[Recenzja] David Gilmour - "Rattle That Lock" (2015)



David Gilmour powiedział niegdyś o Pink Floyd, że jest najbardziej leniwym zespołem. Wówczas, w latach 70., ciężko było traktować te słowa poważnie. W końcu grupa regularnie co dwa lata wydawała kolejne albumy. Lenistwo członków zespołu tak naprawdę wyszło na jaw dopiero, gdy rozpoczęli kariery solowe. Ich indywidualne dyskografie prezentują się bardzo skromnie, licząc ledwie po kilka albumów, nagranych na przestrzeni kilku dekad. W XXI wieku premierowym materiałem podzielił się jedynie Gilmour. "Rattle That Lock" to jego drugi album w tym okresie, wydany całe dziewięć lat po poprzednim "On an Island". To jednak jak na niego całkiem szybkie tempo, gdyż poprzednik ukazał się po dwudziestu dwóch latach przerwy. 

Były muzyk Pink Floyd nie ucieka tutaj od klimatów "On an Island" czy ostatnich płyt zespołu. Jego głos, a także brzmienie i sposób gry na gitarze pozostają od dawna niezmienne. Stylistycznie również nie należy spodziewać się żadnej rewolucji. Przewidywalnie jest już od pierwszego na płycie "5 A.M." - instrumentalnego utworu, z typowo gilmourowymi frazami gitary na tle delikatnej orkiestracji. Niemalże identyczny charakter ma finałowy "And Then...", w którym jednak dochodzi sekcja rytmiczna, a gitarowe solówki brzmią nieco ostrzej, choć wcale nie mniej melancholijnie. Łukowa struktura albumu zostaje jeszcze bardziej podkreślona przez drugi na trackliście kawałek tytułowy oraz przedostatni "Today". To dwa najbardziej tutaj energetyczne kawałki, zresztą nie przypadkiem wydane na singlach. Oba opierają się na tanecznej, nieco funkowej rytmice, wywołującej bardzo floydowe skojarzenia (kłaniają się "Another Brick in the Wall (Part II)" i "Run Like Hell"). Jednak różnica od razu jest słyszalna w bardzo wygładzonej produkcji oraz bardzo sztampowym, nachalnie przebojowym charakterze tych piosenek. Efekt jest naprawdę okropny, bliski najbardziej podłej muzyki z komercyjnych stacji radiowych.

Cały środek albumu to znów typowe dla późnego Floyda i solowego Gilmoura smęcenie. Lepiej, mimo wszystko, wypadają nawiązania do dawnego zespołu. W "In Any Tongue", pomyślanym jako bezpośrednia kontynuacja "High Hopes", ale sporo czerpiącym też z "Comfortably Numb", zawiera akurat całkiem zgrabną melodię i znakomite solo lidera. Jednak to wciąż tylko blade echo tamtych utworów. "Face of Stone", "A Boat Lies Waiting", "Dancing Right in Front of Me" czy instrumentalny "Beauty" to już zdecydowanie bardziej stonowane kawałki, w których Gilmour przynudza już tak strasznie, jak na poprzednim longplayu. Pewną nowością jest natomiast quasi-jazzowy "The Girl in the Yellow Dress", w którym partii wokalnej i ledwo słyszalnej gitarze towarzyszą pianino, saksofon, kornet, kontrabas i perkusja. To jednak jazz najniższych lotów, kojarzący się z jakimś kawiarnianym graniem. Niby fajny pomysł na urozmaicenie, ale jednak na tej płycie tylko podkreśla jej ogólną miałkość. Co jednak najbardziej dziwi w tym nagraniu, to gościnny udział takich muzyków, jak Robert Wyatt i Colin Stetson. Powodu do dumy im to nie przynosi.

Nie mam wątpliwości, że "Rattle That Lock" wywołuje zachwyt u większości wielbicieli Davida Gilmoura. Przecież właśnie takiego grania od niego oczekują. Jednak moim zdaniem ten album wyraźnie świadczy o starzeniu się artysty, który z czasem proponuje muzykę coraz nudniejszą, bardziej przewidywalną i popadającą w banał. To właściwie najgorszy longplay, w jakiego nagrywaniu kiedykolwiek wziął udział. Mam nadzieję, że teraz już Gilmour rozleniwi się na dobre i nie stworzy nic więcej.

Ocena: 4/10



David Gilmour - "Rattle That Lock" (2015)

1. 5 A.M.; 2. Rattle That Lock; 3. Faces of Stone; 4. A Boat Lies Waiting; 5. Dancing Right in Front of Me; 6. In Any Tongue; 7. Beauty; 8. The Girl in the Yellow Dress; 9. Today; 10. And Then...

Skład: David Gilmour - wokal i gitara, instr. klawiszowe (1-7,9,10), gitara basowa (5-7,10), harmonijka (7); Zbigniew Preisner - orkiestracja (1,3,5,6,9,10); Phil Manzanera - instr. klawiszowe (2,3,6,9), gitara (3,9); Guy Pratt - gitara basowa (2,9); Yaron Stavi - gitara basowa (2), kontrabas (2,5); Steve DiStanislao - perkusja i instr. perkusyjne (2,3,5,7,9), dodatkowy wokal (2); Danny Cummings - instr. perkusyjne (2-5,7,9,10); Mica Paris, Louise Marshall - dodatkowy wokal (2,9); The Liberty Choir - chór (2); Damon Iddins - akordeon (3); Eira Owen - waltornia (3); Roger Eno - pianino (4,7); David Crosby, Graham Nash - dodatkowy wokal (4); Andy Newmark - perkusja (5,6,10); Gabriel Gilmour - pianino (6); Rado Klose - gitara (8); John Parricelli - gitara (8); Jools Holland - pianino (8); Chris Laurence - kontrabas (8); Martin France - perkusja (8); Colin Stetson - saksofon (8); Robert Wyatt - kornet (8); Jon Carin - pianino (9); Mike Rowe - pianino (9); Polly Samson - dodatkowy wokal (9)
Producent: David Gilmour i Phil Manzanera


Komentarze

  1. Bardzo dobry album! Moim zdaniem to jest najlepsza solowa płyta Gilmoura. Najbardziej podoba mi się "Faces of Stone", lecz ta płyta broni się także jako całość. Dużo jest na niej nostalgii i melancholii więc obydwa singlowe utwory wprowadzają tu ożywienie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Płyta uroczo senna... może trochę więcej gitary bym oczekiwał na niej ale to trochę trąci juz czepianiem się. Myślę, że tą płytę albo będzie się lubiło albo wręcz będzie drażnić. Na pewno nikt po przesłuchaniu nie powie, że jest taka nijaka. Gilmour nie zaskakuje nas na niej - i uczciwie mówiąc całe w tym szczęście. Recenzja dobra choć myslę, że przy takich płytach powinno się je pisać po kilku latach słuchania bo pierwsze oceny częśto bywają albo przesadne albo niedoszacowane..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym przypadku ocena po latach okazała się przesadzona, ale już poprawiłem recenzję. Mimo wszystko uważam, że doświadczonemu słuchaczowi, a zwłaszcza recenzentowi (jakim wtedy na pewno nie byłem, a nie wiem czy powinienem takim uważać się teraz) już pierwszy odsłuch pozwoli wyłapać obiektywne walory i wady danego albumu.

      Usuń
  3. Pamiętam jak rok temu pierwszy raz podszedłem do tego albumu. Wydał mi się wówczas mało wyrazisty, mdły i wtórny. Pomyślałem wtedy - kolejna porcja smutasów podobna jak na On an Island. Czar goryczy przelał utwór The Girl in the Yellow Dress, który zupełnie nie pasował mi do stylu Gilmoura. Minął rok. Myślę sobie: przeciez David Gilmour należy do moich ulubionych gitarzystów więc do licha chociaż jedna solówka albo jedna melodia na tym albumie musi być dobra! Włączyłem płytę. I co? Od dwóch tygodni nie mogę się od niej uwolnić i słucham jej na okrągło. Piękna muzyka, piękne melodie i te charakterystyczne gilmourowskie solówki. Mało tego, znienawidzony The Girl in the Yellow Dress jest jednym z moich ulubionych numerów na płycie. Takiego Gilmoura posłuchałbym więcej. Dlatego też podsumowując powyższe nie do końca zgodzę się z Pawłem, który uważa że po pierwszym odsłuchaniu płyty wiadomo już że będzie dobrze albo źle. Ja potrzebowałem aż roku aby docenić i polubić ten album. Takich przypadków miałem w "karierze" kilka. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024