[Recenzja] Mercyful Fate - "Melissa" (1983)



Cykl "Ciężkie poniedziałki" #1

W nowym, cotygodniowym cyklu przyjrzę się nierecenzowanym dotąd przedstawicielom metalu i hard rocka, których twórczość uważam za wartą przypomnienia. Trudno o mocniejsze otwarcie tej serii, niż debiut jednego z najbardziej kultowych i wciąż inspirujących zespołów heavymetalowych z kontynentalnej części Europy, a zarazem głównego muzycznego towaru eksportowego Danii. Na Mercyful Fate, bo o nim oczywiście mowa, powoływali się najważniejsi przedstawiciele thrash i death metalu - włącznie z Metalliką, Slayerem czy Death - a ze względu na posępny klimat i okultystyczno-satanistyczną tematykę tekstów, grupa bywa wymieniana także wśród prekursorów black metalu. Jej dwa pierwsze, najbardziej klasyczne albumy to jednak przede wszystkim swego rodzaju odpowiedź na Nową Falę Brytyjskiego Heavy Metalu, czy - jak kto woli - rozwiniecie stylistyki Judas Priest i Black Sabbath w trochę bardziej ekstremalnym kierunku.

Najbardziej charakterystycznym elementem muzyki Mercyful Fate są partie wokalne Kima Bendixa Petersena, lepiej znanego pod pseudonimem King Diamond. Wydobywane przez niego piski i falsety - w rejestrach tak wysokich, że nawet Rob Halford rzadko się do nich zbliżał - mogą irytować oraz stanowić główną barierę dla części słuchaczy. Pasują jednak do tej całej diabolicznej konwencji. Klasyczny skład grupy współtworzyli także gitarzyści Hank Shermann i Michael Denner, basista Timi Hansen oraz bębniarz Kim Ruzz. Kwintet nagrał kilka niszowych, półamatorskich EPek, dzięki którym dostrzegli go przedstawiciele Roadrunner Records, co umożliwiło nagranie pierwszego longplaya. "Melissa" składa się wyłącznie z autorskich kompozycji Shermanna (muzyka) i Kinga (teksty), częściowo bazujących na materiale napisanym nawet kilka lat wcześniej.

W repertuarze zdecydowanie dominują energetyczne i na swój sposób chwytliwe kawałki, raz bardziej rozpędzone i agresywne, jak "Evil", a kiedy indziej nieco wolniejsze, wciąż jednak miażdżące metalowym ciężarem, jak "Curse of Pharaohs", "Black Funeral" i "Into the Coven", choć w tym ostatnim pojawiają się też quasi-balladowe zwolnienia. Urozmaiceń jest na tej płycie więcej. "At the Sound of the Demon Bell" we fragmentach instrumentalnych zbliża się do klasycznego hard rocka, a jedenastominutowy "Satan's Fall" niektórzy nazwaliby progresywnym - pojawia się tu kilkanaście różnych riffów oraz liczne zmiany tempa. Najbardziej może jednak zaskoczyć tytułowa "Melissa", w zasadzie typowa ballada metalowa z obowiązkowymi zaostrzeniami. Gdyby nie wokal Petersena, trudno byłoby rozpoznać w tym nagraniu Mercyful Fate. To jednak bardzo dobre uzupełnienie albumu, który bez tego fragmentu sporo by stracił. Do pozostałych utworów też trudno się przyczepić. Nie jest to mój ulubiony rodzaj muzyki, ale płyta doskonale wywiązuje się ze wszystkich gatunkowych założeń. Błyszczą tu przede wszystkim gitarzyści, którzy doskonale ze sobą współpracują i proponują mnóstwo świetnych riffów oraz solówek. Także sekcja rytmiczna znakomicie wywiązuje się ze swojego zadania, choć nie ma zbyt wiele pola do popisu. Specyficzny wokal można bardzo różnie oceniać, ale dziś trudno mi wyobrazić sobie tę muzykę z innym wokalistą.

Długogrający debiut Mercyful Fate to płyta ważna, bezsprzecznie należąca do absolutnego kanonu metalu. Nie jest to zbyt wyrafinowane granie i zawiera trochę kiczu, wynikającego z konwencji gatunku, choć jego stężenie mieści się w akceptowalnych dla mnie normach. "Melissa" bliższa jest tego, co grały w poprzedniej dekadzie Black Sabbath i Judas Priest, albo thrash, death i black metalu, niż skomercjalizowanej sztampy, jakiej pełno było wówczas w mediach.

Ocena: 8/10

Zaktualizowano: 05.2023



Mercyful Fate - "Melissa" (1983)

1. Evil; 2. Curse of the Pharaohs; 3. Into the Coven; 4. At the Sound of the Demon Bell; 5. Black Funeral; 6. Satan's Fall; 7. Melissa

Skład: King Diamond - wokal; Hank Shermann - gitara; Michael Denner - gitara; Timi "Grabber" Hansen - gitara basowa; Kim Ruzz - perkusja
Producent: Henrik Lund


Komentarze

  1. Ja akurat nie mam problemu z wokalem Kinga Diamonda - ale fakt, jest specyficzny i trudno podchodzić do niego neutralnie, raczej albo się go kocha, albo nienawidzi :)

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja kocham Melissę i jeszcze bardziej "Dont break the Oath". śpiew Kinga Diamonda mi pasuje. a nie jestem jakimś wielkim fanem takiej muzy. Także, jak to w życiu, jednemu pasuje, innym nie.
    niemniej cieszę się że znalazłeś chwilę dla MF
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)