[Recenzja] Mahavishnu Orchestra - "Birds of Fire" (1973)



"Birds of Fire", drugi album Mahavishnu Orchestra, okazał się jeszcze większym sukcesem komercyjnym od debiutanckiego "The Inner Mounting Flame". Poprzednik doszedł zaledwie do 89. miejsca amerykańskiego notowana, co było i tak niesamowitym osiągnieciem na tak abstrakcyjną i nieokiełznaną muzykę. Jednak "Birds of Fire" na tej samej liście dotarł aż do 15. pozycji, a ponadto, w przeciwieństwie do debiutu, zaistniał także w europejskich notowaniach, osiągając wysokie pozycje m.in. w Wielkiej Brytanii czy Niemczech. Do dziś właśnie ten album często uznawany jest za największe dzieło orkiestry Johna McLaughlina. Takie opinie absolutnie mnie nie dziwią. Jego muzyczna zawartość pokazuje wyraźnie przystępniejsze oblicze Mahavishnu Orchestra, kładąc większy nacisk na kompozycję niż na ekspresyjne improwizacje. Jednak poza wzrostem komunikatywności, co można odbierać zarówno jako zaletę, jak i wadę, album wyraźnie ustępuje swojemu poprzednikowi.

Choć kompozycje faktycznie sprawiają wrażenie bardziej dopracowanych, lepiej przemyślanych, to jednocześnie często przypominają raczej zalążki niż pełnoprawne utwory. W trwający po około dwie minuty "Celestial Terrestrial Commuters", "Hope" i "Resolution" muzycy nie mają nawet jak pokazać swoich możliwości. Dwa pierwsze podczas koncertów były punktem wyjścia do dłuższych improwizacji i w takich wersjach nabrały sensu, którego tutaj za wiele nie ma. A obecność "Sapphire Bullets of Pure Love" trudno w ogóle odnotować, bo kończy się szybciej niż zajmuje przeczytanie jego tytułu. Dość nietrafione okazują się też niektóre wybory muzyków. Zdecydowanie nie podoba mi się tandetne brzmienie, które w niektórych kawałkach ustawił na swoim syntezatorze Jan Hammer, czego przykładem "Celestial Terrestrial Commuters", "One Word" i "Open Country Joy". Ten ostatni, mający zapewne być żartem, wypada wyjątkowo jak na ten zespół banalnie, co zawdzięcza wpływom muzyki country.

Dominuje tu jednak bardzo sprawnie zagrane fusion, w duchu "The Inner Mounting Flame", tylko trochę już pozbawione tej niesamowitej jazz-rockowej energii debiutu i jego nieprzewidywalności. Muzycy stosują bardzo podobne rozwiązania, stąd całkiem znika element zaskoczenia. Tytułowy "Birds of Fire" wypada jak nieco uboższa wersja "Meeting of the Spirits". Jednak te agresywne, szybkie partie McLaughlina wciąż robią wrażenie, podobnie jak ciekawie kontrapunktujące je skrzypce Jerry'ego Goodmana oraz potężna i błyskotliwa gra sekcji rytmicznej, złożonej z perkusisty Billy'ego Cobhama i basisty Ricka Lairda. Partie tego ostatniego są tym razem wyraźniej słyszalne, co akurat stanowi pewną przewagę nad debiutem. Utworem, w którym instrumentaliści najbardziej mogą się wykazać, jest najdłuższy na płycie "One Word", z wirtuozerskimi solówkami każdego z nich, ale też doskonałą współpracą całego składu. Tym razem skojarzenia z pierwszym albumem nie są tak nachalne, choć utwór by tam nie odstawał stylistycznie (ani poziomem). Co ciekawe, McLaughlin - ponownie autor całego materiału - skomponował ten utwór już w okresie współpracy z The Tony Williams' Lifetime. Zarejestrowana wówczas wersja - znacznie mniej rozimprowizowana i z partią wokalną Jacka Bruce'a - została wydana wiele lat później.

Pozytywne wrażenie wywołuje także "Miles Beyond", napisany w hołdzie dla Milesa Davisa, z którym współpracowali wcześniej McLaughlin i Cobham. Słynny trębacz uhonorował zresztą wcześniej gitarzystę w podobny[ sposób, dając jednemu z utworów na "Bitches Brew" tytuł "John McLaughlin". "Miles Beyond" to taki nieco bardziej stonowany, wyrazisty melodycznie utwór, oparty na konkretnym rytmie, z treściwymi solówkami kolejno na pianinie elektrycznym, skrzypcach i gitarze, które to instrumenty w końcówce doskonale się ze sobą splatają. Bardzo interesująco wypada także "Sanctuary" (nie mający nic wspólnego, poza tytułem, z kompozycją Wayne'a Shortera z wspomnianego już "Bitches Brew"), który pomimo raczej subtelnego charakteru brzmi dość niepokojąco, a z czasem wspaniale się rozwija, fantastycznie budując napięcie. Podobnie, jak na debiucie, znalazł się tutaj także jeden utwór o lżejszym brzmieniu i bardziej uduchowionym, choć tym razem mniej rzewnym nastroju. "Thousand Island Park", zdominowany przez partie gitary akustycznej, pianina i basu, to godny następca "A Lotus on Irish Streams", zagrany bardziej intensywnie, ale wciąż z dużą finezją.

"Birds of Fire" to cały czas bardzo dobre fusion, do którego byłoby o wiele trudniej się przyczepić, gdyby ci sami muzycy nie nagrali wcześniej - ani w ogóle - "The Inner Mounting Flame". Niemniej jednak część zarzutów - przedstawionych w drugim akapicie tej recenzji - wciąż byłaby tak samo aktualna. Dotyczą one jednak stosunkowo niewielkiej części albumu, dlatego aż tak bardzo nie rzutują na ocenę. 

Ocena: 8/10



Mahavishnu Orchestra - "Birds of Fire" (1973)

1. Birds of Fire; 2. Miles Beyond (Miles Davis); 3. Celestial Terrestrial Commuters; 4. Sapphire Bullets of Pure Love; 5. Thousand Island Park; 6. Hope; 7. One Word; 8. Sanctuary; 9. Open Country Joy; 10. Resolution

Skład: John McLaughlin - gitara; Jan Hammer - instr. klawiszowe; Jerry Goodman - skrzypce; Rick Laird - gitara basowa; Billy Cobham - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Mahavishnu Orchestra


Komentarze

  1. Też uważam, że to słabszy album od debiutu. Przede wszystkim dlatego, że kopiuje rozwiązania z poprzedniej płyty. Nawet zaczyna się podobnie. To dalej jest świetna muzyka, ale nie jest ani tak świeża, ani tak dobra jak wcześniej. Chociaż to nadal czołówka fusion.

    OdpowiedzUsuń
  2. A moim zdaniem album ciekawie rozwija pomysły z debiutu i coś nowego też wnosi. Ale brakuje tu takiej perełki jak "You Know, You Know'.

    OdpowiedzUsuń
  3. Na pewno nie chcę się kłócić z liczbami sprzedaży, jednak wydaje mi się, że dziś znacznie większym uznaniem i sławą cieszy się debiut, choćby na RYMie ma wyższą ocenę i więcej ocen.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z kolei na ProgArchives to "Birds of Fire" ma wyraźnie więcej głosów i wyższą ocenę. Zapewne ma to związek z typem użytkowników. Jak sądzę, na RYM-ie średnia wieku jest niższa, a gusta bardziej różnorodne i otwarte na ambitniejsze rzeczy.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)