemu całość jest o wiele ciekawsza, niż gdyby miały to być wyłącznie gitarowe popisy z ledwo zauważalnym akompaniamentem.

Ocena: 8/10

Zaktualizowano: 10.2023



Santana - "Santana" (1969)

1. Waiting; 2. Evil Ways; 3. Shades of Time; 4. Savor; 5. Jingo; 6. Persuasion; 7. Treat; 8. You Just Don't Care; 9. Soul Sacrifice

Skład: Gregg Rolie - wokal i instr. klawiszowe; Carlos Santana - gitara, dodatkowy wokal; David Brown - gitara basowa; Michael Shrieve - perkusja; Michael Carabello - instr. perkusyjne; José Areas - instr. perkusyjne
Producent: Brent Dangerfield i Santana


Komentarze

  1. Jedna z pereł w sznurze Santany. Niewielkim co prawda - ale jakże po dzień dzisiejszy lśniącym.

    OdpowiedzUsuń
  2. O, fajnie, że się w końcu zabrałeś za Santanę! Jak dla mnie debiut to jeszcze nie jest to, za co najbardziej go lubię, ale to dobra płyta - z pewnością lepsza niż chyba cokolwiek, co nagrał po 74 roku. A swoją drogą ciekaw jestem dokąd planujesz dojść w jego dyskografii? I czy będziesz też pisał płytach Carlosa Santany bez grupy Santana? Mam na myśli te klasyczne kolaboracje: McLaughlin, Alice Coltrane i kilka innych, ale też solowe albumy z lat 70'? No bo niby od połowy dekady facet mocno spuścił z tonu, ale w sumie są ludzie, którzy te późniejsze rzeczy też lubią, więc nie wiem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym. Na pewno będą kolejne recenzje, ale do którego albumu - nie mam pojęcia.

      Usuń
  3. A co sądzisz o Santanie jako gitarzyście - podoba ci się jego gra?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na starych albumach - tak, ale nie rzuca mnie na kolana. Na nowszych za bardzo się popisuje.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)