[Recenzja] Steel Mill - "Green Eyed God" (1972)



Cykl "Trzynastu pechowców" - część 2/13

Niewiele wiadomo o tym brytyjskim zespole. Pojawił się znikąd i równie nagle słuch o nim i tworzących go muzykach zaginął. Na początku lat 70. wydał dwa single, które przeszły zupełnie bez echa. Ich los podzielił jedyny studyjny album, "Green Eyed God", początkowo wydany wyłącznie w Niemczech. Brytyjskie wydanie ukazało się dopiero w 1975 roku, gdy grupa już nie istniała, a jej członkowie definitywnie pożegnali się z muzycznym biznesem (z wyjątkiem basisty Jeffa Wattsa, który przez krótki czas współpracował z równie zapomnianą grupą Design). Można powiedzieć, że zespół miał pecha, nagrywając dla wytwórni, która nie zapewniła mu odpowiedniej promocji. Lecz powód, dla którego Steel Mill nie odniósł sukcesu, może też być zupełnie inny.

"Green Eyed God" jest, niestety, albumem spóźnionym o parę lat. Muzycy fajnie mieszają tutaj elementy hard rocka, psychodelii i folku, dodając nawet odrobinę jazzu, ale tego typu granie największą popularnością cieszyło się w drugiej połowie lat 60., gdy działało wiele bardziej wyrazistych kapel. Zespołowi brakuje charyzmatycznego wokalisty i instrumentalistów posiadających ponadprzeciętne umiejętności. Kompozycje też mogłyby być napisanie nieco lepiej. A i brzmienie jest poniżej standardów 1972 roku. Jednak muzycy mieli na siebie pewien pomysł, co pokazują w takich utworach, jak "Summers Child", "Mijo And the Laying of the Witch", "Green Eyed God" i "Black Jewel of the Forest", czy w śpiewanym a cappella wstępie "Treadmill". Wszystkie charakteryzują się intrygującym, tajemniczym klimatem, wywołującym skojarzenia z muzyką starożytnych Celtów, często podkreślanym nastrojowymi partiami fletu. Szkoda tylko, że muzycy uparcie dodają do tego typowo rockowe motywy, czym zepsuto przede wszystkim najbardziej tajemniczy - do czasu wejścia sztampowego hardrockowego riffu - "Black Jewel of the Forest". Na albumie nie brakuje też bardziej zwyczajnych utworów, czego przykładem "Blood Runs Deep", a zwłaszcza mocno beatlesowski "Turn the Page Over", który kompletnie nie pasuje do całości.

Może gdyby muzycy Steel Mill dostali się w producenckie ręce jakiegoś fachowca, potrafiłby on wydobyć z zespołu to, co najlepsze i uchronić przed nietrafionymi pomysłami. Na "Green Eyed God" słuchać pewien potencjał, a przede wszystkim słucha się go bardzo przyjemnie, ale z poczuciem, że mogło być znacznie lepiej.

Ocena: 7/10



Steel Mill - "Green Eyed God" (1972)

1. Blood Runs Deep; 2. Summers Child; 3. Mijo And the Laying of the Witch; 4. Treadmill; 5. Green Eyed God; 6. Turn the Page Over; 7. Black Jewel of the Forest; 8. Har Fleur

Skład: Dave Morris - wokal i instr. klawiszowe; John Challenger - saksofon, flet; Terry Williams - gitara; Jeff Watts - gitara basowa; Chris Martin - perkusja
Producent: John Schroeder


Po prawej: okładka wydania brytyjskiego.


Komentarze

  1. Świetny album, to jedna z tych perełek z tamtych lat ,które zostały niedocenione.
    Ciekawe jak by brzmiała ich muzyka na kolejnych płytach.
    Takich „jednoalbumowych” zespołów było wiele , choćby Hannibal, Tonton Macoute, Indian Summer (potrzebowałem kilku przesłuchań , aby ta muzyka trafiła do mnie)
    Wytwórnia Rise Above Records wydała w 2010 Green Eyed God z 9 bonusami, w tym jeden utwór nagrany w 2010r

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Carme López - "Quintela" (2024)