[Recenzja] High Tide - "Sea Shanties" (1969)



Cykl "Trzynastu pechowców" - część 1/13

W nowym, comiesięcznym cyklu recenzji przyjrzę się wykonawcom, którzy pomimo swojego potencjału i grania w popularnym stylu, nie odnieśli żadnego sukcesu. Nie będzie w nim zatem ani zespołów, których wydawnictwa trafiały na listy sprzedaży, a dopiero z czasem zostali zapomniani (jak np. East of Eden), ani tych, którzy z czasem zyskali wielkie uznanie (jak chociażby The Velvet Underground lub The Stooges), ani tych, których twórczość była zbyt awangardowa / eksperymentalna, by trafić do mainstreamu (jak przedstawiciele sceny Canterbury, krautrocka, zeuhlu czy nurtu Rock in Opposition). W Polsce tego typu muzykę określa się mianem NKR-ów. Jest to skrót od wewnętrznie sprzecznej nazwy Nieznany Kanon Rocka. Oczywiście, o żadnym kanonie nie może być tu mowy. Są to wykonawcy, którym zwykle jednak sporo brakowało do tych czołowych przedstawicieli gatunku. Zdania na temat jakości poszczególnych NKR-ów są mocno podzielone nawet wśród osób najbardziej zafascynowanych tym tematem. Dlatego też wybór dokonany przeze mnie na potrzeby tej listy z pewnością nie przekona nikogo w całości. Wybrałem jednak wykonawców, którzy na mnie zrobili największe wrażenie.

A jednym z nich jest brytyjski High Tide, który na przełomie lat 60. i 70. wydał dwa udane albumy (działał jeszcze aktywnie na przełomie lat 80. i 90., ale przezornie nie słuchałem płyt z tamtego okresu). Szczególnie debiutancki "Sea Shanties" prezentuje się zacnie. W jego nagraniu udział wzięli: śpiewający gitarzysta Tony Hill, basista Peter Pavli, perkusista Roger Hadden, a także grający na skrzypcach i organach Simon House. Z tego grona zdecydowanie najbardziej znany jest House, który w późniejszych latach zasilał składy Third Ear Band i Hawkwind, a także współpracował z Davidem Bowie (m. in. na albumie "Lodger"). Twórczość tych wykonawców nie jest jednak dobrym tropem, jeśli chodzi o stylistykę uprawianą przez High Tide. "Sea Shanties" przynosi raczej muzykę kojarzącą się z Led Zeppelin lub  Black Sabbath (przy czym druga z tych grup zadebiutowała później), z wokalistą o barwie głosu zbliżonej do Jima Morrisona oraz partiami tak nietypowego dla ciężkiego rocka instrumentu, jak skrzypce. Warto przy tym dodać, że nie tylko nazwa zespołu, tytuł albumu oraz jego okładka wywołują skojarzenia marynistyczne. Sama muzyka również. Motywy i melodie czasem nasuwają wyraźne skojarzenia z pieśniami żeglarskimi - na szczęście, są one raczej nienachalne i nie powodują, że twórczość zespołu staje się banalna.

Niewątpliwą zaletą High Tide jest fakt, że zespół wypracował sobie własny, unikalny styl, który zarazem pozwolił na nagranie całkiem zróżnicowanego albumu. Najdłuższe na płycie "Death Warmed Up" i "Missing Out", oba trwające po blisko dziesięć minut, kojarzą się z energetycznymi improwizacjami, jakie ówczesne grupy bluesrockowe uskuteczniały podczas swoich występów. Nie ma jednak mowy o zwykłym kopiowaniu Cream czy Jimiego Hendrixa - obecność skrzypiec, na całym albumie walczących o pierwszeństwo z gitarą, prowadzi te jamy w zupełnie innym, bardzo oryginalnym kierunku. Nie mniej ciekawie wypadają krótsze nagrania. Otwieracz "Futilist's Lament" wręcz powala swoim ciężkim, brudnym brzmieniem oraz posępnym klimatem - i pomyśleć, że zespół grał w ten sposób już na kilka miesięcy przed debiutem Black Sabbath. Nie sposób oczywiście się pomylić, każda z tych grup jest od razu rozpoznawalna. Bardziej subtelne oblicze High Tide prezentują fragmenty "Pushed, But Not Forgotten", w których zarówno partia skrzypiec, jak i linia wokalna, wywołują skojarzenia z King Crimson ery Johna Wettona i Davida Crossa (która nastała dopiero w latach 1972-74). Nie brakuje tu też ostrzejszych przyśpieszeń, z gitarowym brudem i bardzo morrisonowskim śpiewem. "Walking Down Their Outlook" to z kolei High Tide w najbardziej piosenkowym, mocno doorsowym wydaniu, choć nie bez ostrzejszych wstawek. Finałowy "Nowhere" to jakby podsumowanie całego albumu. Jest tu zatem duży ciężar, fajnie przeplatające się partie skrzypiec i gitary, a także sporo melodii. Choć debiutancki album zespołu brzmi bardzo surowo, cały czas słychać, że muzykom nie chodzi wyłącznie o robienie hałasu. Ich partiom nie można bowiem odmówić pewnej finezji. Nierzadko zresztą longplay jest klasyfikowany jako rock progresywny. Najwłaściwszym określeniem wydaje się jednak heavy psych, z naciskiem na heavy.

W następnym roku ukazał się drugi, eponimiczny album High Tide. Znajdują się na nim tylko trzy, dość rozbudowane, ale mało zróżnicowane, a wręcz nieco na siłę przeciągane utwory, pozbawione w dodatku tego agresywnego, brudnego brzmienia, które wyróżniało zespół spośród wielu innych. To wciąż całkiem przyjemne muzyka, jednak gdyby było to jedyne wydawnictwo tej grupy, to nie wspominałbym o niej w tym cyklu. "Sea Shanties" jest natomiast albumem, który do dziś robi spore wrażenie i jeśli jest się miłośnikiem muzyki z tamtych lat - koniecznie trzeba się z nim zapoznać. Pomimo pewnych skojarzeń z innymi wykonawcami (w tym też debiutującymi później), debiut High Tide jest naprawdę unikalnym dziełem, jedynym w swoim rodzaju. I może właśnie dlatego nie spotkał się z większym uznaniem.

Ocena: 8/10 



High Tide - "Sea Shanties" (1969)

1. Futilist's Lament; 2. Death Warmed Up; 3. Pushed, But Not Forgotten; 4. Walking Down Their Outlook; 5. Missing Out; 6. Nowhere

Skład: Tony Hill - wokal i gitara; Simon House - skrzypce i organy; Peter Pavli - gitara basowa; Roger Hadden - perkusja
Producent: Denny Gerrard


Komentarze

  1. Tak instrumentalnie i klimatycznie to podobne trochę do grania Black Sabbath. Słychać ten sam brud i ociężałość., tylko wokal inny. A w sumie to 69 rok więc równi zaczęli ...

    OdpowiedzUsuń
  2. bardzo zachęcająca recenzja :) chętnie przesłucham, ostatnio szukam właśnie takich perełek
    przy okazji mam pytanie: czy znasz jakieś inne udane przykłady wykorzystania skrzypiec w muzyce rockowej (lata 60/70)
    pzdr

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sporo tego jest. Wspomniany King Crimson z lat 1972-74. Gentle Giant ma świetne partie skrzypiec. Van Der Graaf Generator z końca lat 70. Magma z Didierem Lockwoodem (np. "Live" z 1975). Niektore dokonania Amon Duul II, Can, Embryo, Henry Cow. Oczywiście Univers Zero. Z mniej znanych to np. wspomniany w recenzji East of Eden. Poza tym Mahavishnu Orchestra i niedawno recenzowany "Kunstkopfindianer " - to już jazz, ale przyswajalny dla rockowego słuchacza.

      Usuń
    2. Racja, wyleciał mi z głowy podczas pisania.

      Usuń
    3. W Hot Rats te skrzypce grają wręcz jak szalone.

      Usuń
    4. jest taki kawałek zespołu Slade pt. "Coz I Luv You", tam wraz z rozwojem gra skrzypiec jest coraz bardziej wyraźna
      samej kapeli jednak nie polecam, to taki prostacki glam/hard rock

      Usuń
  3. W sumie jak teraz dokładniej słucham na jutubie tego to te ostrzejsze kawałki brzmią jak Black Sabbath z Jimem Morrisonem na wokalu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)