[Recenzja] Flower Travellin' Band - "Satori" (1971)



Cykl "Trzynastu pechowców" - część 10/13

Japonia już w latach 70. miała bogatą scenę muzyczną. Działało tam wiele zespołów i wykonawców, którzy upodobali sobie sobie przede wszystkim takie gatunki, jak rock czy jazz, we wszystkich chyba odmianach. Niestety, większość z nich ograniczała się do kopiowania wzorców z muzyki północnoamerykańskiej oraz europejskiej, przeważnie nie zbliżając się nawet do poziomu tych najlepszych. Niektórzy jednak próbowali łączyć zachodnie wzorce z elementami japońskich tradycji muzycznych. Do nich właśnie zalicza się grupa Flower Travellin' Band, założona w 1970 roku przez muzyków posiadających już pewne doświadczenie. Głównie w odgrywaniu cudzych kompozycji. Na szybko skompletowany debiut "Anywhere" również składał się praktycznie z samych przeróbek, w tym zupełnie nieodkrywczych wersji "Black Sabbath" Black Sabbath i "21st Century Schizoid Man" King Crimson, czy bluesowego standardu "Louisiana Blues" Muddy'ego Watersa zagranego tak, jak zrobiłby to niemal każdy bluesrockowy zespół z późnych lat 60. Nieco ciekawiej wypadł tylko "The House of the Rising Sun", choć wzorowany na wersji The Animals, wykonany został w bardziej folkowy, pastoralny sposób. Album ten absolutnie nie sugerował, że zespół ma cokolwiek do zaoferowania.

Tymczasem już rok później ukazał się kolejny longplay. "Satori" ("Oświecenie") jest wypełniony, w przeciwieństwie do swojego poprzednika, autorskim materiałem, którego inspiracje obejmują zarówno anglosaskiego rocka (psychodeliczny nastrój, hardrockowe brzmienie, gdzieniegdzie wyraźne wpływy bluesa), jak i muzykę z własnego podwórka (charakterystyczna melodyka niektórych partii wokalnych i instrumentalnych). Pięć zawartych tu kompozycji nosi ten sam tytuł, tożsamy z nazwą albumu, jednak każda część stanowi odrębny, nieco inny stylistycznie utwór. Rozpoczyna się od dość ciężkiego i posępnego "Part I", zbudowanego na kilku różnych riffach, które przypuszczalnie dostarczyły inspiracji muzykom grupy Slayer - bardzo podobne motywy można usłyszeć zarówno w "Raining Blood", jak i "South of Heaven". Już w tym utworze słychać, że warstwa instrumentalna "Satori" stoi na całkiem dobrym poziomie, aczkolwiek wysokie zaśpiewy Akiry Yamanaki mogą irytować. Jeszcze lepiej prezentują się "Part II", "Part V", a zwłaszcza instrumentalny "Part III", w których muzycy najsilniej nawiązują do własnej kultury, czasem tworząc dość ciekawy klimat. Z drugiej strony znalazło się też tutaj takie nagranie, jak "Part IV" - bardzo standardowy blues rock, o nieco jamowej strukturze, jednak popisy muzyków nie są zbyt interesujące. To najdłuższy utwór na płycie, który nie dość, że nie za bardzo pasuje do pozostałych, to jeszcze jest zdecydowanie najsłabszym fragmentem.

Album do dziś nie został oficjalnie wydany w Europie ani w Stanach, choć za oryginalną edycję japońską odpowiadała amerykańska firma Atlantic. Na własnym rynku wypuściła jedynie singiel ze skróconymi wersjami "Part I" i "Part II". "Satori" ukazał się natomiast w Kanadzie. Już w 1971 roku wypuściła go lokalna wytwórnia GRT. Tyle tylko, że w zmienionej wersji, z zupełnie inną, gorszą okładką i drastycznie zmienioną tracklistą. Całkowicie pominięto "Part IV", a cztery pozostałe utwory skrócono. Ponadto, "Part III" w tej wersji nosi tytuł "Hiroshima" i zawiera partię wokalną, a "Part V" przemianowano na... "Part III". Doszły też cztery zupełnie nowe utwory. Żywiołowy "Kamikaze" to wręcz proto-metalowe nagranie, choć z gitarowymi solówkami ewidentnie odwołującymi się do japońskich korzeni. Z kolei nastrojowy "Lullaby", w którym ludowej partii wokalnej towarzyszy jedynie akompaniament sitaru i fletu, to jedyne nagranie grupy całkowicie wolne od wpływów zachodnich. W sumie szkoda, bo takie oblicze zespołu wypada najciekawiej ze wszystkich. O wszechstronności Flower Travellin' Band świadczą też dwa pozostałe utwory, balladowy "Unaware" oraz ostrzejszy, choć wzbogacony gitara akustyczną "Gimme Air". To już jednak granie w typowo amerykańskie stylu. Warto dodać, że utwory "Hiroshima", "Kamikaze", "Unaware" i "Gimme Air" trafiły później na trzeci japoński album zespołu, "Made in Japan" (ukazał się jeszcze przed słynną koncertówką Deep Purple o tym samym tytule; warto go poznać ze względu na nieobecny tutaj "That's All" - jeden z najbardziej oryginalnych utworów grupy). "Lullaby" pozostał unikalny dla tego wydawnictwa.

"Satori", szczególnie w wersji kanadyjskiej, to całkiem ciekawa mieszanka anglosaskiego rocka przełomu lat 60./70. z elementami muzyki japońskiej. Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, by tych ostatnich było tu więcej. Jednak jak na muzyków, którzy jeszcze parę miesięcy wcześniej parali się odgrywaniem bez polotu rockowych i bluesowych kawałków, wydanie takiego materiału jest całkiem sporym postępem. Nawet jeśli same kompozycje są na ogół niezbyt charakterystyczne (z wyjątkiem "Satori (Part I)" oraz "Lullaby", choć w przypadku drugiego jest to raczej kwestia zupełnie odmiennej stylistyki), a wykonanie stoi jedynie na przyzwoitym poziomie. Choć był w tym wszystkim spory potencjał i gdyby zespół umiał go lepiej wykorzystać, a wydawca zapewnił lepsze wsparcie, to kto wie, może dziś nazwa Flower Travellin' Band byłaby bardziej rozpoznawalna?

Ocena: 7/10



Flower Travellin' Band - "Satori" (1971)

Wydanie japońskie: 1. Satori (Part I); 2. Satori (Part II); 3. Satori (Part III); 4. Satori (Part IV); 5. Satori (Part V)

Wydanie kanadyjskie: 1. Satori (Part I); 2. Kamikaze; 3. Satori (Part II); 4. Hiroshima; 5. Unaware; 6. Gimme Air; 7. Satori (Part III); 8. Lullaby

Skład: Akira "Joe" Yamanaka - wokal, harmonijka; Hideki Ishima - gitara, sitar; Jun Kozuki - gitara basowa, gitara; Joji "George" Wada - perkusja

Producent: Ikuzo Orita i Yuya Uchida


Po prawej: okładka wydania kanadyjskiego.


Komentarze

  1. świetna okładka:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Album, to totalny sztos. Mówię oczywiście nie o wydaniu kanadyjskim, tylko klasycznym japońskim. Wydanie bodajże z 1975 roku dumnie się u mnie prezentuje na półce. Koncept album, fantastyczny heavy psychodeliczny materiał. Zresztą Made In Japan i zbiór cowerów Anywhere, to także doskonałe płyty (szczególnie Made In Japan). Chyba najwyższy czas przesłuchać jeszcze raz te świetne materiały..

    OdpowiedzUsuń
  3. Sądzę że doskonale pasują tutaj :IL BALLETTO DI BRONZO oraz ARCADIUM. Zwłaszcza ten pierwszy zespół był nieprzeciętny. Od dawna czekam na recenzję.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024